Skok na 80 milionów

  • Drukuj

 

 

"80 milionów". Jak było naprawdę?

 

Artykuł Newsweek Historia – Polska 25.11.2011

rozmawiał Rafał Bubnicki

25-11-2011 

 

Jak wykraść z banku własne 80 mln złotych? Waldemar Krzystek nakręcił film o głośnej akcji Solidarności, a my dotarliśmy do Jerzego Kwapińskiego, osoby, dzięki której udało się ograć bezpiekę.

Ta akcja szybko obrosła legendą, choć pozornie chodziło o najzwyklejszą w świecie operację legalnego podjęcia pieniędzy z konta. Ale w Polsce Ludowej, szczególnie tuż przed stanem wojennym, nic nie było normalne i takie przedsięwzięcie należało przygotować równie starannie jak napad na bank.

3 grudnia 1981 r. działacze dolnośląskiej Solidarności, przewidując wprowadzenie przez władze PRL stanu wyjątkowego, pobrali ze związkowego konta we wrocławskim banku 80 milionów złotych. Tego samego dnia zdeponowali je u arcybiskupa Henryka Gulbinowicza, metropolity wrocławskiego. 

 

25 listopada wchodzi do kin film „80 milionów” w reżyserii Waldemara Krzystka o tych wydarzeniach, my zaś prezentujemy najmniej znaną część legendarnej historii. Opowiadamy, jak operacja wyglądała z perspektywy pracowników V Oddziału Narodowego Banku Polskiego we Wrocławiu, którzy umożliwili związkowcom wypłatę pieniędzy zgodnie z obowiązującymi przepisami, a zarazem bez informowania Służby Bezpieczeństwa. To dzięki ich pomocy przeprowadzono tę operację. Oni też po wprowadzeniu stanu wojennego ponieśli konsekwencje.

NEWSWEEK: Kiedy dowiedział się pan o zamiarze podjęcia 80 milionów przez działaczy Solidarności?
JERZY KWAPIŃSKI 
(w 1981 r. przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w V Oddziale NBP we Wrocławiu): 2 grudnia 1981 roku przyszedł do mnie do banku Józef Pinior, wówczas rzecznik finansowy Zarządu Regionu NSZZ Solidarność Dolny Śląsk, i poinformował, że zamierza podjąć z konta Solidarności w V Oddziale NBP prawie wszystkie pieniądze. Nasz oddział obsługiwał wtedy zakłady budżetowe, wojsko, milicję i organizacje społeczno-polityczne, między innymi związki zawodowe.

Newsweek: Znał pan wcześniej Piniora?
Jerzy Kwapiński: 
Tak. Kiedy powstawała Solidarność, byłem naczelnikiem Wydziału Informatyki NBP, a Józef Pinior pracował w Wydziale Operacji Zagranicznych I Oddziału NBP we Wrocławiu. Byłem szefem komisji zakładowej w V Oddziale i spotykaliśmy się w związku z działalnością Solidarności. W połowie 1981 roku Pinior został członkiem władz regionalnych związku i zaczął pracę w zarządzie regionu.

 

Newsweek: Co pan odpowiedział na jego propozycję?
Jerzy Kwapiński:
 Było dla nas oczywiste, że podjęcie takiej kwoty to operacja, którą trzeba przeprowadzić po cichu, szybko i sprawnie. W obecności Piniora zadzwoniłem do Jerzego Aulicha, dyrektora V Oddziału NBP, poinformowałem go, że mam sprawę, która wymaga jego obecności. Gdy powiedziałem, o co chodzi, dyrektor Aulich stwierdził, że wszystkie sprawy związane z operacjami finansowymi załatwia pani Maria Leszczyńska, naczelnik wydziału kasowo--skarbcowego i główna księgowa. Chyba do niej zadzwonił, bo kiedy przyszliśmy, była uprzedzona o naszej wizycie.

Newsweek: Jak zareagowała?
Jerzy Kwapiński:
 Rzeczowo. Zapytała, czy Pinior ma listę płac pracowników, którym będą wypłacane pieniądze pobrane z konta Solidarności. To był standardowy wymóg przy wypłatach dla zakładów tzw. budżetówki. Pinior zgodnie z prawdą powiedział, że nie ma takiej listy. Pieniądze nie miały być przecież przeznaczone na wypłaty, tylko na działalność w wypadku wprowadzenia nadzwyczajnych uprawnień dla rządu Jaruzelskiego. Księgowa na to, że w takim razie może być kłopot z wypłatą. Dodała jednak, że musi coś sprawdzić.

Zostawiła nas samych. Sądziłem, że poszła zadzwonić gdzie trzeba. Po chwili jednak wróciła i powiedziała, że sprawdziła przepisy i znalazła furtkę umożliwiającą wypłatę pieniędzy bez listy. Był to prawdopodobnie tajny lub co najmniej poufny przepis ułatwiający wypłacanie pieniędzy dla MO, wojska, PZPR i innych organizacji społeczno-politycznych na tak zwane kopertówki, czyli nadzwyczajne wypłaty bez szczegółowej kontroli. Kiedy ten przepis się pojawił, komuniści nie przewidywali powstania niezależnych organizacji. Po założeniu Solidarności przepisu nie usunięto.

Newsweek: I można było go wykorzystać. Jak wypłaciliście pieniądze?
Jerzy Kwapiński:
 Pani Leszczyńska zapytała, w jakich banknotach mają być wypłacone i jak Pinior chce je zabrać z banku. Kiedy pokazał dwie reklamówki, nie potrafiła ukryć rozbawienia. Pinior nie zdawał sobie sprawy, ile miejsca zajmuje 80 milionów w banknotach, nawet o najwyższych nominałach. Maria Leszczyńska pokazała nam dwie walizki bankowe, które wykorzystywano do przewozu pieniędzy. Zaproponowała, że je pożyczy, z czego skorzystaliśmy.

Newsweek: Nie obawialiście się, że ktoś z banku doniesie Służbie Bezpieczeństwa?
Jerzy Kwapiński: 
Byłem przekonany, że SB ma w banku informatorów. Funkcjonowała tzw. służba zabezpieczeń bankowych, czyli pracownicy zajmujący się zamykaniem i zabezpieczaniem skarbca. To byli dawni ubecy ze stażem jeszcze z lat stalinowskich. Ale oni chyba nie wiedzieli o całej operacji. Mógł za to wiedzieć pracownik, który wyjmował pieniądze ze skarbca. Miał ksywkę Kubuś, był nałogowym alkoholikiem. Czasem na gazie był już od rana. Podejrzewaliśmy, że może meldować esbekom.  Jednak krąg osób wtajemniczonych w całą operację był niewielki – oprócz dyrektora Aulicha i Marii Leszczyńskiej jeszcze kasjerka Elżbieta Szymkowiak, która dokonywała wypłaty.

Newsweek: Kiedy pan się dowiedział, że już jej dokonano?
Jerzy Kwapiński:
 Po południu 3 grudnia 1981 roku, kilka godzin po operacji. Powiedzieli mi o tym albo dyrektor Aulich, albo naczelnik Leszczyńska.

Newsweek: A kiedy się dowiedziała Służba Bezpieczeństwa?
Jerzy Kwapiński:
 Po wprowadzeniu stanu wojennego. Byliśmy pewni, że się dowiedzą. W banku był stan wyczekiwania, kiedy bomba wybuchnie. To był przecież straszny policzek dla SB, tym bardziej że operacja została przeprowadzona dzięki przepisom stworzonym przez władze PRL dla własnej nomenklatury! Gdy SB dostała informacje o wypłacie, w banku zaczęły się kontrole. Esbecy przesłuchiwali pracowników, m.in. Marię Leszczyńską i Elżbietę Szymkowiak. Nie wiem, co zeznały.

Mnie wezwano przed południem 11 stycznia 1982 roku. Oficer SB przesłuchiwał mnie w towarzystwie kobiety, którą spotkałem wcześniej (nie wiedząc o jej podwójnej roli) w szkole programowania maszyn cyfrowych. Wywnioskowałem, że szukają haczyka na Aulicha i Leszczyńską. Zeznając, podkreślałem legalność całej operacji. Tego samego dnia, ze względu na „zagrożenie, jakie stwarzam dla budowy socjalizmu w Polsce”, zostałem internowany. Po kilkudniowym pobycie we wrocławskim więzieniu przewieziono mnie do obozu-więzienia w Nysie. Siedziałem tam do 30 kwietnia 1982 roku.

Z NBP zwolniono mnie w maju 1982 roku po wykorzystaniu zaległego urlopu. Nigdzie nie mogłem znaleźć pracy, a ponieważ moją żonę też zwolniono, pod koniec października wyjechaliśmy do Francji. Dostaliśmy paszporty w jedną stronę.

Newsweek: Co z innymi osobami, które były zaangażowane w akcję?
Jerzy Kwapiński:
 Tego samego dnia, gdy zostałem internowany, czyli 11 stycznia 1982 roku, dyrektor Aulich dowiedział się z „Dziennika telewizyjnego” o odwołaniu go ze stanowiska dyrektora V Oddziału NBP. Przebywał na zwolnieniu lekarskim po zawale serca, który był następstwem przesłuchań i olbrzymiego stresu wywołanego śledztwem i kontrolami w banku.

Kiedy rozmawialiśmy po moim wyjściu z więzienia w Nysie, dyrektor podziękował mi za zeznanie. Najwidoczniej przeczytano mu je, bo wiedział, że zasłaniając się lukami w pamięci, nie powiedziałem niczego, co mogłoby mu zaszkodzić.

Newsweek: Pomógł wam arcybiskup Gulbinowicz.
Jerzy Kwapiński:
 Arcybiskup odwiedzał obóz internowania w Nysie. Tam miałem okazję go poznać. Po wyjściu z obozu dowiedziałem się, że w Watykanie powstaje duży ośrodek obliczeniowy i szukają informatyków. Nie mogłem dostać pracy we Wrocławiu, chciałem spróbować w Watykanie. Poszedłem do kurii. Ksiądz arcybiskup ze stosu papierów na biurku wyciągnął karteczkę z tekstem: „Proszę uważać, u mnie jest podsłuch”. Gdy powiedziałem o celu wizyty, skierował mnie do kurii warszawskiej, która mogłaby mi pomóc. Dużo opowiadał o stosunkach w Watykanie. Opowiadał krytycznie. Pewnie dlatego, abym nie miał zbytnich nadziei na znalezienie tam pracy. I rzeczywiście, pracy nie dostałem.

Newsweek: Czy po 1989 roku spotkał się pan z uczestnikami tamtych wydarzeń?
Jerzy Kwapiński: 
Do Polski przyjechałem po raz pierwszy w 1991 roku. Widziałem się z dyrektorem Aulichem, który wtedy był już ciężko chory, po amputacjach kończyn związanych z powikłaniami cukrzycowymi. Chciał wiedzieć, kto donosił w banku. Ponieważ nie miałem dowodów, wolałem nie snuć domysłów. Jerzy Aulich niedługo potem zmarł (w 1992 roku). Nie żyje także Maria Leszczyńska. W 1991 roku zadzwoniłem do Józefa Piniora [był wtedy pracownikiem naukowym Uniwersytetu Wrocławskiego; w ostatnich wyborach z powodzeniem kandydował do Senatu jako bezpartyjny z listy Platformy Obywatelskiej – przyp. red.]. Chciałem się z nim spotkać. Zanotował telefon, zapewniając, że oddzwoni. Nigdy tego nie zrobił.

 

 

 

Jerzy Kwapiński (ur. 1946) jest programistą i informatykiem w firmach francuskich, znanym działaczem polonijnym. Ukończył Wydział Elektroniki Politechniki Wrocławskiej, w marcu 1968 roku uczestniczył w strajku na Politechnice Wrocławskiej. W latach 1978-1982 był naczelnikiem Wydziału Informatyki NBP i V Oddz. NBP we Wrocławiu, przewodniczącym komisji zakładowej Solidarności. W stanie wojennym został internowany, potem zwolniony z pracy w NBP. Od listopada 1982 roku na emigracji we Francji