Pamiętnik stryjenki Marylki z zesłania do Kazachstanu

  • Drukuj

O drugiej w nocy z 9-go na 10-ty kwietnia rozległo się gwałtowne pukanie do naszych drzwi wejściowych. Artur momentalnie zerwał się z łóżka, ubrał się w szlafrok i poszedł otworzyć drzwi. Do mieszkania wtargnęło trzech enkawudzistów, milicjant i stróżka. Gdy oficer NKWD wszedł do pokoju, wrzasnął - "rewizja!". Rewizja była tylko pozorem, bo gdyby o znalezieniu czegoś niedozwolonego chodziło, to i tak by nie znaleźli, gdyż tylko otwierał i zamykał szafy, a w trakcie tego rozkazał aby Artur się ubierał. Zrozumiałam, iż wyrok już zapadł. Mnie nie pozwolono się do Artura zbliżyć ani odezwać. Musiałam stać tylko koło żołnierza pod bagnetem. Przy rewizji biurka trochę się dłużej się zatrzymali, pytając się o każdy świstek papieru, milicjanta usłużnego naszego Ukraińca. Gdy natknęli się na odznaki z poprzedniej wojny to jest na "Krzyż obrony Lwowa", "Orlęta", "Złoty Krzyż Zasługi" to już nie było granic pienieniu się i złości. Z ironią brał każdy order i pytał milicjanta "czto to takoj". Przy Złotym Krzyżu zapytał Artura: "a za toj zołotoj mnogoście zołota połuczyli".
Artur wtedy z całym spokojem powiedział, że u nas nie dostawało się złota, tylko za długoletnią wierną służbę ojczyźnie dostawało się taką odznakę. Rewizja skończona, akt spisany, następnie Artur podpisuje oświadczenie, że władza zachowywała się dobrze i niczego sobie nie wzięła (ukradła). Stróżka również podpisuje ten dokument jako świadek.
A teraz rozkaz -wychodzić. Na moje błagania pozwolił Arturowi coś zjeść wziąć parę sztuk bielizny, koc oraz jasiek. Gdy to w nerwowym pośpiechu pakowaliśmy włożyłam mu jeszcze do kieszeni książeczkę oraz różaniec. O mój Boże nie wiedziałam jeszcze naiwna, że odbierają tam wszystko, oraz że dana rzecz może stać się pretekstem do maltretowania człowieka -niewolnika. Wyszedł, w korytarzu ostatni jeszcze uścisk i polecenie pożegnaj Mamę, Witoldów i mów co dzień "kto się w opiekę odda Panu swemu". Wyszłam na balkon.
Siedział już na pace samochodu między żołnierzami z nałożonymi bagnetami jak złoczyńca lub morderca. Patrzyłam na tę twarz bladą, spokojną, ofiarę swego obowiązku. Auto ruszyło powoli, wtedy zdjął kapelusz i zaznaczył w moją stronę znak Krzyża świętego. Oddalał się, oddalał i zniknął a razem z nim zniknęło moje szczęście, skończyło się moje szczęśliwe życie. Patrzyłam długo w tę stronę gdzie zniknęło moje szczęście aż wreszcie zdrętwiała wróciłam do pokoju. Nie czułam nic, stałam się od razu kamieniem. Poszłam następnie do kościoła, do spowiedzi i Komunii świętej. Spowiednik zalecił mi zacisnąć zęby i cierpieć. Po wyjściu z kościoła poszłam do matki i Witoldów, dużo nie mówiłam, bo szkoda słów, ból matki i żony kochającej nie da się wyrazić słowami. Wystarczyło powiedzieć: wzięli go do więzienia - nie ma go.
Trzeba zacząć żyć na nowo i sprzedawać rzeczy. Wzięłam stare srebrne lichtarze, lecz nikt z bolszewików nie chciał tego kupić, bo to były przedmioty kultu bożego. Minął w podobny sposób jeden dzień potem drugi a na trzeci dzień nad ranem zrobił się dziwny ruch na ulicy. Auta jeździły z ludźmi i bez ludzi, aż wreszcie w samej kamienicy zrobił się ruch.
Słychać było na drugim piętrze chodzenie, bieganie na strych, znoszenie walizek. To właścicielkę kamienicy wywozili bolszewicy, pewnie dla tego, że bogata "burżujka". Zaglądam jeszcze przez okno, wprawdzie ciemno, lecz można rozpoznać jak na auto wsiada matka z dwoma córkami. Odjechały, odeszłam od okna i postanowiłam jeszcze się położyć, bo do kościoła jeszcze za wcześnie. Wtem do drzwi walenie. Otworzyłam, do mieszkania weszło jakieś indywiduum żydowskie oraz milicjant - Ukrainiec. Pytają o mnie a gdy potwierdziłam, że to ja to powiedzieli mi "zbierajsia pojedziesz do twojego czołowieka". Ach Boże co za szczęście pojadę do Artura, będę nędzę i poniewierkę z nim dzieliła, tak jak szczęście z nim dzieliłam przez dwadzieścia pięć lat, będą mnie męczyli z nim, będę może do skały przykuta i powoli umierała, ale z nim, będę pomagała dźwigać Krzyż. Wrzucili parę rzeczy razem ze mną na auto i wiozą na dworzec towarowy. Jest na tym aucie już jakaś pani z synem chorym w gorączce. Na ulicach którymi jechaliśmy pusto, tylko gdzieniegdzie widać ludzi śpieszących do "ogonków" sklepowych. Auto zatrzymuje się na dworcu przed szeregiem wagonów towarowych załadowanych ludźmi. Nim wsiadłam do wagonu, rozglądałam się gdzie są ci mężowie? Może już są wewnątrz i przygotowali nam miejsca? Niestety złuda pękła, mężów nie było a ja zostałam wepchnięta do wagonu gdzie było już 65 osób. Byli tam starzy i młodzi, niemowlęta oraz kaleki. Wagon był przystosowany do transportu ludzi, a więc posiadał dwa piecyki oraz półki na rzeczy i ludzi tak zwane "nary". Ja wcisnęłam się w kąt z męką przytargawszy zabrane z domu tobołki. Siadłam tam ogłuszona nie odzywając się do nikogo, odrętwiała. W głowie ciągle mi tylko brzęczy myśl, że: "jestem sama, jestem sama". Tymczasem ludzie już zaczynają w kolo zaznajamiać się z sobą, rodziny robią sobie na półkach legowiska a ja bezmyślnie wciąż powtarzam jestem sama. Godziny mijają już jest południe wchodzi jakaś bolszewik i robi spis. Każdy głośno woła swoje nazwisko i sprawdza czy poprawnie jest zanotowane. Gdy swoje nazwisko powiedziałam i sprawdziłam, po odejściu tego zbira zapytała mnie jakaś starsza dystyngowana osoba czy może jestem krewną profesora Aulicha. Gdy dowiedziała się, że to brat mego męża, powiedziała mi, że wnuk jej, który tu jest, to uczeń Witolda i takie to było poznanie się moje z rodziną Ulrichów, którzy mi się stali przyjaciółmi niezmiennie wiernymi do końca naszej tułaczki. Jest już południe, cudnie ciepło, ale my tylko z małego okienka u góry wagonu, widzimy skrawek nieba, gdyż zaraz po dokonaniu spisu drzwi wagonu zostają zamknięte. Na dworcu zaczynają kursować tajni kurierzy i zanoszą karteczki do rodzin, by coś jeszcze podali z jedzenia lub pieniądze które w ostatniej chwili trwogi zapomniano wziąć. I ja skorzystałam z przysługi takiego kuriera, nie by mi coś przyniesiono do jedzenia bo niczego mi nie było potrzeba, zwłaszcza gdy nie wiedziałam co mam a czego nie mam, lecz po to aby dać jeszcze raz dać znać, że jeszcze żyję. Przyszła stróżka z kamienicy i Januszek. Przynieśli jakieś jedzenie. Januszka prosiłam aby zaraz uciekał, bo gotowi go złapać. Z trudem mi podała stróżka przez okienko pakunek, gdyż żołnierz wzbraniał zbliżania do okienka. Nastała noc. Każdy wyciągnął z tobołka poduszki i układał się do spania. Mnie to było obojętne siedziałam. Po jakimś czasie rozwinęłam podany mi pakunek i sprawdziłam co mi podali. Były to w większości słodycze , które Artur uwielbia. Wszystko następnie z powrotem spakowałam aby dać to Arturowi z którym mam się już niedługo spotkać. Ludzie zaczynają się kręcić gdyż znowu drzwi otwarte. Przy drzwiach stoi strażnik. Chwilami strażnik spaceruje. Jest możliwość ucieczki pod wagonami na ulicę Gródecką. Uciec można, ale w pojedynkę. Ale w kilkoro niemożliwe. Większość jest z rodzinami, a więc nie mogą, a ja mogę, ale przecież jadę do Artura, na pewno on na mnie już tam czeka, a mnie taka wstrętna myśl do głowy przychodzi, pogardzam sobą. Nie, zostaję! Położyłam głowę na tobole i usnęłam. Niedziela rano. Ludzie budzą się, każdy przeciera oczy i myśli, że to sen koszmarny. Lecz nie! To straszna rzeczywistość. Siedzą ludzie i przyglądając się sobie zastanawiają się co to będzie dalej. Od czasu do czasu ktoś się wydrapuje do wysokiego okienka, ale nie zobaczywszy nic ciekawego idzie z powrotem na swoje miejsce. Po południu o godzinie 17. pociąg ruszył. Ścisnęły się nasze serca z bólu gdyż jedziemy w nieznane bez nadziei, że tu kiedyś wrócimy. Mijamy szybko znajome miasta. Zaczyna się budzić życie w wagonie. Są matki z niemowlętami, jest chora która nie wstaje z materaców, są dzieci większe różnego pokroju. Ludzie gotują na piecykach, piorą pieluchy, suszą i jak Polacy są pełni optymizmu. Ja na to patrzę i siedzę prawie nieruchomo i nic do nikogo nie mówię, bo o czym tu mówić. Żywię się przez trzy tygodnie jazdy chlebem ze smalcem wziętym ze Lwowa i popijam zimną wodą. Dojeżdżamy do dawnej granicy polskiej. Podwołoczyska - słupy graniczne biało czerwone jeszcze są. O mój Boże co za bolesne uczucie, już cię Polsko tracimy "a ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić ten się tylko dowie co cię w tej chwili traci". A tam, tam w głodnym dzikim stepie serce będzie płakać do ciebie Polsko i modlić się, by móc chociaż umrzeć na tej swojej ziemi. W dalszej drodze krajobraz się zmienia, miasta i miasteczka smutne i nędzne. Ludzie wychodzą na stacje i patrzą na nas więźniów mówiąc po cichu: ?oj biedni wy biedni?. Fasujemy po pół kilo chleba dziennie a od czasu do czasu budzą nas w nocy i dają skisłą zupę. Nie wiemy wciąż dokąd jedziemy, nikt nam nie umie czy też nie chce powiedzieć. Postoje są czasem i całodzienne, za to w nocy pędzi pociąg jak szalony, że rzuca człowiekiem, toboły lecą w ciemności na głowy a woda zaoszczędzona z dnia wylewa się zaciekając pod rzeczy. Jednej nocy stał pociąg bardzo długo, więc ludzie w spokoju pospali, ja nie śpię i słyszę jak na dworze słychać burzliwą dyskusję, aż tu nagle drzwi się otwierają i każą nam przesiadać się do innego wagonu, bo w tym oś pękła. Robi się sądny dzień, ludzie w półśnie porywają za swoje i nie swoje rzeczy, wyskakują z wagonu i włażą do drugiego. Ciemno, bolszewicy krzyczą by się prędko przesiadać, kradnąc przy tym wprost wydzierając z rąk ostatki ludzkiego mienia. Nareszcie jesteśmy wszyscy w wagonie w tym kłębowisku ludzi i rzeczy. Jest zupełnie ciemno i duszno, że słabo się robi, i tak czekamy by zaczęło świtać. Po pewnym czasie zaczynamy rozróżniać swoje kontury. Każdy zaczyna szukać miejsca gdzie by tu się ulokować na dalszą jazdę. Ale nowa udręka, jesteśmy zamknięci a w tym wagonie nie zrobiono ustępu. Ludzie krzyczą, walą w drzwi, ale nikt nie słucha. Dzieci, chorzy i starzy, zaczynają się załatwiać pod siebie, a jest nas przeszło sześćdziesiąt osób. Około południa wreszcie otworzono drzwi, pozwolono przynieść wodę i wycięto w podłodze dziurę na ustęp. Jedziemy dalej, brudni i zmęczeni. Krajobraz też inny od naszego, a nawet ta wiosna zupełnie inna. Wreszcie po trzech tygodniach jazdy koleją zatrzymujemy się na stacji Dżengestobe. Każą nam wysiadać. Dowiaduję się że jesteśmy 200 kilometrów od granicy chińskiej. Przejechaliśmy przestrzeń: Lwów, Złoczów, Wołoczyska, Kamienice, Berdyczów, Kijów, Charków, Kujbyszew, Ufę, Czelabińsk, Petropawłow, Nowosybirsk, Semipałatyńsk. Podjeżdżają furmanki zaprzęgnięte w woły i na każdą ładują dwie lub trzy rodziny. Furmani dzicy, skośnoocy Kazachowie. Jest właśnie 1 maja. Krzyczą jakieś niezrozumiałe wyrazy, bo odbywa się właśnie pochód pierwszo-majowy. Jedziemy wozami wystraszeni i oszołomieni, wiatr stepowy smaga nam twarz. Skóra złazi nam z twarzy z powodu słońca, które tu w Azji jest szczególnie ostre.
 W południe przypieka, a wiatr ostry miotający piaskiem wyciska łzy z oczu, powodując zapalenia. Ciągnie się ten cały korowód długim łańcuchem, zupełnie jak dawne branki w jasyr wzięte. Przejeżdżamy przez rzeki, wozy prawie nurzają się w wodzie, zamakają rzeczy. Furmani dzicy, w futrzanych kolosalnych lisich czapach, twarzy prawie nie widać, tylko drobne małe oczy biegają i patrzą na nas jak na zdobycz, ciągle coś do nas szwargocząc. Podróż stepem trwała pięć dni, noce spędzamy na wozie i niby śpimy, zaś w czasie dnia często złazimy z wozu i idziemy piechotą obok furmanek. Na postojach gotujemy wodę, aby popić otrzymywany gliniasty chleb. Zaczynają się tragedie, pewien stary człowiek wzięty wraz z córką i wnukami dostaje szału i chce uciekać w step, na szczęście udaje się go obezwładnić i związanego wsadzają na wóz. Jakaś staruszka sparaliżowana dogorywa, jest to jakaś hrabina wzięta ze swego majątku. Dnia 5. maja dojeżdżamy do miejsca naszego przeznaczenia. Tutaj rozdzielają nas po kilka rodzin do jednej miejscowości. Ja dostaję się do sowchozu Egin Bułak wraz z rodziną Ulrichów oraz z rodziną Jeżewskich. Przydzielają nam jedną izbę w małej lepiance. Porzuciwszy rzeczy na ziemię chcieliśmy się położyć, by trochę wypocząć, ale w jednej chwili naschodziło się pełno kobiet kazachskich i patrzą na nas, zaglądają w bezczelny sposób do naszych tobołów i walizek a my nie śmieliśmy oponować. Wreszcie obejrzawszy co się dało zobaczyć, poszły a my zmęczeni rozłożywszy nasze tłumoki, poszliśmy spać. Egin Bułak to miejscowość składająca się z kilkunastu na pół rozwalonych lepianek. Zamożniejsze lepianki posiadały wprawioną małą szybkę w postaci okna, inne były bez. Drzwi lepianek były tak małe, że dziecko wychodząc musi pochylić głowę. Rano skoro świt przyszedł skośnooki Kazach zwany brygadierem i zapowiedział nam abyśmy zbierali się do roboty. Każdy przegryzł jakąś resztkę chleba i wszyscy wyszliśmy z lepianki. Dziwny widok -europejskie suknie, niektóre eleganckie, buciki też nie do roboty, na którą nas prowadzą. Idziemy daleko od miejscowości, do bazy gdzie są wielbłądy. Otrzymujemy łopaty i brygadier trochę na migi a trochę po rosyjsku rozkazuje gnój ze stajni załadować na furmankę i wywieść daleko w step. Jedna osoba się przed tą pracą wzbrania, mówiąc, że woli umrzeć z głodu, lecz brygadier jej tłumaczy, że tak prędko nie umrze, będzie najpierw cienka jak palec i słaba jak witka. I tak zaczyna się dla kobiet i nieletnich dzieci od 12. lat Golgota. Gdy minęło parę dni wożenia tego gnoju, zaczęła się robota cegieł opałowych zwanych "riziaków". Gnój ten nazwożony musieliśmy rozkładać szeroko, następnie polewać wodą nosząc setki wiader daleko z rzeki. Gdy był on tak nawodniony,
że się lało z niego, trzeba było na boso z wołami ugniatać go nogami. Gdy ta masa była już plastyczna trzeba było nakładać ją do form po 8 razem złączonych a następnie woły wywoziły te "cegły" do suszenia na słońcu w step. To była robota dla kobiet i dzieci, przy czym każde z nas miał jako normę wykonanie 500 sztuk tych "riaziaków". Po takiej pracy w gnoju robiły się nam na nogach wrzody i rany ropiejące. Pewnego razu gdy w południe wysuszone "riazaki" poskładaliśmy w stosy i na popołudnie nie było właściwie co do roboty, przyjechał enkawudzista aby popatrzeć jak polskie burżujki w gnoju pracują. Brygadzista zabrał tego kontrolera na poczęstunek a nam kazał czym prędzej porozrzucać "riazaki" aby po ich powrocie mógł on zobaczyć jak ciężko my pracujemy. Tak przeżyłam pełne dwa miesiące przy tej pracy. Z końcem czerwca wybierano silniejsze kobiety do sianokosów, na mnie nie padł los, ale po wyjeździe w step Ulrichowej z synem sama zgłosiłam się do pracy przy sianie. Było to dobrze widziane, gdyż każda starała się z tego nowego tułactwa wykręcić, by nie jeździć kilometrami po stepie, spać w polu i pracować bardzo ciężko. Mnie to było obojętnie, czy śpię w polu czy też w lepiance. Byłam zobojętniała na wszystko gdyż moje mrzonki o spotkaniu tutaj z Arturem rzeczywistość mnie pozbawiła. Praca przy sianie była rzeczywiście ciężka. Jeszcze słońce nie wzeszło, gdy brygadier przychodził i wołał: "towariszcze wstawajtie". W szałasie zrobionym z patyków i narzuconej po wierzchu świeżym sianem spało nas Polaków kilkanaście osób pokotem. Koc pod sobą poduszka pod głowę i kołdra do przykrycia, trochę rzeczy co kto miał i ot całe mieszkanie. Reszta naszych rzeczy pozostała na fermie. Po obudzeniu się każdy umył się w strumieniu, a po wypiciu wody zagotowanej - "kipiatok" w dużym kotle zwanym "rozanem" z odrobiną wielbłądziego mleka i kawałkiem chleba, szło się lub jechało furą, jeśli daleko było miejsce koszenia. Czasami dostawaliśmy kawałek ochłapu z mięsa wielbłądziego lub baraniego, które było rozdzielane przez brygadiera. Wyciągał on z kotła mięso, czyste mięso dawał Kazachom a nam dawał flaki lub kości. Naturalnie podział był dokonywany jego obrzydliwymi łapami. Pragnę tu zaznaczyć, że Kazachowie zabijają barana i od razu jeszcze ciepłe to mięso gotują bardzo krótko. Mimo głodu nie mogłam długo przezwyciężyć by to mięso z wonią jeszcze ciepłej krwi, zjeść. Na południe nie wracaliśmy do obozu zwanego po kazachsku "aułu", bo było to za daleko (zwykle 5 do 7 kilometrów), więc godzinę przerwy spędzaliśmy w cieniu fury od której wyprzęgnięto woły. Woły w tym czasie pasły się w stepie. Wieczorem drogę powrotną odbywaliśmy wozem. Kazachowie jechali osobno a my osobno, tylko u nas jeden z Kazachów powoził. Wyściełali furę z faryzejską litością, by nam było wygodniej, specjalną ciernistą rośliną zwaną "karaganem" . Nam kazali siadać w te ciernie a potem poganiali muły pędem by dobrze trzęsło nami. My zaciskałyśmy zęby, skupiałyśmy głowy razem i półgłosem odmawialiśmy różaniec.
Czasem stosowali wobec nas inny sposób sadyzmu a mianowicie: gdy wół się wypróżniał, Kazach podstawiał jemu batog i ten zapaskudzony gnojem batog zarzucał woźnica w tył za siebie obsmarowując nas po twarzach i głowach. Na drugiej jadącej obok nas furze Kazachowie zanosili się ze śmiechu. Praca przy sianie była różna. Najlżejsza polegała na zgarnianiu w kopce skoszonej przez traktor trawy. Zwożenie wołami tych kopic tak zwanym "bałakosem" było cięższe. Najcięższe było "skierdowanie" - kolosalnymi widłami układanie stert. Tę robotę którą nawet bolszewicy osądzili, że jest nie dla kobiet, Kazachowie wykonywali sami. Moja praca zaczęła się od robienia kopic, a następnie przydzielili mnie do ich zwożenia. Dużo mnie łez, szturchańców i lżenia kosztowało nauczenie się równego zbierania siana. Trzeba było równo z wołami podjeżdżać, by nie zgubić siana a wszystko to prędko bo norma musi być wykonana. Tak jeżdżąc dookoła fermy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów i pracując właściwie o chlebie i wodzie przeszedł lipiec, sierpień, wrzesień i październik. Już dobre mrozy były gdy wreszcie zapowiedziano nam, że będziemy wracać na farmę. Był to już czas, że rano budziliśmy się pod zamarzniętymi z wierzchu kołdrami, bez pończoch, w cienkich sukienkach. Kazachowie mieli ciepłe jurty wymoszczone wielbłądzią skórą a my w tych szałasach z patyków marzliśmy okrutnie. Chleba dostawałyśmy coraz mniej, lecz ratowały nas czasem paczki po które trzeba było za pozwoleniem brygadiera iść piechotą przeszło 20 kilometrów. O tych paczkach przywoził wiadomość Kazach który dowoził do nas chleb i pocztę. Z końcem października wróciłam razem z Ulrichową i jej synem do naszej lepianki. Oczekiwała nas tam matka Ulrichowej, biedna staruszka cieszyła się nami gdyż tyle miesięcy była sama. Teraz miałam problem: co robić z sobą? Zima idzie, roboty nie dają, a więc i chleba nie dają to jest nie mamy prawa go kupić. Do naszej izby w lepiance wójt zwany u nich "uprawlajuszczy" dokwaterował nam rodzinę kazachską, naturalnie wzięli sobie lepszą część izby, a my zostaliśmy w malutkim kąciku ze swymi rzeczami. Kazaczka nie chciała nas dopuścić do "kazana", by sobie ugotować jedzenie. Trzeba było przez parę dni opłacać się swymi rzeczami, inaczej byliśmy skazani na to, że surową mąkę rozrabialiśmy mlekiem i tą papką się żywiliśmy się. Do miejscowości Petropawłówka gdzie jest poczta, postarałam się razem z Ulrichami by zezwolono nam się przenieść. Zawsze tu miało się na miejscu pocztę gdzie dochodziły do nas listy lub paczki, a nie trzeba było wędrować 20 kilometrów zwłaszcza w zawieruchę śnieżną w której nieraz i Kazachowie przepadali. Tę zgodę uzyskałam przekupując zegarkiem i ubraniem Artura "uprawlajuszczego" który ponadto dał nam sanie na rzeczy. Jechaliśmy już wśród mrozu i śnieżycy, brnęliśmy po kolana w śniegu od rana do nocy. Rzeczy nasze i stara Ulrichowa jechała saniami a myśmy szli i szli. Gdyśmy o 10, wieczorem przybyli do wynajętej uprzednio kwatery, to śniegowce przymarzły mi do nóg, tak że siłą mi je zrywali. Myślałam z przerażeniem czy mi nogi nie odpadną. Bóg cudownie mnie ocalił, że nie okaleczyłam się. Zamieszkaliśmy więc w Petropawłówce u Kowala Ukraińca we wspólnej izbie. Jako czynsz do wiosny Ulrichowie zapłacili kołdrą jedwabną z podpinką, kostiumem pięknym damskim, ja zaś dałam płaszcz damski i buciki zamszowe. Ciasno nam było, ale nie tak strasznie jak w Egin-bułaku. Zaczęła się zima, śnieg był tak wysoki, że równał się z dachami chat. Co rano trzeba było odkopywać się i tunelami dostać się do drogi, gdzie trochę saniami była ona wyjeżdżona. Pracy żadnej nie było, więc trzeba trochę żyć z rzeczy i paczek, które od czasu do czasu dostawałam ze Lwowa. Najwięcej delektowałam się sucharami z chleba, które w paczce bywały i każdą okruszynę bardzo szanowałam, a jak upadła na brudną ziemię to ją szukałam by mi nie przepadła. Robiłam sobie wyrzuty, że oni tam we Lwowie sami głodni a mnie przysyłają lecz na uspokojenie swojego sumienia tłumaczę sobie, że mają tam do dyspozycji całe nasze mienie, bo my oboje już nie posiadamy nic. Trochę pomagam Kowalowej wodę nosić z przerębli rzeki, choć to ciężko, do dobry kilometr drogi, droga śliska, kopna, ale za to ciepłe placki z kartofli, lub kawałek pieroga dostaję a to dużo lepsze niż ta codzienna zupa gotowana wspólnie z Ulrichami z mąki z otrębami i kartoflami, przeważnie zupełnie nieokraszoną. Zupa często była skisła, bo ja gotowało się o 6-tej rano w piecu Kowalowej i służyła na trzy posiłki a więc wieczorem była już skisła. Jadło się ją rano, a potem dolewało wody by było jej więcej. Podobnie było po obiedzie tak więc konsystencja jej na wieczór była zupełnie wodnista. W tym czasie Polacy zaczęli umierać z głodu. Aby nie było zbyt dużo trupów zrobiono dla Polaków stołówkę. Gotowali dla nas tam zacierkę na którą zarzucali małe rybki nieoczyszczone (z łuską i wnętrznościami). Mimo że trudno było jeść tę zupę ale każdy korzystał z tej ciepłej wody aby zapełnić żołądek. Stołówka ta mieściła się w internacie dla chłopców kazachskich, więc gdy my jedliśmy to oni wchodzili do izby i przyglądali się jak my jemy. Przychodził tam też Spaczyński, młody człowiek ale tak wygłodniały, że wyglądał jak kościotrup. Chłopcy zabawiali się jego kosztem podsuwając mu pod nos kawałek chleba a potem cofali aby ten biedak nie mógł go skonsumować. A ten biedak odwracał głowę by nie wgryźć się w ten chleb a również tę małą rękę sadystów nie ugryźć. I tak zima mijała. Pierwsza wigilia na wygnaniu miała być złożona z tego kto co miał. Odbyła się obok nas w lepiance u rodziny Pawlusów i Wojnów. Ja chociaż dałam swój udział w postaci trochę kaszy jęczmiennej i oleju, ale w rezultacie nie poszłam, tak mi było ciężko na duszy, wolałam się położyć spać i zapomnieć, że żyję. Przy tych dwu rodzinach o których wspomniałam mieszkał niejaki Wojciech Szczepański, człowiek po sześćdziesiątce, inteligentny. Bolszewicy wywieźli go za to iż jego siostra wyszła za hrabiego Skarbka. Hrabiostwo uciekli za granicę a on został na gospodarstwie więc jego wzięli na zsyłkę. Z początku dobrze się trzymał i wszystkim dodawał ducha, lecz z nastaniem zimy biedny z dnia na dzień nikł z głodu i nędzy wysprzedawszy się z ostatniej koszuli. Był tak zagłodzony, że gdy przyszedł do nas, to ziarno zupełnie surowe przygotowane na zupę ukradkiem jadł. Biedak wstydził się swej nędzy bardzo, dałam mu koszulę Artura udając że mi zawadza. Nie mogłam jeszcze patrzeć na taką nędzę. Czasem dawałam mu kartoflane placki też udając, że nie mogę je zjeść. I tak jednego razu, już były dobre mrozy, przyczłapał do nas, siedział parę godzin i opowiadał o swych podróżach do Włoch, jak był u Ojca Świętego i ofiarował mu ostatek co miał najcenniejszego - srebrną monetę watykańską. Był wówczas ostatni raz. Za parę tygodni zamknęłam mu sama oczy. Ciężko było, co raz umierali nasi. Umarł też młody człowiek Spaczyński, umarła jedna staruszka i razem zginął jej piesek którego wzięła ze sobą gdy wywozili ją bolszewicy. Ze względu na silny mróz trudno było wykopać groby dla nich więc staruszkę psa i Spaczyńskiego pochowaliśmy w jednym wyrąbanym grobie. Kończył się luty, zrobiło się ciepło. My mamy zapłacony nasz kąt do kwietnia, ale Kowalowa dowiedziała się, że Ulrichowie to Żydzi, więc zaczęła robić awantury, a mnie wyrzuty, że jej tego nie powiedziałam, że nie było rady innej jak się wynieść. Postarał się więc Ulrich o pozwolenie przeniesienia do rejonowego miasteczka Kokpekty. Po wielkich prośbach i trudach oraz opłatach dostaliśmy sanie. Droga zawiana jeszcze śniegiem, rzeczy złożyliśmy na sanie i posadziliśmy starą Ulrichową a my we trójkę piechotą grzęźliśmy, padali, ślizgaliśmy się ale posuwaliśmy się do przodu. Musieliśmy przejść 35 kilometrów no i naturalnie przebyć po drodze rzekę. W Kokpektach wynajęliśmy dość dużą izbę w chacie która była właściwie opuszczona, ale jak chodziło o wynajęcie to zaraz znalazł się właściciel. Cieszyliśmy się względną swobodą gdyż byliśmy sami. Ulrich znalazł pracę jako mechanik, ja pracowałam w szwalni a Ulrichowa z matką gospodarowały. Dużo Polaków tu się skupiło. Poznałam zacną rodzinę Urbańskich, zjechali się prawie wszyscy z Egin-bułaku. Często chodziłam daleko w step po opał i tam modliłam się, o jak się wtedy modliłam, jak błagałam litości, miłosierdzia Bożego dla swoich a przede wszystkim dla mego najdroższego męża. Pewnego dnia dostaję telegram ze Lwowa, że Artur pisał, że zdrów i że ten list posyłają mi. O Boże co za radość, szczęście, więc żyje, nie mogę doczekać się tego listu. Aż wreszcie po paru tygodniach przyszedł. Bałam się go otworzyć, by jednej litery nie zniszczyć. Czytałam go jak pieśń cudowną, jak modlitwę. Wpatrywałam się w każdą literę chcąc z niej wyczytać wszystko, czego nie można było napisać. Pisał z więzienia, prosił o jedzenie, lub pieniądze na nie i trochę bielizny. O jaki tam musiał być głód i brud skoro on o to prosił. Wszystko to mu Witoldowie wysłali, ale czy to otrzymał? Bóg jeden wie. Ja pisałam wraz z adresem i znaczkami pocztowymi, ale nikt nigdy odpowiedzi na to nie otrzymał. List ten stał się dla mnie relikwią. Od tego dnia świat mi poweselał, nawet ci wrogowie nie byli tak straszni dla mnie. Dziękowałam Bogu i wróciła mi chęć do życia. Zaczęto w tym okresie mówić o wojnie bolszewicko-niemieckiej. Ja dostałam jeszcze kilka paczek, które przez zimę zalegały, ale musiałam dać wpierw łapówkę, aby mi je wydali, gdyż poczmistrz miał wielką ochotę je ukraść. I tak pracując i sprzedając rzeczy na jedzenie dotrwałam do czerwca 1941, to jest rok przeszło ufając, że coś musi zajść a los nasz się rozstrzygnie. I rzeczywiście. Niemcy wypowiedzieli wojnę bolszewikom. Radość u Polaków była wielka, gdyśmy tę wiadomość usłyszeli. Przeczuwaliśmy, że coś dla nas się zmieni, albo żyć albo umierać. I rzeczywiście zmieniło się. Bolszewicy zrobili się dla nas lepsi, małe Kazachy nie rzucały w nas jak dawniej kamieniami i nie szczuły psów. Losy nasze ważyły się. Aż wreszcie została ogłoszona dla nas amnestia, i niby zostaliśmy wolni i możemy jechać też niby w dowolnym kierunku naturalnie w obrębie Rosji. Wszystkich ogarnęła więc gorączka wyjazdu. Gdzie i po co -nikt nie wiedział, byle ruszyć się, byle nie widzieć miejsca swojej niewolniczej kaźni. NKWD ogłosiło nam, że możemy jechać na południe do miast drugiej kategorii. Wycofano nam rosyjskie paszporty a w to miejsce dano "udostwowirenie" z rubryką "grażdanin Polski". Ja z Ulrichami postanowiliśmy wyjechać do Czimkentu, miasta wojewódzkiego w południowym Kazachstanie. Trzeba było znowu sprzedać parę rzeczy, by opłacić podróż. Ludzie sprzedawali za bezcen pościel, jedwabne kołdry, piękne hafty itp. Każdy sprzedawał bo miał nadzieję, że wyjazd przybliży go, chociaż nie do Polski lecz do granicy perskiej czyli Iranu. I ja tą myślą opanowana ponaglałam Ulrichów do wyjazdu. Wyjechaliśmy 8. września 1941 roku. Po rozlicznych trudach i przeciwnościach przyjechaliśmy do miasta wojewódzkiego Czimkentu. Jadąc po drodze na różnych stacjach wysiadałam i pytałam siedzących na dworcu Polaków czy który nie był razem z Arturem w więzieniu. Niestety było tu wielu mężczyzn wypuszczonych z więzień lecz nikt nie wiedział nic o nim. Wreszcie dotarliśmy do celu. Ranek był piękny, słońce południa grzało mimo jesieni. Dworzec dość możliwy, ludzie grzeczni, na placu przed dworcem olbrzymi posąg Lenina ze Stalinem. Wysiadłszy z pociągu, rzeczy zostawiliśmy w magazynie a sami poszliśmy rozglądnąć się i myśleć jak tu zacząć życie? Zaraz za dworcem spotkaliśmy Polaków, którzy nam powiedzieli, że siedzą w klubie kolejarzy i czekają na zezwolenie zamieszkania w Czimkencie. Wobec tego i my tam się udaliśmy się zajmując kącik do tymczasowego zamieszkania. Na spiętrzonych rzeczach, wśród zgiełku i gwaru zaczęliśmy nową tułaczą wegetację. Staruszka Ulrichowa stale pilnuje naszych rzeczy a my chodzimy po mieście i zasięgamy języka, lecz coraz to przykrzejsze słyszymy dla nas wiadomości, że w mieście Czimkencie nie pozwolą nam Polakom zamieszkać, gdyż zjeżdżają tu Rosjanie uciekinierzy z Leningradu i Moskwy, ponieważ Niemcy się zbliżają. Ulrich stara się wszelkimi sposobami dostać to pozwolenie, dostał nawet pracę w zakładach mechanicznych. Swoim miłym obejściem zjednał sobie Rosjankę, żonę wpływowego urzędnika, ale nic to nie pomaga. Bardzo nam szkoda stąd wyjeżdżać, no i gdzie? Ryzykujemy i wynajmujemy na przedmieściu Czimkentu na tak zwanej Czipajówce u Rosjanki w małym domku nad rzeczką, izbę ze wspólną kuchnią. Nie możemy się nacieszyć, bo izba ma podłogę i śpimy na prawdziwych łóżkach. Reszta Polaków dalej siedzi w Klubie i toczą się dalej targi by można było zostać a nie jechać do kołchozów. Młody Ulrich stale chodzi po różnych urzędach, obiecuje różne darmowe prace, ale bez skutku. Uciekinierów z Leningradu i Moskwy coraz więcej i dla nich muszą się znaleźć tu miejsce. Tak mijają dnie, chodzimy do miasta, kupujemy dużo owoców i w kilku ogonkach zdobywamy chleb i tym przeważnie się żywimy. Czasem idziemy do jakiejś stołówki. Ale robi się coraz ciaśniej, jedzenia i chleba coraz mniej. Raz gdy tak stoję w ogonku po chleb wpada zdyszana Ulrichowa i wyciąga mnie z tłumu ogonkowego i mówi "chodź coś bardzo ważnego jest".
Okazuje się, że spotkała się z urzędnikiem banku z Tarnopola, który był w więzieniu w Kijowie zamknięty kilka miesięcy z Arturem. Po spotkaniu z nim, opowiadał mi, że Artur był wciąż dobrej myśli i planów na przyszłość. Pedant nawet we więzieniu, zawsze koło pryczy były poukładane jego rzeczy. Najwięcej mu dolegał głód, to na co był przedtem tak wytrwały, że nieraz i do południa nic nie jadł. Potem jednak ich rozdzielono i nie wie co dalej z nim się stało. Ja zaś pełna optymizmu rozpytuje dalej ludzi, może ktoś go spotkał? Temu urzędnikowi dałam parę sztuk bielizny Artura i trochę mydła, bo on bardzo biedny, pewnie i Artur tak wygląda. Człowiek ten wstydził się przyjąć te parę rzeczy, mnie samej łzy dławiły gdym mu dawała. Spotykałam się z nim często, on i kilku kolegów z więzień trzymają się razem w Klubie. Każdy by pragnął znaleźć swą rodzinę a rodzina też pewnie go szuka, lecz jak tu w tym olbrzymie azjatyckim się znaleźć? Chyba tylko cudem. Nie pomagają targi z władzami, sześć tygodni jesteśmy tu w Czimkencie i musimy odjeżdżać bo grożą karami. Dużo już osób wyjechało do pobliskich kołchozów, my jedziemy dalej, może uda się być bliżej granicy perskiej. Odjeżdżamy w nocy do Tergany, może tam gdzieś spotkam Artura. Bieda coraz większa, żywimy się surową marchwią, którą kupujemy na bazarze i burakami wygotowanymi, które tu ludność gotuje sobie to wodne jedzenie a resztę sprzedają. W Terganie się tułamy, śpimy na dworze, wprawdzie to południe, ale to koniec października. Jedziemy z miasta do miasta lecz nigdzie nie pozwalają nam mieszkać, odsyłają nas do kołchozów. Przyjeżdżamy wreszcie do Samarkandy. Jest już listopad, zaczyna się zima - to jest południowa pora deszczowa. Zmęczeni, wygłodniali sami nie wiemy co począć ze sobą? Dużo Polaków siedzi po dworcach kolejowych i czeka nie wiedząc na co. Mężczyźni zwolnieni z więzień, pełni optymizmu patriotycznego, ale tak nędzni, że umierają po drodze.
Dla przykładu przytoczę zdarzenie które utkwiło mi w pamięci: na placu za dworcem leży mężczyzna w sile wieku, każdy przechodzień patrzy mu w oczy, wreszcie ktoś mówi - ten człowiek umiera - wołają sanitariusza, ten prawdziwym zakłamaniem daje mu zastrzyk, lecz człowiek umiera. Okazało się, że wczoraj ten sam sanitariusz dawał mu pastylki na wzmocnienie, bo już pięć dni ten człowiek nie jadł, niestety chleba od nikogo nie otrzymał. Do granicy Iranu nie możemy się dostać. Byli tacy co się wydostali, ale trzeba było sprytu i rzutkości, ja niestety tej cechy nie posiadałam. Jedziemy więc z Ulrichami dalej a właściwie nie wiedząc dokąd? Pełno Polaków w tym czasie tak się tam pętało. Na stacji Margielam za moją dobroć (czytaj naiwność), żeby dopomóc rodakowi, by sobie zarobił a który chciał nam pakunki nosić, zostałam ukarana, ukradł on walizkę Ulrichom i mnie z najlepszymi rzeczami Artura wraz z dokumentami. Tak szanowałam te rzeczy, przymierając głodem a nie sprzedałam ich, gdyż myślałam wciąż to jego ubrania, ja go spotkam, on pewnie bardzo biedny będzie je potrzebował. No ale los chciał inaczej. Dojechaliśmy do miasteczka Kermine i znowu jesteśmy okłamani przez NKWD, bo po paru dniach pobytu, jak się mamy zamiar tu osiedlić, nagle zajeżdżają bryczki przed dom gdzie Polacy mieszkają i mówią nam, że wyjeżdżamy do Iraku! Co za radość, pośpiech, ludzie pakują rzeczy, a są tacy co zostawiają wszystko, bo po co zagranicę szpargały wozić? No i jedziemy furami. Furmanki naładowane tobołkami a na tobołkach ludzie, potem po trzydzieści osób wsadzają nas do wagonów. Wszystko zorganizowane. Gdy już siedzimy w wagonie po ułożeniu swych pakunków spostrzegłam, że znowu ukradziono mi jeden pakunek gdzie miałam moje lepsze rzeczy, dwa koce, buciki i trochę prowiantu. I tak zostałam w tym co miałam na sobie i z małym pakunkiem gdzie było futro Artura. W tym momencie nie miałam już sił się martwić, byłam całkowicie zrezygnowana. Jedziemy trzy dni. Po drodze w wagonie opowiadają jacyś mężczyźni jak więźniowie z Kijowa po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej byli transportowani w głąb kraju. Słucham i cierpnę, bo przecież był tam Artur. Pędzili tych więźniów 200 kilometrów piechotą, a który słabł to enkawudzista popędzał go batem a jak zupełnie zasłabł to go strzelali. Zatrzymujemy się dłużej w miejscowości Budam wśród strasznej pogody, bo śnieg z deszczem bo przecież 1. grudnia. Znowu podjeżdżają fury, wsadzają nas i rozwożą do kołchozów. Znalazłam się więc z Ulrichami w kołchozie Kogały. Dostaliśmy mieszkanie w lepiance i trochę mąki. Ale nie ma okna ani pieca, trzeba wszystko zacząć robić. W małą dziurę wlepiliśmy kawałek szybki zdobytej od Kazacha a więc jest promyczek światła, lecz jest strasznie zimno i nie ma na czym ugotować jedzenia. Trzeba zabrać się do budowy kuchni. Ręce marzną w glinie rozpuszczonej mokrym śniegiem, ale instynkt ludzki samozachowawczy im mu gorzej tym bardziej się ratuje, więc nic nie mówimy, budujemy i wzdychamy do chwili kiedy będzie można zapalić pod tym piecem.
Na szczęście mieszkamy, leje się co prawda nam na głowy gdy mokry śnieg pada, ale wybraliśmy do spania kąciki gdzie jest względnie sucho. Podłoga z gliny tak rozmokła, że trzeba było zrobić w niej rowki, aby woda mogła odpływać. W tej samej lepiance po drugiej stronie mieszkają trzej mężczyźni, byli oni w więzieniu jako posterunkowi, opowiadali nam, że nim ich wywieźli do Rosji, to byli poddawani takim torturom a zwłaszcza biciu. Między innymi normalną torturą była metoda wbijania szpilek pod paznokcie. Teraz panuje zima mimo iż jest południowa, ale są mrozy i śniegi w miesiącu grudniu styczniu i lutym. Nam na razie nie każą pracować dzięki umowie Rosji z polskim rządem w Londynie. Najważniejsze jest to, że dostajemy na dzień 60 deka pszenicy, którą trzeba iść osobiście do młyna i zmielić. Po okradzeniu mnie z rzeczy pozostałam w podartych łachach. Zimno mi, Bóg mnie doświadcza za grzechy, coraz nowym krzyżem, wszystko to znoszę z poddaniem, byle by Artura ochronił w życiu i zdrowiu. Minęły święta Bożego Narodzenia, ciężko i smutno było, byłam przygnębiona a na dodatek dostałam wysokiej gorączki. Na szczęście jakoś lecząc się ziołami udało mi się tą chorobę zwalczyć. Jest już miesiąc luty, lecz w dalszym ciągu zimno i wiatr. Ponieważ sól nam się skończyła wybrałam się do drugiego kołchozu gdzie dla Polaków ją wydawali. W drodze powrotnej ponieważ było już ciemno i mgliście pobłądziłam i nie mogłam trafić na kładkę. Byłam więc zmuszona mimo tych warunków atmosferycznych zdjąć z nóg szmaty i śniegowce aby przejść wpław przez ten potok. Ciemno, śnieg zacina, nogi owinęłam szmatami założyłam śniegowce i z ciężkim worem soli na plecach dotarłam do naszej lepianki. Radość była wielka, gdyż ta zacierka którą robiliśmy codziennie bez soli mimo głodu już się zwracała. Ulrichowa w tym czasie leżała chora na czyraki, które się jej robiły nieprawdopodobnie wielkie a jej syn dostał czerwonki. Rok 1942, czasem błyśnie nadzieja wybawienia, to znów ciemno i daleko, głód czasem wielki. Chodzimy w tym okresie ścinać trzcinę, która tu służy za opał. Przynosi się to wielkie snopy związane sznurem. Noszę je na plecach i bardzo mnie to męczy, bo sił nie mam, ciężar to wielki, że oczy z orbit wychodzą. Zaczęła się tu tworzyć armia polska pod wodzą generała Andersa, więc jest pobór mężczyzn do wojska. Zostają już prawie same kobiety i dzieci, wśród tych dzikich Kazachów.
Musiałam się zgłosić do pracy, bo przyszedł rozkaz, że zima minęła i wszyscy oprócz chorych i dzieci muszą iść do roboty. Mnie kazano pracować w "bani" czyli łaźni. Kołchozowa "bania", to w lepiance duże palenisko, pali się w nim i grzeję w dużym kotle wodę. Kąpiel polega na polewaniu się tą wodą. Musiałam codziennie przynieść 30 wiader wody i palić przez całe przedpołudnie, a jak zabrakło wody to trzeba było przynieść drugie tyle. Miałam tej nocy błogi sen, widziałam mego drogiego brata już nieżyjącego, który powiedział do mnie: "Moje biedactwo kochane, jeszcze w kwietniu tylko będziesz sama".
04.04.1942 r. jest Wielka Sobota a jutro Zmartwychwstanie Pańskie, daj nam Boże wolność.
Najmujemy się do bielenia chałup i stawiania pieców. Poszliśmy we trójkę do takiej roboty, ale nie możemy jej podołać, bo to tylko za jedzenie, a jedzenie dają tak marne, że sił nie mamy do pracy. Ręce omdlewają a przed oczyma śmigają czarne płatki. W kołchozie właściwie nie można się wynajmować prywatnie do roboty. Są tacy którzy o 3. rano idą kopać ogródki prywatne Kazachom a potem o wschodzie słońca idą do kołchozowej roboty, lecz długo tak nie mogą. W rejonie tym jest dużo jadowitych żmij i jadowitych pająków w rodzaju skorpionów, są tak duże jak mała mysz a ukąszenie ich powoduje rodzaj szału i tylko zastrzyki w porę podane mogą człowieka uratować. Straszną plagą dla nas są dla nas wszy. Mamy ciągłe rany od ich ukąszeń a walka z nimi jest beznadziejna, gdyż łachów nie wyrzucimy, gdyż jest to jedyne nasze ubranie. Ja szczęśliwie włosów na głowie nie mam, włosy ostrzygłam na krótko i parę razy dziennie się czeszę. Ulrichowie posiadają termometr do mierzenia gorączki, co Kazachowie już zauważyli i dzięki czemu uważają nas za lekarzy. Przychodzą czasem do nas po poradę bo wolą oni domowe leczenie niż w "bolnicy". Chodzę z Ulrichem do jednego Kazacha co ma malarię i Kazaczki chorej na żółć i wątrobę. Ulrichowie mają trochę ziółek i resztę nieszkodliwych tabletek daję im pić i z imaginacji coś im niby to pomaga. Szczególne wrażenie robią tabletki "Vichy", gdy musują w wodzie. Zapraszają za to nas na ich nacjonalną potrawę zwaną "kulczytaj". Jest to mięso gotowane z ciastem. Jedzenie z Kazachami mimo głodu dużo kosztuje samozaparcia. Gospodyni wszystko rękoma nakłada do misek i za każdym razem oblizuje swoje ręce a nim wszyscy zaczną jeść, to pierwszy łyk czy też kęs gospodyni je lub pije. Jest to zwyczaj z tych czasów jak można było przyjść w gościnę i być otrutym. A więc na znak, że można bezpiecznie jeść, gospodyni wpierw potrawy sama kosztuje. Robi to też gospodyni a nie gospodarz gdyż żona nie kosztuje zbyt drogo. Jak jest duża kość i jest specjalnie dobra to wtedy daje się ją gościowi do obgryzania a potem kolejno każdy ją obgryza aż wreszcie obgryzioną rzuca się psom. Jest już kwiecień. Polacy jak zwykle optymiści, różne plotki sobie wróżą. Gdzieś coś podsłuchają co Rosjanie lub Kazachowie mówią i wmawiamy sobie, że to prawda, bo dola nasz jest coraz gorsza, więc przynajmniej złudą człowiek chce żyć. Obecnie znowu mówią, że nas wyślą do Iranu -nas takich dziadów -człowiek wierzy bo co innego ma robić. Znowu zachorowałam ciężko, gorączka postępuje. Głód coraz większy, sił coraz mniej a pracować ciężko od wschodu do zachodu słońca trzeba.
Mimo tych ciężkich warunków udało mi się wyzdrowieć lecz sił coraz miałam mniej. Chodziłam do rejonowego miasteczka oddalonego od naszego kołchozu o około 20 kilometrów po zapomogę, którą nam rząd w Londynie przydzielał. Pobrałam ją też dla kilku Polaków, lecz w drodze powrotnej zabłądziłam w stepie. Jest lipcowy upał południa, wodę do picia nabrałam z rzeczki do małej banieczki. Spostrzegłam się po południu, że zabłądziłam. Pragnienie mam straszne, tego dnia nic w ustach nie miałam, więc pragnienie jeszcze bardziej mi dokucza. Wodę z banieczki po parę kropel już sobie wydzielam, idę dalej bo nie mam wyboru. Już po południe, nogi bolą, kaleczą się a tu nic nie widać tylko step. Z daleka czasem widać niby osiedle jakieś więc idę już prawie bezwładnie w tym kierunku. Tymczasem po pewnym czasie przekonuję się, że są to ruiny opuszczonego osiedla, więc znowu zawracam i kluczę po stepie. Spuchłam z pragnienia, ręce mam jak kłody opuchnięte. Chwilami modlę się, mam wrażenie, że tu w tym stepie umrę. Życia mi nie było, żal tylko tej nadziei jutra. Już słońce zachodziło i znowu zobaczyłam z daleka jakąś zieleń, pewnie trzcina, która tu rośnie nad tak zwanym "arikiem" to jest kanałem wodnym, którym doprowadza się wodę do osiedla z najbliższej rzeki. Gdy Kazachowie osiedle opuszczą jako koczownicy, naturalnie i woda z rzeki nie dochodzi bo dostęp się zamula. A więc zobaczywszy taką zielona i daleką trzcinę zbieram ostatki sił i idę, idę... Słońce zaszło, robi się jak zawsze na wschodzie zupełnie ciemno, ale idę na oślep, dochodzi wreszcie i czuję pod stopami odrobinę wilgoci. Czołgam się i słyszę nagle między gąszczem trzciny pluśnięcie! To żaba wskoczyła do wody, a więc woda! Nachylam się, czerpię wodę do banieczki i piję! O jaka dobra, już przestałam pić i znów delektuję się i piję. No Bogu dzięki, głód to nic, byle nie pragnienie. Kładę się niedaleko spać. Obudziłam się przed wschodem, oglądam wodę którą piłam i widzę odrobinę zgniłej zielonej stojącej wody. Piłam ją ze smakiem wczoraj, ale i teraz nabieram ją do banieczki i idę dalej. Błąkałam się jeszcze do popołudnia kiedy udało mi się wejść na wysoki pagórek i stamtąd rozpoznałam swój kołchoz. Ulrichowie płakali jak się zjawiłam, myśleli, że mnie wilki zjadły których jest tu sporo. Zaczęłam pracować przy uprawie bawełny. Robota może nie taka ciężka, ale bardzo dużo jej wymagają a jeśli normy się nie wykona to pełnej racji chleba a raczej jęczmienia nie dostaje się. Jeśli się normę wyrobi to 50 deka dostaje się zboża a jeśli nie to jedynie dają 30 deka, z których to po zmieleniu i wydmuchaniu plew zostaje jedynie 25 deka, co stanowi całą rację dzienną. Do tego dają jedynie pół litra mocno rozwodnionej maślanki. Robota po pewnym czasie na razie skończona dopóki bawełna o tyle nie wyrośnie, że się ją będzie przerywało. Zapędzono nas do budowy chlewów dla świń kołchozowych. Noszę na plecach duże ciężkie cegły. Cegły są niewypalane tylko suszone na słońcu. Są one duże jak nasze cztery cegły złożone razem. Na jeden raz musiałam wziąć 2 do 3 takie cegły na plecy i iść duży kawał pod górę. Plecy bolą, iluzja ubrania co się nazywa suknią przez artystyczne dziury nie chroni gołych pleców, więc trą cegły nieraz do krwi. Czasem uda się wziąć małe cegły, ale jak to zobaczy Kazacha która nadzoruje tą pracę to drze się, że wymiguję się od pracy i nie dostanę pełnej racji żywnościowej. I rzeczywiście przychodzi w czasie rozdzielania racji i mówi, że ja wybieram sobie małe cegły do noszenia więc tylko mi się należy pół racji maślanki. Trzeba było uśmiechnąć się gorzko i cieszyć się tym ile nam dano. Cierpimy za Ojczyznę, zobaczymy jak Ojczyzna zapłaci. Po skończonych robotach przy produkcji cegieł, znowu nas kierują do prac polowych. Pielimy bawełnę, przerywamy oraz okopujemy ją. Norma jest naturalnie znów bardzo duża, a że nie można jej wykonać więc tak jak zwykle trzeba szachrować aby nie być pozbawionym tej marnej cząstki racji żywnościowej. A więc plewi się byle jak, albo przerywa się niektóre, bądź przeskakuje się rządki. Zbliża się czas żniw, upał straszny a głód coraz większy. Z powodu upałów powstają tu pożary stepu, widok przeraźliwy, straszne morze ognia. Gdy zagraża to zbożu, wszystkich nas pędzą do jego gaszenia. Gasi się w ten sposób, że bije się trzcinami po ogniu, by płomienie czołgające się po suchej trawie rozbić. W czasie takiej akcji spaliłam sobie prawie do kolan suknię uszytą z worka, no i nogi sobie bardzo poparzyłam. Jemy teraz zacierkę z jęczmiennej mąki, bez soli, bez omasty. Na cztery osoby, bierze się pół kilo mąki i osiem litrów wody, aby dużo było i można było brzuch zapełnić. Skutek jest taki, że po godzinie czujemy się tak jakby się nic nie zjadło. Rodziny tych którzy poszli do wojska wyjeżdżają za granicę. Po większych ośrodkach są delegatury rządu polskiego w Anglii, dają nam tam zapomogi amerykańskie, są to rzeczy, konserwy oraz pieniądze. Jest to wielki ratunek dla nas, bo już niektórzy są zupełnie nadzy. Znów mamy nową robotę - budowane są bazy baranie. Polega to na budowie mieszkań dla pastuchów Kazachów. Dostajemy tam na miejscu wstrętną zupę z grzybów zabarwioną mlekiem. Pełno w niej kłaków, włosów bo nazbierane grzyby w stepie rzucają na ziemię, chodzą po nich, plują, psy się kładą a potem baba rzuca je do kotła, trochę pogotuje i gotowe. Te mieszkania to też ziemianki. Tylną część chaty wykopuje się w ścianie góry a przednią muruje z cegieł, naturalnie okienko wielkości okna naszego kurnika, a drzwi plecione z łoziny. Bardzo mi ciężko idzie to kopanie, bo jak głęboko, to trzeba wysoko łopatą wyrzucać ziemię. Tymczasem mija lato, jest wrzesień - pracujemy znowu przy zbieraniu bawełny. Jedna osoba musi nazbierać 25 kilogramów waty, a jak nie zrobi tej normy, to nie dadzą racji zboża, więc znowu trzeba kombinować, bo niepodobna jest więcej jak 15 kg nazbierać. Na wagę gdy się idzie po skończonej robocie daje się do worka z bawełną parę kamieni, no i tak wyrabiamy normę. Zaczynają się deszcze, roboty nam nie dają, no i jedzenia też. Głód nędza, zimno. Staramy się przejść do innego kołchozu, bo ten obecny nasz kołchoz słynie z nędzy. Jest listopad, przenosimy się do kołchozu Kinesu. Ulrich dostał to pozwolenie, bo naprawił maszynę do pisania w "rajspołkomie" w Czajenie. Przydzielono nam furę do przeprowadzki. Przyjechaliśmy w nocy na miejsce, Kazach wyrzucił z fury rzeczy na ulicę i odjechał, a my się poukładaliśmy się na tych rzeczach i dotrwaliśmy do ranka. Skoro świt trzeba było zabrać się za zdobywanie jakiejś dziury do zamieszkania. Po długich poszukiwaniach i prośbach pozwolono nam zamieszkać w rozwalonej ziemiance za kołchozem w stepie koło baz bydlęcych. Lepianka była bez okna i drzwi. Ponieważ nie udało się nam żadnym sposobem dostać kawałka szyby lub nawet flaszki więc aby mieć jakiś kawałek światła uciekliśmy się do zdobycia kawałka grubego papieru, który wysmarowany tłuszczem baranim rozjaśniał nieco mrok lepianki oraz zabezpieczał on nas przed dopływem zimna. W otworze drzwiowym zawiesiliśmy koc Ulrichów i stwierdziliśmy, że jest jasno i ciepło, chociaż to grudzień. Niestety pracy nie możemy na razie znaleźć, a więc coraz większy głód. Opału też nie mamy gdyż śnieg przykrył wszystkie gałązki i zmuszeni byliśmy go kraść aby nie zamarznąć na śmierć. Kazachowie gromadzą sobie opał w kopcach obłożonych słomą i oblepiają gliną. Robimy więc mały otwór z boku i wydobywa się w miarę potrzeby opał (riaziki). Z początku wzdrygaliśmy się, lecz potem tak nam to spowszedniało to złodziejstwo, że inaczej nie zaczynało się nocy jak pójściem na zdobywanie opału. Ulrich naprawia buty, a my z Ulrichową robimy pończochy, swetry dla Kazaczek, ale ciemno nam bardzo przy tym świetle. Na wieczór mamy malutką flaszeczkę z naftą, w którą wetknięty jest knot z bawełny a skarb ten nazywa się lampą. Oczy nam przy tym bolą ale jesteśmy szczęśliwi jak jest robota i możemy zarobić, bo strasznie zimno i głodno. Wiatr wieje, rusza kocem i jesteśmy właściwie w polu. Musimy znowu coś wymyślić, aby nie umrzeć z głodu w tym kołchozie. Ulrich stara się więc o uzyskanie zezwolenia ale już do rejonowego miasteczka -Czajenu. Obiecuje w "rajpołkomie", że będzie na każde zawołanie do naprawy maszyn do pisania, które to, te kołtuniaste urzędniczki wciąż psują. Jesteśmy wreszcie w Czajenie. Mamy mieszkanie, wprawdzie przechodzi się przez stajnię, ale to nic. Wolimy zdecydowanie bydło niż ludzi. Mamy prawdziwe okno, drzwi oraz kuchnię do gotowania. Udaje nam się dostać trochę szycia, ja robię lalki ze szmat i sprzedaję je Kazaczkom dla ich dzieci. Ulrich dostał pracę w tak zwanym "promkombinacie" jako uczeń szewski. Ja też przy nim uczę się łatać buty, kalosze i tak żyjemy z dnia na dzień. Stosunki Rosji z Polską znowu się psują, prawie są one zerwane i co z nami wywiezionymi Polakami będzie? Armia Andersa wyjechała za granicę, a kto miał szczęście, to z wojskiem z piekła bolszewickiego się wydostał. Delegatury polskie zwijają, resztki zapomóg rozdzielono nam. Jest marzec, jeszcze wyjątkowo mroźno i śnieżno.
Aby dostać tę ostatnią zapomogę trzeba dostać się do Glinkowa odległego od naszego miejsca o 35 kilometrów. Postanawiam iść po tę zapomogę. Ulrich nie może się zwolnić z pracy a Ulrichowa nie jest w stanie iść taki kawał drogi. Postanowiłam więc z jeszcze jednym człowiekiem iść po ten dar. Rano wyszliśmy zjadłszy naszą ciepłą zacierkę. Rzeka w Czajenie duża jeszcze bo wiosna dopiero się zaczyna, więc ponieważ mostu nie było, trzeba zakasać suknie, zdjąć buty i szukać możliwego miejsca do przejścia. Woda dość głęboka, fale wzburzone, ale nie ma czasu do namysłu, biorę kij w ręce i wchodzę do wody a za mną mój towarzysz. Zimna lodowata woda, nogi uginają się, ale jeszcze jedna zdrowaśka i jesteśmy na drugim brzegu. Idziemy szybko by przed nocą dojść do Glinkowa. Śnieg z deszczem zacina ale nie tracimy fantazji bo po dar idziemy. Przychodzimy nad Glinkowską rzekę a ta jeszcze straszniejsza od Czajeńskiej. Na brzegu siedzi już kilka kobiet -Polek które nie mogą się zdecydować na przejście. Rozmawiamy o zapomogach, obiecujemy sobie dużo, ale nie ma co się namyślać, bo noc zaskoczy nas w polu. Trzeba przejść rzekę, żegnamy się w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego i idę pierwsza. Woda coraz głębsza, mętna, podpieram się kijem, oglądam się czy wszyscy idą - idą. Woda straszna, chwilami fale podcinają nogi. Są momenty, że nie wierzę aby udało się dojść do przeciwległego brzegu, no ale brzeg wreszcie zupełnie blisko. Lecz nowa trudność przed brzegiem głębia chyba powyżej głowy, więc daremna mordęga trzeba cofnąć się i szukać nowego przejścia. Jednak szczęśliwie udało się wszystkim przejść, nogi zdrętwiałe z zimna, wycieramy szmatami i idziemy. Dochodzimy do Glinkowa. Magazyn właśnie zamknięto, trzeba jutro rano przyjść. A teraz gdzieś przenocować. Deszcz ze śniegiem zacina, ciemno a nas nie chcą nigdzie przyjąć na nocleg. Jestem potwornie zmęczona, włazimy do jakiejś rozwalonej stajni, wszystko jedno byle kawałek dachu. Usadawiamy się w jakimś kącie gdzie nie bardzo kapie, siadam na ziemi i zasypiam. Rano widzimy dopiero w jakim gnoju siedzimy, no ale to nic, wszystko dobrze, przyszliśmy przecież po zapomogę. Cieszymy się bo dowiedzieliśmy się, że będą keksy, masło i konserwy. Nie jedliśmy od wczoraj rana nic, ale głód tu rzecz codzienna. Duży ogon stoi przed magazynem, wreszcie i my weszliśmy do środka. Bardzo dobra zapomoga, dużo wszystkiego, zaraz zjemy trochę keksów. Zdobyliśmy trochę gorącej wody do popicia. Ach co za rozkosz mieć coś w żołądku. Wreszcie wybieramy się z powrotem. Znowu przeprawa przez rzekę, ale już mamy trochę doświadczenia i nie głodni, więc poszło lżej. Jestem bardzo zmęczona, więc po drodze w jednym kołchozie była otwarta bania. Wprawdzie jak to w bani kamienna podłoga, ale zawsze to lepiej niż na dworze więc przenocowaliśmy w niej a na południe byliśmy w domu. U naszego delegata w Czajenie jest jeszcze w magazynku trochę produktów i on chciał to ochronić przed zajęciem tego dobra przez bolszewików, by naszym ludziom po trochę rozdać. Magazyn w tych dniach ma być zajęty i to wszystko co jest nasze przez Polonię amerykańską ofiarowane bolszewicy chcą wziąć. Paru więc rodzinom, którym można było zaufać chce delegat dać do przechowania te pozostałe zapasy. Ponieważ my należeliśmy w pierwszym rzędzie do tych zaufanych, idziemy w nocy do magazynu gdzie delegat nas oczekiwał i wynosimy skrzynię mydła i 50 kilo tłuszczu w blaszanej beczce. Ciężar to wielki a nasza chałupka na końcu Czajenu, więc zostawiliśmy to w głębokim jarze i plecakiem po trochę prawie całą noc nosiliśmy do nas te produkty. Przyszła piękna wiosna. Step w kwieciu tulipanów różnokolorowych. Wiosna szybko minęła. Nic szczególnego u mnie się nie wydarzyło. Przyszedł czerwiec, trzynasty czerwiec to urodziny mego najdroższego męża. Już dwa lata mijają od ostatniej wiadomości otrzymanej od niego. W dalszym ciągu nie wiem co się z nim dzieje. Obecnie zarabiam zbieraniem opału tak zwanego "dziusan", są to krzewy rosnące w stepie, wożę go wózkiem zrobionym przez Ulricha. Są to koła ze starego pługa i dyszel. Mam stałych odbiorców i płacą mi 25 rubli za wózek. Praca to ciężka, muszę skoro świt iść w step, bo potem szalony upał więc praca i przywóz opału przy temperaturze dochodzącej do 30 stopni jest bardzo męczący. Jeśli nie mam zamówienia na opał, to naprawiam buty Kazachom, robię łaty, dratwę muszę albo sama skręcić z nici albo od jakiegoś szewca, który pracuje w państwowych warsztatach zamieniam za jakąś rzecz, naturalnie nie moją, bo ja już niczego nie mam. Chodzę też na żniwa do Kazachów, na ich prywatne pola, duszę z człowieka wyciskają, wracam o 12-tej w nocy. Również piorę bieliznę Kazachom w rzece, w której woda z upału jest tak ciepła, jak grzana. Pracuję ciężko a ofiarowuję to by Bóg oszczędził Artura. Siódmego lipca jest nasza rocznica ślubu, czuję się chora, ręce mi spuchły a rano gdy się obudzę to również mam spuchniętą twarz. Siły mnie zupełnie opuściły i nie mogę pracować. Napisałam w notesie prośbę do swego otoczenia, aby jak umrę by wszystkie zapiski i fotografie wraz z książeczką do nabożeństwa włożono mi do grobu. Natomiast pakiecik w którym była moja legitymacja z Polski i obrączki nasze ślubne prosiłam, by kiedyś dostarczyć mojej rodzinie. Na marginesie pragnę tu zaznaczyć, że Artur gdy go brali do więzienia zostawił mi swą obrączkę. Prosiłam również aby mnie pochowano w szlafroku męża, który obecnie mi służył do przykrywania się, zaś resztę tych łachów które miałam, prosiłam o rozdysponowanie wedle własnej woli. Ciężko mi było umierać bez sakramentów ale we wszystkim jest Wola Boża. Wola Boża była jednak inna, zdrowie powoli samo zaczęło mi wracać. Noga mi tylko boli z powodu ukłucia się kolcem jeszcze w kołchozie. Po roku czasu zrobiło mi się dzikie mięso, które tu lekarz zupełnie bez jakiegoś znieczulenia przez trzy dni po kawałku tępymi nożyczkami wycinał, i wlewał do tej dziury płynny lapis. Gdy mu się krwią nożyce ubrudziły to wycierał je o brzeg ławki na której siedziałam. Po tych trzech dniach musiałam sobie przynieść maść gojącą. Na tej bolącej nodze musiałam pójść po nią do apteki oddalonej o 6 kilometrów. Mimo wszystkiego tego złego przetrwałam. Mam nową pracę, zostałam stróżem ogrodu warzywnego. Ogród ten mieści się 4 kilometry za Czajenem w stepie nad rzeką. Trzeba go pilnować przed ludźmi i bydłem. Ulrichowa nie chciała mnie samej tam zostawić więc zostawiwszy swą matkę i Ulricha, szła ze mną do pracy. Jest nam na razie dobrze, same, całkiem same, jest trochę drzew, rzeka oraz piękne melony, kawony i inne jarzyny. Wolno nam jeść , melony są tak słodkie, że mogą w zupełności zastąpić cukier, którego od kilku lat nie widziałyśmy. Gotujemy sobie na dworze, na palenisku składającym się z dwu kamyków i saganka pod którym pali się ogień. Śpimy pod gołym niebem. W pobliżu naszej sypialni ma norkę żmija, która z niej wyłazi ale my jej nic nie robimy a ona nam. Służba ciężka, dzień i noc musimy pilnować gdyż bydło tak złośliwe, że trzeba uganiać się z jednego na drugi koniec ogrodu a jeszcze w międzyczasie zgraja kazachskich dzieci włazi do środka ogrodu. Od czasu do czasu przychodzi dyrektor tego obiektu, dziki, bezwzględny Kazach, krzyczy na nas, klnie, a tu spać się chce. Zmieniamy się wprawdzie w nocy co dwie godziny ale ledwo się zaśnie, już trzeba wstawać. Pewnej nocy była potworna burza z piorunami a my bez dachu nad głową, całkowicie przemoknięte. Rano wpada dyrektor i krzyczy oraz klnie, że bydło w czasie burzy wlazło w kukurydzę. Niestety musiałyśmy zrezygnować z tej pracy gdyż nie możemy jej podołać, a ponadto oprócz pilnowania musieliśmy również ogród plewić, a zapłaty prawie nie było. Zapłatę stanowiła możliwość jedzenia warzyw i jedynie dają 40 deka chleba dziennie na nas obie gdyż oficjalnie tylko ja jedna jestem zatrudniona. Żal nam było tej naszej pustelni, ale nie możemy dłużej być, zwłaszcza że noce robią się chłodne a i tak miesiąc cały w tych warunkach przetrwałyśmy.
Sytuacja polityczna polepsza się, ale o Polsce nic nie słychać. Jest nasz rząd w Londynie, ale dla nas to nic nie znaczy. Jest już jesień 1943 roku. Wojna wciąż trwa, los nasz w ręku Boga, ale mnie już bardzo ciężko, sił nie mam. Sprzedałam z wielkim żalem futro Artura. Długo się zmagałam ze sobą, ze swoją nędzą, by uchować to dla niego. Boję się, że jak go sprzedam to tak jakbym zabijała nadzieję że on żyje. Niestety nie mam z czego żyć, zima idzie, pracy stałej nie mam. Futro kupił Kazach zastępca "rajspołkoma" czyli starosty, ale naturalnie żaden inteligent. Dostałam za to futro 100 kg pszenicy i jeden kilogram łoju, mam więc na przezimowanie. Ulrichowie zamienili prześcieradło na żarna do mielenia zboża na mąkę, więc cieszymy się że będziemy mielić zboże na zarobek, bo tu stały młyn nieczynny. Za zmielenie jednego kilograma zboża dostajemy dwadzieścia deko pszenicy. Ciężka to praca, ręce bolą, bo musi być bardzo miałko zmielone, ale pewna zapłata. Mielę na przemian z Ulrichową po pół kilo pszenicy. Jak jedna mieli to druga jako odpoczynek robi na drutach sweter. Ulrich zarabia 60 deko chleba, który dzielimy na cztery części by matka i ja po kromeczce zjadły. Tak żyjemy i wyczekujemy jakiejś zmiany na lepsze. W jednej gazecie wychodzącej jeszcze przed zerwaniem stosunków rządu londyńskiego z Rosją wyczytałam wiersz napisany przez jakąś wytęsknioną i smutną żonę pod tytułem "Nocna wędrówka". Wiersz ten napisany tak jak gdyby mi z pod serca wyjęty:
Z księżycem jak z latarnią,
idę po mlecznej drodze,
może Cię przecież odnajdę,
którejś bezsennej nocy.
Księżycem świecę nad stepem,
gwiazdom płaczę nad rzeką,
trawy się tylko kolebią
i ciszy słychać echo.
Najmilszy!
Gdzieś się ukrył przed moim wzrokiem stęsknionym ?
I w którą świata stronę wyciągnąć mam moje ramiona?
Może ja drogę zgubiłam,
może mnie gwiazdy zmyliły,
wiem pewnie wtedy zbłądziłam,
gdy ciężar łez był ponad siły.
Księżyca latarnia dogasa,
pobladła droga mleczna,
na niebie zorza jasna.
Ja jedna zostaję i czekam.?
Jesień się kończy, nadchodzi zima. Czarne chmury myśli nas nie opuszczają. Ulrich zostaje powołany do wojska, jest w szkole lotniczej w Czkałowie. Armia ta powołana przez bolszewików nosi nazwę armii Tadeusza Kościuszki. Wojsko polskie a kierownictwo rosyjskie. Po odejściu do wojska Ulricha zostałyśmy trzy kobiety, to jest ja oraz Ulrichowa ze swą staruszką matką. Pracujemy na różne sposoby, mielimy zboże a także mielimy sól, która tu jest zawsze gruba. Sól tę mielimy dla mleczarni gdzie robią bryndzę i za to zmielenie co drugi dzień 10. kilogramów dostajemy dwa wiadra serwatki, która jest omastą dla nas. Robimy też swetry, pończochy, ja naprawiam buty, robię sandały a też strzygę i golę. Czasem gdy Ulrichowa odniesie robotę to ją częstują kawałkiem lepioszka lub podpłomyka. Wtedy ona udaje, że je a tymczasem chowa za pazuchę i mnie przynosi do zjedzenia. Jest nam bardzo ciężko, tylko tyle, że żyjemy z Ulrichami w zgodzie i harmonii oraz że tak dobrze się rozumiemy. Z siostrą nie można lepiej żyć. Dziwnie mnie ta rodzina polubiła, tak bezinteresownej i szlachetnej rodziny nie prędko się znajdzie. Nie sztuka się dzielić jak się nie jest w biedzie, ale jak się ostatkami goni samemu, wtedy dzielić się to jest szlachetność. Gdy zostałam okradziona z moich rzeczy, wówczas matka Ulrichowa powiedziała do mnie abym się nie martwiła i wszystkie ich rzeczy uważała za swoje. Nie skorzystałam z tego nigdy.
Ulrich wiedząc, że tylko matka i babka fasują chleb jako rodzina wojskowego, napisał do Moskwy "zajawlenie", że ja jego "ciotka" jestem bez chleba, więc przysłali tu rozporządzenie, by mi rację chleba przyznano i tak wszystkie trzy mamy 60 deko chleba dziennie. Zima przyszła bardzo ciężka, zawieruchy śnieżne, straszne wiatry stepowe trwające od trzech dni do trzech tygodni. Życie wtedy zupełnie zamiera. Po wodę idzie się jedynie po dwie osoby aby jedna drugą trzymała, bo do studni czy rzeki można wpaść - tak wiatr rzuca. W ten czas wodę oszczędza się do ostateczności. Myje się tylko ręce, naczyń zupełnie się nie myje. Wodę używa się jedynie do gotowania zacierki. Jedno wiadro musi wystarczyć na cały dzień. Jak tylko słońce zajdzie kładziemy się do naszych barłogów, bo strasznie zimno, i wtedy opowiadamy sobie przeczytane niegdyś książki, albo robimy wędrówki po Lwowie, przypominamy sobie też libretta z oper i operetek a gdy nam się już chce spać to odmawiamy wszyscy razem na głos "Kto się w opiekę odda Panu swemu" i zasypiamy. Gdy niekiedy noc się dłuży to robimy plany, które nigdy na pewno nie zostaną zrealizowane. Styczeń 1944 rok. I znowu nowy rok niewoli się zaczyna. Zastanawiam się czy będzie to ostatni rok niewoli, czy też przyjdzie tu na tej ziemi skonać. Bardzo tu ciężko ludzie umierają. Często przy umierających jestem gdyż szukają w tych ostatnich chwilach łagodnego spokojnego spojrzenia. Nędza, brud i wszy trapią nas. Z listów otrzymanych od żołnierzy z frontu dowiadujemy się, że tam za kordonem we Lwowie nie jest tak strasznie, że ludzie się śmieją, dobrze są ubrani, chodzą do kina i teatru. Tylko my to ich życie tak smutno wyobrażaliśmy, bośmy sami smutni, bo nam woda topieli już do gardła dochodzi. Nas tam już w myślach swych pogrzebali i na zgliszczach naszego mienia czym prędzej się rozporządzili, mając szerokie sumienie co do uczciwości chrześcijańskiej. Lwów został 27 lipca 1944 roku przez Rosjan zajęty. Napisałam więc do wszystkich kartki, może ktoś żyje. Jesteśmy znowu pełni nadziei, że się w końcu stąd wydostaniemy. Rok temu gdy tworzono tutaj Armię Polską, powstał tu też Związek Patriotów Polskich, zainicjowała go znana sprzed wojny komunistka Wanda Wasilewska. Nie ma niby przymusu należenia, ale biada temu co się chce od tego uchylić. Żydzi rej wodzą w tym Związku, prezesi to przeważnie Żydzi. Ja z Ulrichową zapisałyśmy się, ale przedtem wezwał mnie prezes Związku -naturalnie Żyd -Birencwajg z propozycja abym została sekretarką, ale wyraźnie mi zaznaczył, że to praca honorowa, bez wynagrodzenia. Odmówiłam, gdyż muszę pracować na życie, bo za darmo nikt mi nic nie da. Ulrichowa mimo iż jest Żydówką wyraziła się przy podpisywaniu, że podpisuje cyrograf. Za parę tygodni dostajemy na piśmie, że nas się wyklucza ze Związku. Zmartwiłyśmy się, że może przez to nie wyjedziemy z Rosji, ale udawałyśmy, że nic sobie z tego nie robimy. Jednakowoż napisałam do głównego zarządu w Czimkencie zażalenie tej treści, że najpierw proponuje się by za darmo pracować dla Związku a gdy nie mam warunków po temu to się mnie wyklucza. Po jakimś czasie przyszły do nas dwie panie, też Żydówki i niby od niechcenia zapytały dlaczego my nigdy nie przyjdziemy do lokalu Związku? Na odpowiedź naszą, że przecież my zostałyśmy wykluczone, odpowiedziały, że to było nieporozumienie, że prezes Birencwajg prosi byśmy przyszły. Domyśliłyśmy się, że z Czimkentu został prezes upomniany. W rezultacie tego zostałyśmy nauczycielkami polskich dzieci w szkółce, która tu przy Związku się utworzyła. Podzieliłyśmy między siebie klasy. Ulrichowa wzięła I i IV klasę a ja II i III. Jest tego dziesięcioro dzieci. Są one chętne do nauki, mamy satysfakcję, a dzieci nas lubią. Książki dali drukowane w Moskwie, a była to polska czytanka i przyroda, resztę same uczymy z własnej pamięci to jest historii i rachunków. Ja bez wielkiego opowiadania się i pytania o pozwolenie uczę w niedzielę religii. Dzieci cieszą się tą nauką, wszystkie razem przychodzą bo młodsze i starsze mają jednakowo słabe pojęcie o religii. Przychodzą nawet Żydówki, których to matek spytałam czy chcą by ich dzieci uczyły się religii chrześcijańskiej? Powiedziały, że i owszem, gdyż Pan Bóg jest jeden. I tak płyną dnie i tygodnie, dzieci pilnie przychodzą do naszej izby na lekcje i za największą karę uważają sobie, gdy im zapowiem, że jutro lekcji nie będzie. Zima znowu bardzo ciężka, straszne wichury do tego stopnia że nieraz w nocy obawiamy się, by nasza lepianka nas nie pogrzebała. Dzieci przychodzą tak zmarznięte i mokre mają szmaty którymi są ich nogi zamiast butów owinięte, że wpierw suszą się koło ogniska a potem dopiero zaczynam lekcję. Dzieci wszystkie siedzą na ziemi a małe stołki które porobił Ulrich do siedzenia, służą im teraz jako stoły. Pisać się dzieci uczą na malutkich skrawkach papieru. Papier ten dostarczają dzieciom "uborszczyce" lub woźne które w biurach wyszukują ze śmieci te papiery. Tylko czasem uda się niektórej ściągnąć ze stołu "naczalnika" większy kawałek papieru i wtedy dumne dziecko przynosi papier który używamy na specjalne okazje. Zadania rachunkowe dzieci piszą na starych gazetach, do liczenia posługują się palcami rąk i nóg. Dzieci za dobra postępy w nauce dostają w Związku podwieczorek w niedzielę. Jest to herbata z mlekiem i sacharyną a do niej kawałek "lepioszki" z marmeladą z melona. "Lepioszka" jest to chleb na sposób kazachski pieczony. Ciasto kiszone kładzie się na "tapę", jest to rodzaj patelni z lanego żelaza, a drugą taką samą przykrywa się i wkłada do żaru w celu upieczenia ciasta. Młyny są przeważnie zepsute, więc się mieli zboże na żarnach. To samo dotyczy piekarni które często stoją nieczynne bo to: albo niema opału, albo piec się zawalił, to znów piekarz za dużo i mało ostrożnie "prodał" mąkę i siedzi teraz w "tiurmie". Dość powiedzieć, że z tych powodów rzadko ten prawdziwy chleb się piecze. Dla tego u Kazachów piecze się lepioszki. Po podwieczorku dzieci trochę się bawią, popisują nauczonymi wierszykami. Matki cieszą się, że te biedactwa są nie tylko do gnoju, gdyż dzieci też pracują przy wyrobie "kiziaków" z gnoju na opał, a także chodzą w step i zbierają tam nawóz do worka, gdzie bydło się pasie. Wyschnięty nawóz jest potem zdatny do palenia. I kupowany od dzieci przez Kazachów na przykład za litr rozwodnionego mleka. Na wiosnę dzieci rzadziej przychodzą na lekcje, gdyż wylewy rzek i potoków są tak wielkie, że chałupy są jak na wyspach a często w ogóle rozmywają się i zostaje jedynie kupa gliny. A ponieważ ich dobytek to na ogół trochę poduszek, kołder, samowar i trochę swoistego naczynia, mebli żadnych nie mają, gdyż śpią na ziemi na matach, tak więc takie rozpłynięcie się lepianki nie stanowi dla nich żadnego nieszczęścia. Po opadnięciu wody, budują oni nową lepiankę mieszkając tymczasowo u sąsiada lub krewnego. W połowie marca robi się tu pięknie, step zielenieje, są tu piękne kwiaty a zwłaszcza dziko rosnące żółte lub czerwone tulipany, jest moc grzybów. Są one białe i kruche o silnym zapachu, gotują się prędko a dla nas Polaków są wprost opatrznościowe, bo tak strasznie głodujemy, że sił nam brak. Jak gdzieś zdechnie krowa, osioł, koń to do godziny rozbierzemy, tak że śladu nie zostaje. Rosjanie i Kazachowie mniej fasują zboża, a więc i my mniej zarabiamy mieleniem. Łowimy też w stepie żółwie i jemy je. Przykre jest ich zabijanie, ale człowiek jest wielkim okrutnikiem i jak jest głodny to nie myśli o litości. Musimy się wystrzegać by Kazachowie nie widzieli, że jemy żółwie gdyż u nich jest jakiś zabobon religijny, który powoduje, że ten kto je żółwie nie jest wpuszczany do ich chaty, niczego mu nie pożyczą, a nawet wody ze studni nie dadzą mu się napić. Dla nas to bardzo ważne, bo przecież wciąż ich potrzebujemy. W żółwiu właściwie jako takiego mięsa tak wiele nie ma, samica ma tylko duże jaja 8 do 10 sztuk a samiec dużą wątrobę i to wypełnia wnętrze skorupy. Są tu Polacy co psy, koty i jeże jedzą, ja tego jeszcze nie próbowałam. Jest już maj, zaczynają się upały. Temperatura tutaj w maju jest podobna do temperatur lipcowych w Polsce. Stara Ulrichowa ciężko zachorowała, była już w szpitalu lecz odesłali ją z powrotem do chaty, mówiąc, że ona stara, niech umiera sobie sama w domu. I tak się stało, staruszka w strasznych męczarniach zmarła. Zostałyśmy same w dwie z Ulrichową. Więzy naszej przyjaźni jeszcze bardziej się zacieśniły. Pracujemy dalej mieląc ziarno na żarnach. Ulrichowa sprzedaje resztę rzeczy na omastę, wciąż pilnuje abym ja głodna nie byłam. Nie jestem w stanie odwdzięczyć się jej za tą troskę, chyba tylko szczerą przyjaźnią. Dzieci chociaż zaczynają się upały uczą się pilnie. Noce są chłodne. Jednakowoż tak jak wszyscy śpimy na dworze. Koło chałup są murowane z gliny tarasy. Na nie kładą maty i dużo przeróżnej pościeli i tam śpią Kazachowie. My tego nie mamy, jedynie podarty koc pod sobą a drugim nakrywamy się, a pod głową szczątki poduszki bo wszystka pościel już przejedzona. W izbie naszej uwiły sobie gniazdko jaskółki, przez otwór okienny wlatują i wylatują, nic się nas nie boją i poznają nas. Gdy ktoś obcy przyjdzie to siedzą w gniazdku zatrwożone. Po pewnym czasie wylęgły się pięcioro młodych, i gdy na pierwsze próby latania wyleciały zrobiło się nam smutno i pusto w izbie. Wieczór u Kazachów to sjesta familijno-towarzyska, siedzą wszyscy w kuczki, na środku stoi samowar i popijają herbatę. Jedzenie do tego jest niewyszukane a mianowicie jest to pszenica lub kukurydza prażona albo też jedzą pszenicę prażoną a potem zmieloną i wymieszaną z kożuchami z mleka - nazywa się to "tatkan" i jest bardzo dobre. Po całodziennej pracy przy mieleniu jesteśmy bardzo zmęczone i tak upudrowane mąką zmieszaną z potem, który leje się z nas przy pracy. Dla tego też na wieczór musimy iść do rzeki i wykąpać się. Siedzimy potem nad rzeką i trochę odpoczywamy wspominając i myślami przenosząc się do naszych stron rodzinnych. Rosjanie gonią Niemców, zajmują nasze miasta. Napisałam kartki korespondencyjne do Lwowa, do Klimci, Witoldów i Marynki, no i doszły, gdyż dostałam odpowiedź od Witoldów. Okazało się, że Klimcia wyjechała do Krakowa, Marysia wyszła za mąż, a Janusz się ożenił. Witoldowie wysłali mi pieniądze. Marynka przesłała mi wiadomość, że Artur jest bezpieczny na południu wyjechawszy z armią Andersa, a ja aż się boje w to wierzyć. Cieszymy się postępem wojsk, może to nam wolność przyniesie, bo już tak strasznie żyć -bieda i głód, łachy zamiast ubrania a zima znów idzie. Aby jakoś przebiedować znowu tę zimę zbieramy w stepie z Ulrichową opał.
Ponieważ w komórce leje się z dachu, więc składamy go w izbie. Tymczasem nachodzą nas Kazachowie, byśmy się wynieśli z chatki gdyż oni chcą tu zamieszkać. Z tygodnia na tydzień bronimy się różnymi "sprawkami" wojskowymi, bo Ulrichowej nie mogą jako matki wojskowego wyrzucić, natomiast w listopadzie będzie nas chroniło prawo tu przestrzegane niemożności wyrzucenia osób z mieszkania na zimę. I tak może Bóg pozwoli wiosny doczekać. Dzieci przychodzą na lekcje, ale nieregularnie bo jesienna pogoda coraz gorsza, wszystko to już takie gołe i bose. Mnie trapi co jakiś czas malaria. Jednej nocy dostałam atak Ulrichowa całą swą pościel na mnie położyła, bym się nie trzęsła, sama musiała się ubrać jak na dzień, bo nie miała się czymś nakryć i tak przesiedziała noc. Boże Narodzenie -ciemno, zimno, dach zacieka, a może tam na świecie inaczej, może się ktoś cieszy, śmieje, nie głoduje, może brud i nędza nie wgryza się w ciało. Ulrichowa pociesza się, że kiedyś będzie dobrze. Z drugiej izby przychodzi sąsiadka, której uczą się dzieci i prosi aby przyjść do nich, wszak to Wigilia. Malutki knotek tkwi we flaszce i kopcąc rozświetla słabo izbę. Jest nas kilkoro osób. Na małym stoliku wykonanym z patyków leży "lepioszka", dzielimy się nią jak gdyby opłatkiem. Zmówiliśmy pacierz i zaczęliśmy kolędować, ale nie szło to, za smutno. Potem Ulrichowa opowiedziała dzieciom bajkę o bożym drzewku, ale tak smutno i ciężko nam na sercu było, że powiedzieliśmy sobie daj Boże na drugi rok inaczej i poszliśmy do swojej izby spać, bo sen brat śmierci wszystko ukoi.
Nowy rok 1946, o gdybyśmy w roku 1940 wiedzieli, że przed nami tyle lat niewoli każdy by powiedział, że to niemożliwe, nie wytrzymam, zwariuję. W lokalu Związku ma się odbyć wieczór noworoczny, bo w Rosji nowy rok to jedno z większych świąt państwowych. Dzieci mają się popisywać, uczyłyśmy je różnych deklamacji, piosenek oraz komedyjek do odgrywania. Władze rosyjskie są zaproszone i nam trzeba będzie pójść. Strasznie na to nie mamy ochoty, Ulrichowa jakoś z tego się wykręciła, ale obie nie możemy nie iść, więc ja muszę tam być. Jest straszna zawierucha śnieżna, drogi zasypane. Ubieram swoje buty żołnierskie, łachmaniasty płaszcz, chustkę na głowę i mam już wychodzić. Ulrichowa siedzi skulona koło pieca i zaczyna mówić: Nowy Rok, wieczór noworoczny, wpada w jakiś trans, mówi do mnie: patrz jaka piękna czarna jedwabna suknia leży przygotowana, róża wpięta przy pasku, gazowe pończochy i lakiery. No włóż już, bo twój mąż ubrany, czeka na ciebie, piękny gors śnieżnobiałej koszuli odbija od czarnego smokingu. Czeka elegancki, wyświeżony a auto właśnie zajechało. No śpiesz się. Tak wyszłam z izby i śpieszę, huragan szalony ze śniegiem, nogi grzęzną po kolana, ciemno. My mieszkamy na końcu Czajenu, drogi nie mogę znaleźć, padam kilka razy, wreszcie zawracam. Zawracam i kieruję się w stronę małego świecącego punkciku, to było to nasze okienko lepianki. Ulrichowa otworzyła mi drzwi i mówi: tak niepokoiłam się o ciebie i tak smutno było bez ciebie. Jest już luty, jest bardzo zimno, ale w południe słońce jak zaświeci słońce, to zaraz robi się ciepło i Kazachowie wzdłuż chałup siadają i grzeją się. Nasz wyjazd do Polski zaczyna majaczyć, otóż powstała umowa sowiecko-polska dzięki której Polaków, którzy do 1939 roku mieszkali w Polsce, Rosja będzie odsyłać do Polski. Jest druga amnestia mocą której Polaków przestępców niepolitycznych, to jest złodziei i spekulantów uwalniają i tym samym Polska będzie obdarowana tym całym tałałajstwem. Tylko polityczni, którzy po pierwszej amnestii w 1941 roku kiedyś nieopatrznie, gdzieś jakieś słowo powiedzieli, ci nie będą wypuszczeni a więc wątpliwie czy w ogóle kiedy Polskę ujrzą. Spisują nas po niezliczone razy, różne dokumenty trzeba przedkładać. Specjalna komisja polsko-rosyjska zjechała i każdego z osobna spowiadają, pytają, sondują. Człowiek doprawdy nie wie co z tego będzie? Obawiamy się, że to nowe oszukaństwo. Ulrichowa nie wierzy, byśmy wyjechali z tego jak to nazywa pogańskiego raju. Kazachowie też się przyzwyczaili mieć takich darmowych robotników przez tyle lat, że też się im w głowach nie mieści byśmy wyjechali. Jak mówimy, że niedługo nas tu nie będzie, to się śmieją i uważają, że to tylko nasze płonne nadzieje. I nasze dzieci prawie przestały się uczyć, bo z naprężeniem wszyscy czekają terminu wyjazdu. Dochodzą do nas wieści, że z innych części kraju już ludzie wyjeżdżają. Modlimy się żarliwie aby nic się nie stało i nie wstrzymało naszego wyjazdu. W dalszym ciągu mielimy zboże, bo trzeba żyć, ale już niesporo nam to idzie. Kazachowie nachodzą nas by się wynosić z chałupy i by im sprzedać resztę rzeczy. Ludzie z kołchozów wciąż przychodzą, idą po kilkadziesiąt kilometrów by się dowiedzieć od prezesa Związku i władz rosyjskich, kiedy nastąpi wyjazd? Wszystko to nędzne, ostatkami goni i stale dostaje odpowiedź, że jeszcze rozkazu nie ma i by byli spokojni. Z doświadczenia nabytego w czasie tej niewoli, nikt nie ma zaufania do tych słów.
Szereg ludzi nieraz nocuje na dworze a jeszcze jest zimno w nocy, gdyż się boją by ich nie zostawiono. Kołchozy niby mają polecenie odstawić Polaków furami do stacji, a my z Czajenu mamy być odwiezieni autami, ale strasznie się boimy jakiejś zasadzki, gdyż do stacji w Czimkencie mamy 120 kilometrów. Ostatni "eszelon" ponoć jedzie z Polakami 17 kwietnia. Dostać się do stacji nie łatwo, Ulrichowa twierdzi wciąż, że cały szanowny Związek sam wsadzi się na auta a nam powie miejsca nie ma! Poczekajcie, ma być jeszcze jedno auto. Jesteśmy więc przygotowane, że do Czimkentu trzeba będzie iść piechotą, ale co z rzeczami? Ja to już niczego nie mam ale też plecak za duży na piechotę, ale Ulrichowa ma jeszcze trochę rzeczy i pościel. Chodzimy do "rajspołkoma" zapytać co właściwie jest? Czemu nie przyjeżdżają po nas auta? Odpowiedzi zwykle były głupie, że nie było jeszcze rozkazu, że widać nas w kraju nie chcą itp. Naraz pierwszego kwietnia prezes Związku dostał wiadomość aby być w pogotowiu. Sprzedajemy więc wszystkie szpargały, żarna, stare drzwi które podpierane cegłami stanowiły nasz stół. Wreszcie jedno auto wypchane ludźmi odjechało. Jeszcze jedno ma przyjechać, ale tyle jeszcze jest osób. Obawiamy się, że ci co się prezesowi podchlebiają to pojadą a reszta nie. Sytuacja staje się przykra, jesteśmy zdecydowane iść piechotą. Jest piękny dzień. Ulrichowa decyduje się sprzedać resztę swoich rzeczy za pół darmo. Wołamy kilka Rosjanek które kupują te rzeczy. Ale nie wszystko ona sprzedała tym Rosjankom gdyż wiele rzeczy bezpłatnie bezinteresownie podarowała biednym Polkom. Kobiety te były tak zdumione, że Żydówka wolała dać Polakom niż choć za parę rubli dać w ręce naszych dotychczasowych ciemiężców. Mając trochę pieniędzy Ulrichowa powiedziała, że resztę pomoże nam Pan Bóg. Ja mam 150 rubli ze sprzedaży sygnetu Artura, który swego czasu dostał od mego ojca, bo niczego innego już nie miałam. Mam tylko jeszcze naszyjnik, mój ślubny prezent od Artura, ale wśród największej biedy nie sprzedałam go, gdyż chciałam po powrocie do kraju dać to Marysi. Podobnie mam jeszcze łańcuszek złoty od zegarka, który mi Klimcia wpakowała gdy mnie wywozili ze Lwowa, ale to był prezent, który Artur dał Januszowi po maturze, więc też dużo razy mimo głodu go nie sprzedałam, gdyż chciałam go oddać Januszkowi jako jego własność. Jest piękny wieczór wiosenny, pełnia księżyca. Wyruszyliśmy o 8. wieczorem. Plecaki na siebie, parę puszek konserw, kilka lepioszek. Pozostałe rzeczy zostawiamy - są to rupiecie, ale tu przedstawiają określoną wartość. Dajemy je jednej Rosjance zesłanej tu bo mąż jej był dygnitarzem carskim. On umarł w więzieniu a ona tu biedna siedzi beznadziejnie, już dawno termin jej kary minął, ale nie ma komu się o nią upomnieć, więc biedaczka będzie tu do końca swych dni. Przyszła więc wziąć sobie te rzeczy i serdecznie nas żegnała a nam przykro było patrzeć na nią. Nam otwierał się świata ona zostawała sama, słaba, we wszach, jedna z wielu które cierpią za niepopełnione winy. Ostatni raz obejrzałyśmy się na naszą lepiankę, gdzie tyle westchnień, nadziei i modlitw płynęło do nieba. Jest nas kilkanaście osób. W pierwszym etapie było przejście przez rzekę i dojście do węzłowego miasta Krasnystaw. Spodziewamy się tam dostać jakieś auto. Na początku idziemy śpiewając różne pieśni religijne lecz z czasem pieśni cichną gdyż odczuwamy zmęczenie idąc przeważnie drogą pod górę. Ja oddycham ciężko zostaje nieco w tyle. Ulrichowa to zobaczyła i jak się potem dowiedziałam, zapłaciła jednej młodej dziewczynie która wzięła ode mnie plecak. Postanawiamy co godzinę, piętnaście minut odpoczywać, gdyż wszyscy są bardzo już zmęczeni. Księżyc zachodzi, więc musimy zrobić sobie odpoczynek do wschodu słońca, gdyż w ciemności drogi nie widać. Kładziemy się wszyscy spać, kocami ponakrywaliśmy się, leżąc blisko siebie, bo zimno się zrobiło. Zasnęliśmy momentalnie bardzo zmęczeni. Obudziliśmy się o 4., zjedliśmy po kawałku "lepioszki" i dalej w drogę. Pomimo że nogi mamy popuchnięte i pęcherze się poodparzały to jednak trzeba iść dalej, nie można się pieścić. Na 9-tą docieramy do Krasnegostawu, jest tu dużo naszych Polaków, którzy poprzyjeżdżali furami i czekają na auta. Auta są, ale trzeba przemówić do szofera a raczej do jego kieszeni. Mamy tu między sobą taką która umie te sprawy załatwiać. Zażądał on 500 rubli za pięć osób. Ulrichowa dała od razu za nas dwie 200 rubli, ale, że tamte trzy były biedne, więc im dołożyła ile im brakowało. No siedzimy na aucie.
Co za szczęście, nogi odpoczną, a na wieczór będziemy w Czimkencie. Na aucie pełno worków ze zbożem a my na górze na nich siedzimy. Droga karkołomna. Pełno wąwozów, po drodze mijamy kołchozy przeważnie ruskie z ogrodami okwieconymi różowym kwieciem drzew morelowych. Mamy przejechać most duży ale bardzo niepewny. Zasadą tutejszych kierowców jest najniebezpieczniejsze miejsca przejechać z maksymalną prędkością. Czujemy więc jak samochód bierze rozpęd i ... przeleciał jak błyskawica przez most, w tym samym momencie jeden z głównych słupów się załamał, ale my już przejechaliśmy go. Do Czimkentu dojechaliśmy na wieczór. Auto zatrzymało się przy klubie kolejowym, w którym w 1941 roku czekaliśmy niestety daremnie na pozwolenie zamieszkania w Czimkęcie. Obecnie jest inny nastrój, jest niby radość, że nadzieja powrotu do Polski ziszcza się, ale tych parę lat gehenny wycisnęły na każdym z nas piętno tego rodzaju, że cieszyć się prawdziwie nie umiemy. Nasz radość jest taka jaka jest u tutejszych ludzi -chociaż się cieszą to są smutni. Każdy więc cieszy się i równocześnie troska się do czego jedzie do kraju? Czy mu życie nowe coś bolesnego nie przyniesie? I ja też się troskam, troskam się co jest z Arturem, gdzie ja się z nim znajdę? Czekamy stłoczeni w sali, każdy siedzi na tobołkach jeśli jakie posiada, a jeśli nie to siedzi na ziemi. Wszyscy zmęczeni. Wszyscy niepodobni do ludzi którzy tu pierwszy raz dojechali, obecnie wyglądają jak ostatni łazarze, brudni i obdarci. Wydawanie dokumentów odbyło się w największym naprężeniu. Każdy czekał trwożliwie wywołania swego nazwiska. Tragedia była straszna dla jednej Polki mieszkającej od dziecka w Rosji, z którą się ożenił jeden z wysiedlonych w 1940 r. Polaków. Wyszła ona za mąż tylko dla tego aby wyjechać do Polski. Była zatrudniona w szpitalu jako kucharka, a więc powodziło im się dobrze, jak zaczęły się wyjazdy to ją porzucił i wyjechał, ale był na tyle podły, że doniósł do NKWD, że ona tylko dla tego wyszła za mąż za niego bo chce wydostać się z Rosji. Ta biedaczka na kilka godzin przed naszym wyjazdem dowiedziała się, że nie wolno jej wyjechać. Tak zrobił Polak Polce!
Wreszcie wydali nam jedzenie na dwadzieścia dni, z tego wiemy już, że będziemy jechali trzy tygodnie. Dostaliśmy mąkę jęczmienną, po parę konserw, kilkanaście deko margaryny i trochę już śmierdzącego mięsa. My z Ulrichową mięsa tego nie brałyśmy. Wreszcie wsiadamy do wagonów. Jest nas 50 osób w wagonie. Z Ulrichową zajmujemy miejsce na narach, jest w wagonie piecyk żelazny na którym od świtu pieką placki jęczmienne, swąd, gorąco, ale my mamy jeszcze trochę sucharów i "lepioszek". Moczymy je jak się da w ciepłej wodzie a jak się nie da to w zimnej. Tę papkę jemy z jakąś konserwą lub mlekiem kondensowanym. Na większych stacjach dają nam zupę jakąś niewyraźną, ale wiadro na 50 osób to wypada czasem po parę łyżek więc rezygnujemy z tej porcji. Pociąg zatrzymuje się na wszystkich stacjach, ale czasem pociąg stoi parę godzin a czasem parę minut. Służba nie zważa na nas, gdyż w dalszym ciągu uważani jesteśmy za rodzaj towaru. Bywa nieraz, że stoimy na małej stacji zupełnie w stepie a osiedle gdzieś daleko. Spuszczają ludzie ruchome schodki i schodzą bo muszą, jedziemy bowiem bez ustępu, a wtedy maszynista bez żadnego sygnału rusza i cieszy się, że Polacy mało się nie pozabijają wskakując do wagonów. Bywało też kilka razy, że nie udało się wszystkim wskoczyć do wagonów i musieli z wielkimi korowodami i innymi pociągami pasażerskimi dogonić "eszelon". Raz i ja tak o mało nie zostałam w stepie, ale Ulrichowi tak rozpaczliwie krzyczała i cała zwisła z wagonu, by moją rękę uchwycić, że sama mało co pod pociąg nie wpadła. Gdy się wreszcie dostałam do wagonu, to się popłakałyśmy się. Cała trzęsłam się z emocji bo jeszcze wtedy bardzo chciałam żyć. Na jednej stacji zajechał pociąg "bania" i wszyscy się kąpali i parzyli wszy. Zbliżamy się do naszej dawnej granicy. Rosjanie zacierają wszelkie cechy polskości. Polaków a nawet Białorusinów wysiedlają za Bug. Stoimy w mieście Kowlu, bardzo zniszczone, jest tu cerkiew prawosławna, ale wszystko pozabijane deskami. Jesteśmy stęsknieni za domem Bożym, że i do cerkwi prawosławnej chcielibyśmy iść, lecz niestety wszystko pozamykane. Wreszcie graniczne miasteczko Jagodzin. Tu stoimy długo, kontrola, rewizja, wymiana rubli na złote polskie. Jagodzin mała mieścina polska, zapowiadają, że żadnych dokumentów prócz bolszewickich przewieźć nie można. Ja mam polski dowód osobisty i legitymację, więc je chowam w wagonie pod deską sufitową. Żadnych kosztowności też nie można przewozić, oprócz jednej obrączki i pierścionka oraz jednego zegarka. Mam Artura obrączkę i zegarek bo idąc do więzienia zostawił to mnie, wiedział bowiem, że to mu ukradną. Są to jedyne pamiątki po nim. Poprosiłam jedną osobę aby na czas rewizji wzięła to do siebie, gdyż ja już miałam swoje, a ona niczego. Rewizja u nas w wagonie przeszła bardzo lekko, bo widział strażnik, że sama biedota w nim jedzie, ale tam gdzie Żydzi jechali to robili bardzo dokładną rewizję i coś tam skonfiskowali Szukali tam nawet w konserwach, gdzie znaleźli złoto. Żydzi mieli po tej rewizji bardzo smutne miny. Po wszystkich spisach i kontrolach ruszyliśmy ku naszej obecnej granicy. Następną stacją była miejscowość Czartorysk, urocza mieścina nazwę swą wzięła od Czartoryskich, którzy mieli tu kiedyś swoje dobra. Wszyscy jesteśmy podnieceni zbliżaniem się granicy polskiej. Jest wczesny piękny ranek, wjeżdżamy wolno na nowo zbudowany most na Bugu. Stara konstrukcja mostu leży w wodzie, rzeka ogromna, woda czarna, niespokojna, jedziemy dobre kilka minut -wreszcie koniec, nasze słupy graniczne, serca zadrżały! Przecież to Polska, to nasza Ojczyzna. Dopiero zaczyna do nas docierać, że rzeczywiście wróciliśmy z kilkuletniej niewoli do naszej Ojczyzny. Zaczynamy śpiewać "Boże coś Polskę" ale nie możemy. Łzy wzruszenia nas dławią, każdy się śmieje oraz płacze. Nikt nie wie co go teraz czeka, czy płacz czy radość? U mnie serce ściśnięte, mój Boże do czego ja jadę? Czy mój najdroższy jest już w Polsce czy też dopiero nadjedzie i dokąd? Szybko mijamy nasze wsie i miasteczka, wszystkie takie piękne i miłe. Zniszczenia widać wielkie, ale wszystko w kwieciu majowym więc zgliszcza nie robią takiego wrażenia. Ludzie na stacjach spoglądają na nas jak na menażerię jadącą, no nic dziwnego bo przyjechawszy tutaj, widząc ludzi ubranych normalnie widzimy sami jak okropnie wyglądamy. Buty grube żołnierskie, chluba zapomóg amerykańskich, kuse suknie i przeważnie podarte płaszcze dziwacznych fasonów. Dojeżdżamy do Lublina. Czekamy parę godzin, niektórzy nadają telegramy do swoich rodzin. Nasz transport przeznaczony jest przez Poznań na Pomorze. Z Ulrichową idziemy do biura repatriacyjnego aby dowiedzieć się kiedy będzie można odłączyć się od transportu? Ja chcę jechać do Krakowa a Ulrichowa do Łęczycy. Wyjaśniają nam, że jedziemy do Łodzi. I oto dojeżdżamy do Łodzi. Ale co to? Pociąg pędzi i omija stację, nie możemy się nadziwić dlaczego nam powiedziano, że w Łodzi będziemy mogły wysiąść, a tu Łódź już za nami. A więc i tu nas okłamują tak jak to było u sowietów. My z Ulrichową nie wiele myśląc na następnej stacji Widzew, czyli Łódź Fabryczna wysiadłyśmy samowolnie, bo nie damy się jak barany wozić. Jesteśmy właściwie na małym przystanku i nie wiemy co dalej robić? Wtedy nadjechał jakiś powozik, zapytałyśmy tego furmana jak tu się dostać do Łęczycy? Odpowiedział nam, że trzeba jechać z południowego dworca łódzkiego. Rozmawiamy z nim czy nie zawiózłby nas na ten dworzec? Okazuje się, że jest to powóz z jakiejś firmy, furman zażądał od nas 1000 złotych. Była to duża dla nas suma, gdyż Ulrichowa miała jedynie 2000 złotych. Targowaliśmy się z nim i stanęło wreszcie na 600 złotych. Na dworcu w Łodzi kupiłyśmy bilety do Łęczycy i jedziemy. Do Łęczycy przyjechaliśmy wieczorem. Z dworca Ulrichowa zatelefonowała do syna, a ten za kilkanaście minut przybył na stację. Patrzyłam na radość kochającej matki i kochanego syna po trzyletniej rozłące. Ulrich też się witał i bardzo cieszył się zobaczywszy mnie. W dużej willi zajętej przez wojsko zajmował Ulrich mały pokoik. Żołnierz zaniósł nasze tobołki do pokoju. Dwa dni zostałam u niego, a trzeciego dnia odwiózł mnie do Łodzi, wsadził mnie do wojskowego wagonu, gdzie było o wiele luźniej niż w cywilnym. Gdy wszedł do wagonu to przedstawił mnie siedzącym wojskowym jako swoją ciotkę, a ci mi zrobili miejsce. Na pożegnanie dużo nie mówił, ucałował mnie w rękę, łzy mu się zakręciły mówiąc: dziękuję cioci za te sześć lat spędzonych w tak serdecznej przyjaźni z moją mamusią. Pociąg ruszył w stronę Krakowa, ścisk był wielki ale ja już siedziałam. Dziwnie mi było samej, bo przyzwyczaiłam się do stałej obecności Ulrichowej. Niby powinnam się cieszyć, że docieram wreszcie do wymarzonego tam w stepie celu, ale chaos się zrobił w mych uczuciach. Nagle stacja Częstochowa - właśnie jacyś pielgrzymi z chorągwiami byli na dworcu, wzruszył mię ten widok tyle lat niewidziany. Ale oprócz westchnienia do Matki Boskiej Jasnogórskiej by mi Bóg pozwolił niedługo Artura zobaczyć, na dłuższe modlitwy nie zdobyłam się. Dochodzi 5. rano, dojeżdżamy do Krakowa, jest już jasno. Wreszcie stacja. Wysiadłam ze swym tobołkiem na plecach, wyszłam na plac przed dworcem. Zapomniałam, którędy mam iść na ulicę Mogilską. Poczułam się dziwnie smutna i samotna. Pusto na ulicach, wszak to piąta rano, właśnie biją wszystkie zegary na wieżach. Schodzę po schodkach i idę przed siebie, wreszcie jakiś stróż zamiata chodnik, więc pytam o ulicę Mogilską? Wskazuje mi kierunek, idę więc dalej, odpoczywając przy każdym przymurku, bo mi tobołek bardzo ciążył. Ponadto buty grube dokuczają mi przy marszu po chodniku kamiennym. O jakże się czuję zmęczona po sześciu latach ciężkiej doli.
Minęły już dwa lata jak wróciłam do kraju, ale mi zaciążyły te dwa lata więcej niż sześć spędzonych na wygnaniu, bo nadzieja która mi cały czas przyświecała zgasła. (Artur został najprawdopodobniej zamordowany w więzieniu w Kijowie. przyp. PA) Wszystko pisałam na miejscu a złożyłam i przepisałam w całość w kraju 28 listopada 1948 r.

 

Zwyczaje Kazachów (c.d. pamiętnika stryjenki Marylki)


Kazachowie bardzo kochają swoje dzieci a jeśli ich biją za karę to tylko po głowie. Do mieszkania kazachskiego nie wchodzi się z laską, gdyż uważają, że się przychodzi w złych zamiarach, laskę czy kij należy zostawić za progiem. Kazachowie nie lubią rosyjskich szpitali, a w chorobach kierują się przeważnie leczeniem zabobonem, na przykład jakieś lekarstwo robią z psiego ucha, ciągną wówczas w okrutny sposób psa do kloca drewnianego i tam siekierą obrąbują mu kawał ucha, wśród szalonego wycia psa. Nie widzi się więc prawie tam psa z uszami. Połogi tam się odbywają też w różne zabobonne sposoby. Po urodzeniu dziecka, kobieta przez pierwsze parę dni jest traktowana jakby coś zawiniła, leży w kącie, w zapomnieniu, wśród największego w lecie skwaru, ubrana w płaszcz watowany, chustę ciepłą na głowie i jeszcze ponakrywana, a dziecko w kołysce prawie nagie. Gdy się przybliża ktoś obcy do dziecka -broń Boże, by coś pochlebnego powiedział, tylko trzeba spluwać aż prawie do oplucia całej twarzy dziecka, aby urok odpędzić. Jeśli dziecko umrze niosą mu przez tydzień jedzenie na grób. W pogrzebie biorą udział tylko mężczyźni, umarłego niosą na marach a grzebią bez trumny. Siedzą 8 dni po śmierci na pokucie w domu, wtedy wszyscy krewni i znajomi przynoszą różne jedzenie i też razem siedzą, gdy gość obcy przyjdzie a dowie się, że w domu jest żałoba musi razem płakać i zawodzić a jak nie ma na to ochoty to się woła dziecko nieco starsze ze sąsiedztwa i ono musi płakać w zastępstwie tego gościa. Kazachowie to Mahometanie, meczety Rosja im skasowała, ale starzy modlą się w domu, rozścielając dywanik lub cokolwiek i modlą się o zachodzie słońca twarzą zwróceni na zachód. Obrzezani są, ale w dopiero w szóstym roku życia, jest to wielka uroczystość. Od tego czasu chłopiec jest dopiero honorowany jakby pasowany na rycerza. Mięsa wieprzowego nie jedzą. W kołchozach gdzie są bazy wieprzowe doglądają wieprzy Rosjanki albo Tatarzy, którzy mniej się stosują do zaleceń religijnych. Najcenniejsze mięso to baranina. Miejscowości gdzie odbywały się walki powstańców "mienszewików"? z "bolszewikami" nie wolno odbudować, tylko na postrach stoją rozwalone chałupy jako memento przed próbą w przyszłości powstania. Groby poległych bolszewików otoczone są uszanowaniem a na grobach masowych powstańców są narzucone kamienie i tylko po cichu mówią kto tam leży. Są kolosalne obszary w ruinach "kułaków" Kazachskich, którzy posiadali stada baranów po tysiąc sztuk. I stada wielkie wielbłądów. Pokazywał raz młody Kazach całe domostwo wraz z mieszkaniami służby swego dziadka, wszystko jedno rumowisko. Dzieci małe noszą małe serdaczki obwieszone różnymi monetami jako amulety, a na czubku czapki piórko z ogona sowy. Gdy wielki upał ubierają się w grube rzeczy, by chronić się przed słońcem. Uzbecy są więcej konserwatywni. Kobiety noszą szerokie peleryny wedle zamożności z materiału droższego lub tańszego, bogato haftowanego w różne swoiste desenie, noszą też ciemne zasłony na twarzy, że trudno zobaczyć wiek i urodę. Jedynie po chodzie się pozna, bo młode są smukłe i ruchy mają majestatyczne, podczas gdy u starych tego nie ma. Mężczyźni noszą na głowie małe czapeczki haftowane nieraz srebrem. Kobiety na zewnątrz prawie się nie udzielają. Mężczyźni prowadzą stołówki, gotują tam, pracują w sklepach itp.