Pamiętnik Basi z Raczyńskich Czyżykowej
Pamiętnik Basi
Ural moja ojczyzna mimo woli
WSPOMNIENIA MOJE POŚWIĘCAM PAMIĘCI TYCH, KTÓRZY W CIĘŻKICH CHWILACH BYLI MI OPARCIEM I PODPORA, SŁUŻYLI MI POMOCĄ I RADĄ, OBDARZALI SYMPATIĄ, ŻYCZLIWOŚCIĄ, CIEPŁEM I SERDECZNOŚCIĄ. TO DZIĘKI NIM ŻYCIE STAWAŁO SIĘ LŻEJSZE, PRZYBYWAŁO NADZIEI I SIŁ DO ZNOSZENIA CODZIENNYCH TRUDÓW ORAZ WSZELKICH PRZECIWNOŚCI LOSU.
PRZECHOWUJĘ ICH W SWYCH MYŚLACH, PAMIĘCI I SERCU. TYCH CO ŻYJĄ NIECH OPATRZNOŚĆ MA W SWEJ OPIECE, TYM CO ODESZLI DA SPOKÓJ I WIECZNY ODPOCZYNEK.
Mój żvciorvs
Barbara Raczyńska - Czyżyk Urodzona: Lwów, 22. 02. 1926. Zmarła 20.08.2015 w Brzegu Opolskim. Rodzice: matka - Maria Emilia Pilecka
ojciec - Tadeusz Edward Raczyński Dziadkowie ze strony matki :
babka - Maria Emilia Pik dziadek - Zygmunt Władysław Pilecki Dziadkowie ze strony ojca :
babka - Maria Nowicka dziadek - Władysław Raczyński Rodzeństwo matki : siostra - Anna brat - Andrzej Rodzeństwo ojca :
siostry: Jadwiga - nie zamężna, Kazimiera - zamężna Aulichowa, Franciszka - zamężna Golczewska
,bracia: Janusz - oficer rezerwy, internowany w Starobielsku, zginął w Katyniu Stanisław- pułkownik, wzięty do niewoli niemieckiej, wojnę spędził w oflagach: II-B Amswalde, II-B Grossborn, Feliks Zygmunt.
Obie rodziny pochodziły z Tarnopola i po I- szej Wojnie Światowej osiedliły się we Lwowie. Dziadek Pilecki był lekarzem, dziadek Raczyński - naczelnikiem poczty w Tarnopolu.
Rodzice moi mieszkali w Warszawie, gdzie ojciec był radcą ministerialnym (doktor praw) w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Mamie mojej zagrożonej chorobą płuc, a leczonej głównie klimatycznie (Zakopane) odradzano urodzenie dziecka ze względu na możliwość odwapnienia organizmu. Po siedmiu latach małżeństwa zdecydowała się urodzić dziecko. Pod koniec ciąży przyjechała do Lwowa do swoich rodziców, którzy mieszkali we własnej kamienicy przy pl. Dąbrowskiego, a więc w bardzo dobrych warunkach. W dniu 22. 02. 1926 roku przyszłam na świat, a po kilku dniach mama zachorowała na zapalenie płuc, którego pomimo troskliwej opieki lekarskiej mojego dziadka nie udało się opanować. Brak było wtedy odpowiednich leków ( antybiotyków i sulfonamidów) i 11 marca 1926 roku mama moja zmarła. Była to wielka tragedia rodzinna. Opiekę nade mną przejęli dziadkowie Pileccy, a głównie ciocia Ania - siostra mamy. Dziadek sprzedał kamienicę (zbyt bolesne wspomnienia), kupił majątek "Zgoda" - pod Lwowem, który miał być zabezpieczeniem przyszłości Ani oraz parcelę dla mnie. Po śmierci mojej mamy załamał się, rozchorował na serce i po trzech latach zmarł, zostawiając interesy w bardzo złym stanie. Okazało się, że majątek i parcela były obciążone długiem hipotecznym (dziadek nie miał głowy do interesów i został haniebnie oszukany) no i wszystko przepadło.
Babcia z ciocią Anią i wujkiem Andrzejem bardzo zubożeli. Ania, która w ramach przygotowywania się do gospodarowania w swoim majątku ukończyła ekskluzywną Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego na Snopkowie, zmuszona była zmienić zainteresowania i podjęła pracę w charakterze sekretarki na Klinice Laryngologicznej. Jej brat Andrzej studiował na Politechnice Lwowskiej, potem ożenił się i wyjechał ze Lwowa.
Ja przebywałam u babci do około piątego roku życia, po czym ojciec zabrał mnie do Warszawy, gdzie mieszkał u dalekich krewnych, którzy mieli trójkę swoich dzieci i tam razem z nimi wychowywałam się - byłam najmłodsza. Będąc w drugiej klasie szkoły powszechnej, zagrożona chorobą płuc, zostałam umieszczona w Sanatorium Dziecięcym w Rabce, gdzie przebywałam przez półtora roku. W międzyczasie ojciec został przeniesiony na stanowisko starosty powiatowego do Wysokiego Mazowieckiego w województwie białostockim. Tam ożenił się z Zofią Połońską i w 1935 roku zabrał mnie z Rabki do domu. W roku 1936 przyszła na świat moja siostra przyrodnia Joanna, w tym też roku przeniesiono ojca na starostwo w Horochowie, województwo łuckie (Wołyń). Tu zastała nas wojna. Po wkroczeniu wojsk sowieckich, ojciec został aresztowany i był więziony przez całą zimę roku 1939/40 w piwnicach komisariatu milicji. Następnie przewieziono go do Łucka i w kwietniu 1940 roku, wyrokiem Biura Politycznego WKP(b) i naczelnych władz państwowych ZSRR z dnia 5 marca 1940 roku - został stracony. Miejsce stracenia nie zostało dokładnie ustalone, był to prawdopodobnie Kijów, Charków lub Chersoń.
Nasze dalsze losy po aresztowaniu ojca opisuję w moich wspomnieniach. Po powrocie z łagrów, 8. 09. 1948 roku i zamieszkaniu u wujostwa Aulichów rozpoczęłam naukę na tzw. Kursie Wstępnym Zerowym, obejmującym dwie klasy liceum, zakończonym maturą eksternistyczną ze wszystkich przedmiotów i dającym prawo wstępu na wyższe uczelnie bez egzaminów wstępnych. Jako kierunek studiów obrałam farmację, którą ukończyłam w roku 1953. Następnie, zgodnie z nakazem pracy objęłam stanowisko magistra w aptece w Kątach Wrocławskich.
W międzyczasie wyszłam za mąż za Władysława Czyżyka - pracownika naukowego Instytutu Melioracji i 1. 10. 1954 roku urodziłam syna, nadając mu imiona Władysław, Tadeusz. W marcu 1958 roku wyjechałam z Kątów Wrocławskich do Kędzierzyna, gdzie objęłam stanowisko zastępcy kierownika apteki. Po trzech latach, w roku 1961 przeniosłam się do Brzegu, by podjąć pracę w tamtejszej aptece szpitalnej. W roku 1964 wróciłam z powrotem do apteki otwartej, pracując najpierw jako szeregowy magister, potem jako zastępca kierownika, wreszcie, jako kierownik. Funkcję tę sprawowałam około 18 lat do momentu przejścia na emeryturę w roku 1985. Równolegle z funkcją kierownika apteki podjęłam dodatkową pracę w niepełnym wymiarze godzin - jako Inspektor do spraw Gospodarki Lekiem - najpierw przy Miejskiej Przychodni Lekarskiej, potem przy ZOZ Brzeg. Przechodząc na emeryturę zachowałam stanowisko Inspektora i piastowałam je do 1998 roku, do momentu zachorowania na zawał serca.
Mój syn Władysław ukończył archeologię na Uniwersytecie Wrocławskim i pracuje jako dyrektor Muzeum Ziemi Wschowskiej we Wschowie. Ożeniony z Jolantą Sowińską mają troje dzieci:
syn Bartosz - student Politechniki Wrocławskiej,
córka Paulina - uczennica liceum ogólnokształcącego, klasa maturalna,
syn Maciej - uczeń szkoły podstawowej, klasa VI.
WOJNA
Lato 1939 roku spędzałam u babci i cioci Ani we Lwowie. Mieszkały one w domu na rogu ulicy Piekarskiej, blisko zespołu klinik, gdzie Ania pracowała w charakterze sekretarki na Laryngologii. Żyły bardzo skromnie w dwóch pokojach z kuchnią. Do mieszkania wchodziło się przez ganek na pierwszym piętrze od strony podwórza. Kiedyś była to bardzo zamożna rodzina, dziadek był lekarzem, właścicielem kamienicy przy pl. Dąbrowskiego, gdzie zajmowali całe pierwsze piętro na mieszkanie i gabinet lekarski. W 1926-tym roku przyjechała z Warszawy moja mama, aby tu urodzić córeczkę, na którą się zdecydowała po siedmiu latach małżeństwa, leczenia i zmagania się ze słabością zagrożona chorobą płuc. I rzeczywiście - córeczkę urodziła, ale nie przetrzymała zapalenia płuc, które wywiązało się po porodzie.
Tragedia ta boleśnie dotknęła całą rodzinę. Sprzedano kamienicę, a w zamian za to kupiono majątek pod Lwowem o nazwie Zgoda, w którym miała gospodarować Ania po ukończeniu Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego na Snopkowie we Lwowie, oraz jakąś parcelę dla wnuczki, tj. dla mnie jako zabezpieczenie majątkowe. Niestety, dziadek nie mając nigdy głowy do interesów, a zwłaszcza po tragicznej śmierci córki, nie dopilnował należycie transakcji kupna nieruchomości i po jego nagłej śmierci na zawał serca wyszło na jaw, że majątek i parcela są obciążone długiem hipotecznym i wszystko przepadło. Podobno mój tatuś procesował się z byłym właścicielem, ale wojna położyła wszystkiemu kres.
Ostatni cudowny sierpień 1939 roku. We fragmentach wspomnień z tamtego okresu pamiętam spacery w Parku Kilińskiego w towarzystwie Ewy Raczyńskiej, mojej kuzynki starszej o dwa lata oraz jej koleżanek. Jaka byłam dumna, że one chcą przebywać w towarzystwie takiej "smarkatej", która chciała być bardziej dorosła. Pamiętam też ostatnie beztroskie zabawy u państwa Szczęków przy ul. 29 Listopada, na samej górze z Ewą Staszkiem i małym Jackiem. Oni zawsze pełni niesamowitych pomysłów, a ja zwykle nieśmiała. Kiedy nam były w głowie zabawy, dorośli mówili o możliwości wybuchu wojny. Strzępy tych rozmów dochodziły do moich uszu, budziły lęk, grozę, przytłaczały, zakłócały przyjemność mojego pobytu we Lwowie. Kiedy kładłam się spać, w ogarniających mnie ciemnościach, serce trzepotało się ze strachu, a słowa modlitwy leciały do nieba by rozwiać grozę, nie dopuścić do wojny, która jawiła się jako coś straszliwego, a nieznanego.
Aż nadszedł dzień 1. IX. 1939 roku. Bomby spadające na miasto, szum samolotów, karetki z pierwszymi rannymi pędzące na sygnale pod oknami naszego domu. Rozdzielona zostałam z moimi rodzicami, którzy zostali w Horochowie na Wołyniu, gdzie tatuś był starostą. Tam była też moja macocha i Joasia trzyletnia siostrzyczka. Nie wiedziałam jak się do nich dostanę i co ze mną będzie. Czekałam, mając nadzieję, że tatuś coś postanowi. I rzeczywiście po kilku dniach przysłał jakiegoś pana, który miał polecenie przywiezienia mnie do Horochowa. Wyjeżdżaliśmy ostatnim pociągiem odchodzącym ze Lwowa z dworca Podzamcze. Cały dzień spędziliśmy na Podzamczu oczekując na pociąg w jakimś schronie wyłożonym workami z piaskiem, bo Lwów był cały czas bombardowany. Odjechaliśmy dopiero wieczorem w świetle łuny pożarów - to płonęła słynna fabryka win i wódek Baczewskiego. Jechaliśmy wagonem jakiejś czwartej klasy, całą noc. Rano na stację przyjechał tatuś samochodem i tak znalazłam się w domu.
W Horochowie mieszkaliśmy od 1936 roku. Tam uczęszczałam do piątej i szóstej klasy szkoły powszechnej, a potem zdałam do gimnazjum i w 1939 roku ukończyłam pierwszą klasę. Gimnazjum było państwowe, koedukacyjne, młodzież mieszana, tak jak cała ludność - Polacy, Żydzi i Rusini (dzisiaj mówi się Ukraińcy). Nigdy z tytułu innej nacji, czy wyznania nie było sporów, kłótni, nieporozumień. Tatuś zawsze mi powtarzał: "pamiętaj - Żydówki, czy Rusinki to takie same twoje koleżanki jak Polki". W każdą niedzielę zbieraliśmy się na boisku szkolnym, ustawiali parami i maszerowali: do kościoła Polacy, a do cerkwi - Rusini. Horochów leżał na Wołyniu, to były tereny coraz bardziej zapalne, ludność nie polska, lecz ta ukraińska, często o pro komunistycznych, czy nacjonalistycznych zabarwieniach demonstrowała je zwłaszcza w dniu pierwszego maja. Pamiętam,, że w tych dniach tatuś jeździł po powiecie samochodem by gasić te zapalne nastroje. Długo go nie było, my z mamą nasłuchiwałyśmy, czekałyśmy jego powrotu, nie wiedząc czy wróci żywy czy martwy, a może tylko ranny. Na szczęście zawsze wszystko dobrze się kończyło. Mój tatuś był bardzo sprawiedliwy, choć surowy, był szanowany i chyba lubiany. Uwidoczniło się to w czasie wojny i aresztowania, kiedy to delegacje polskie, żydowskie i ukraińske interweniowały u władz sowieckich - oczywiście bez żadnego skutku.
We wrześniu, przed wkroczeniem wojsk sowieckich do Polski, zatrzymały się przed naszym domem samochody: naszego powiatowego lekarza, komendanta policji, jeszcze jakichś znajomych, którzy gorąco namawiali rodziców, by razem z nimi uciekać ku granicy rumuńskiej. Tatuś odmawiając powiedział, że tak jak kapitan na okręcie nie może zostawić swoich marynarzy, tak on, jako szef powiatu nie może zostawić swoich ludzi. Samochody odjechały, a myśmy zostali. W kilka dni potem, gdy w granice Polski wkroczyli sowieci, dom nasz został otoczony przez jakieś ciemne typy z czerwonymi opaskami na rękawach i z karabinami w rękach. Była to jakaś samozwańcza ukraińska straż. Otoczyli dom i nałożyli bezprawnie areszt domowy na tatusia. Mnie i mamie można było z domu wychodzić - jemu nie. Mama namawiała tatę aby przez strych z tyłu domu i przez ogród uciekł. Tatuś odmówił. Bardzo już wtedy było niebezpiecznie na drogach, mordowano uciekinierów, zwłaszcza policjantów. Tatuś kontaktował się jeszcze telefonicznie z innymi starostami - dubieńskim i równieńskim. Tylko ci jeszcze zostali, inni już uciekli. Na razie przez kilka dni był względny spokój.
Wreszcie do Horochowa wkroczyły wojska sowieckie, witane entuzjastycznie przez Ukraińców, liczących na "samostijną Ukrainę". Tatuś nadal pozostawał pod strażą tyle że już nie ukraińską a sowiecką. Nadszedł dzień 24 września - niedziela, piękna, ciepła, słoneczna. Ja poszłam na godzinę dziewiątą do kościoła, mama z Joasią na dziesiątą tak że minęłyśmy się. Wróciłam do domu, tatuś siedział w gabinecie i nabijał tytoniem tutki "aida", robiąc papierosy, jak zwykł często to czynić. Pogoda była piękna, więc drzwi do ogrodu szeroko otwarte. W pewnym momencie przez bramę wjazdową wjechał samochód wojskowy, okrążył gazon i zatrzymał się. Wysiadł wojskowy sowiecki, któremu towarzyszył referent ze starostwa. Weszli do domu i wojskowy oświadczył, że tatuś jako zwierzchnia władza powiatu musi udać się z nimi by przekazać starostwo nowej władzy. Tatuś, nie spodziewając się żadnego podstępu, tak jak stał, wsiadł do samochodu i pojechał, zostawiając wszystko na biurku, łącznie z ręcznym zegarkiem. Zostałam sama, czekając spokojnie na powrót jego i mamy. Tymczasem mamę, wychodzącą z kościoła, jacyś przygodni świadkowie poinformowali, że pan starosta został przewieziony na komisariat (dawniej policji), a obecnie milicji. A więc wcale nie do starostwa, tylko do więzienia, ale że takiego w Horochowie nie było, wsadzono go do piwnicy komisariatu. I tak zaczęła się gehenna tatusia, zakończona nie wiadomo jak, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy!
W piwnicach komisariatu zamknięci zostali również funkcjonariusze policji i Bóg wie kto tam jeszcze. Nie pomogły, jak już wspomniałam, żadne petycje delegacji polskich, żydowskich czy ukraińskich. Prowadzono podobno tatusia na przesłuchanie do starostwa, ale ja nigdy tego nie widziałam, mieszkaliśmy wszak daleko stamtąd.
Pewnego dnia nastąpił w domu sądny dzień, przyszły jakieś władze i dały nam dwie godziny czasu na opróżnienie całego domu, a było tam bądź co bądź 6 pokoi. Wyznaczono nam do zamieszkania 2 pokoje z kuchnią w jakiejś chałupie przy szosie pod Horochowem. Pamiętam niesamowity rwetes, jakieś obce furmanki, obcy ludzie, pakowanie, pośpiech, jakieś skrzynie z co cenniejszymi rzeczami, przewożone na przechowanie do znajomej rodziny żydowskiej.
Wtedy Żydzi byli górą, byli najmniej zagrożeni, ale niestety rzeczy te po wkroczeniu wojsk niemieckich przepadły razem z nimi. I tak w pośpiechu, z pomocą dobrych dusz opuściłyśmy nasz dom, przenosząc się do tego wiejskiego domu. Tam, prosto z dworu wchodziło się do kuchni, a z niej do pokoju, w którym zostały ustawione dwa łóżka z sypialni rodziców, na których teraz spałyśmy we trzy z mamą i Joasią. Drugi pokój był tzw. "graciarnią", w której upchało się to co zdołało się wywieść i co się zmieściło. Większość mebli mama zamieniała na żywność, bo pieniędzy przecież nie było, wszak przedwojenne złotówki nie były ważne. Meble stanowiły też wartość przetargową za przemycanie ukradkiem do Lwowa wartościowszych i najpotrzebniejszych rzeczy, przewożonych chłopskimi saniami, bocznymi drogami i bezdrożami do dziadków Raczyńskich, w związku z planowaną i przygotowywaną przez mamę naszą późniejszą ucieczką z Horochowa. W ogóle - spryt, odwagę, pomysłowość i przedsiębiorczość mamy w tych niepewnych i strasznych czasach należy wysoko ocenić.
Pozwolono przynosić tatusiowi obiady. Co dzień więc wędrowałam do miasta z naczyniami, wstępując po drodze do tej dobrej rodziny żydowskiej, u której były złożone nasze rzeczy, a którzy mieszkali blisko posterunku. Oni mi odgrzewali tatusiowy obiad, bo zanim dobrnęłam przez te zaspy śnieżne, wszystko było zimne. Zima wszak już zaczęła się w październiku, wyjątkowo ostra, mroźna i śnieżna. Na posterunku czekałam na zwrot naczyń, siedząc na ławce w dyżurce. Okropne były tam typy, jednemu gałki oczne cały czas latały, bałam się go, ale w sumie nie byli tacy źli. Raz nawet kazali mi stanąć w drzwiach dyżurki, oddzielających ją od drugiego całkiem pustego pomieszczenia; wtem, naprzeciwko otworzyły się drzwi i stanął w nich tatuś. Nie mogłam słowa wykrztusić, absolutnie nic, tatuś o coś się pytał, zrozumiałam, że o mamę, Joasię, o nasze zdrowie, coś tam bąkałam gdy nagle zamknęły się za nim drzwi. Do dziś wyrzucam sobie, że nie zdobyłam się na żaden gest czułości, nie okazałam miłości, a było to nasze ostatnie w życiu widzenie.
Można było również podawać ojcu czystą bieliznę na zmianę. Tym sposobem w jej obrąbkach przemycała mama maleńkie grypsiki, by tatuś miał świadomość o naszej pamięci. Bo cóż można było w nich napisać, wszystko z dnia na dzień stawało się wielką niewiadomą Pamiętam, że mama tą drogą zapytała tatę czy mam chodzić do gimnazjum, w którym zaczęła się nauka z ukraińskim językiem nauczania. Odpowiedział, że tak "od przybytku głowa nie zaboli". Tatuś mój był doktorem prawa, bardzo mądry, światły, wielką wagę przywiązywał do nauki.
Jesienią, może to był listopad - nie pamiętam, przewieziono tatusia wraz z innymi więźniami do więzienia w Radziechowie. Żony więźniów zorganizowały wyprawę do radziechowskiego więzienia. Mama spakowała potrzebną odzież i jedzenie i ja również dołączyłam do tej grupy. Śniegi były tak wielkie, że nie było widać szosy - jechaliśmy te 9 km do stacji, orientując się jedynie po czubkach drzew. Kiedy przyjechaliśmy do Radziechowa okazało się, że więźniowie zostali znacznie wcześniej odesłani z powrotem do Horochowa, po około miesięcznym tu pobycie. Rodziny nie mogły się wcześniej dowiedzieć o miejscu ich przebywania. I znów zaczęły się wędrówki do komisariatu z jedzeniem. Zima była ciężka, bardzo mroźna. Przemoczyłam swoje wspaniałe narciarskie buty, w których brnęłam co dzień przez zaspy śnieżne do miasta. Mama suszyła je w duchówce pieca, kiedyś zapomniała o nich i podeszwy spaliły się całkowicie. To była niepowetowana strata, do dziś pamiętam te wybrzuszone, a potem skruszałe podeszwy.
W lutym 1940 roku doszły wieści o pierwszych wywózkach na Sybir całych rodzin: osadników wojskowych, leśników, aresztowanych i innych. Mama, bardzo energiczna i sprytna zaczęła przygotowywać nas powoli do ucieczki z Horochowa, organizując przerzuty rzeczy do Lwowa. Przed zorganizowaniem wywozów saniami przez wynajętych do tego chłopów, opłaciła jakiegoś pana narodowości żydowskiej (Żydzi mieli wtedy największą łatwość poruszania się i największe zaufanie u władz), oddając mnie jemu pod opiekę wraz z bagażami, celem przewiezienia do Lwowa, gdzie miałam już zostać u dziadków. Kiedy przyjechaliśmy na stację okazało się, że pociągi chodzą nieregularnie i nie było wiadomo kiedy pociąg przyjdzie (była to linia Łuck - Lwów). Ludzie koczowali w oczekiwaniu na pociąg, a na sąsiednim torze stał wagon towarowy z ludźmi w drodze "na Sybir". Do dziś mam przed oczami te twarze za zakratowanymi okienkami, tę rozpacz, mróz i "striełkow" wokół wagonów. Przerażający widok. Naczelnik stacji zabrał mnie do małej służbówki, gdzie na jego kanapce przespałam całą noc, bo pociągu ciągle nie było. Rano na stację zajechały dwie pary sań z obstawą, załadowano na jedne sanie mnie z walizami, na drugie mojego opiekuna i zawieziono z powrotem do komisariatu w mieście. Tam wezwano mamę, zrewidowano walizki, zagrożono sankcjami i tak zakończyła się moja eskapada do Lwowa. Kto powiadomił milicję, czy zawiadowca stacji, czy jakiś inny świadek - nie wiadomo.
Trzeba było zorganizować ucieczkę w inny sposób. Tatusia już wtedy nie było w Horochowie, został przewieziony do Łucka na "rozprawę". Nic nas więc już nie wiązało z Horochowem, a w każdej chwili mogłyśmy zostać wywiezione. Mama zorganizowała więc najpierw wywiezienie samych rzeczy chłopskimi saniami, a na ostatnich miałyśmy jechać my.
W przeddzień wyjazdu, a był to koniec lutego Joasia rozchorowała się - odra lub szkarlatyna - gorączka, wysypka. Kiedy więc nocą zajechały sanie, mama zdecydowała się wysłać mnie samą z pianinem - moim spadkowym po mojej mamie - prawdziwy Bechstein, a obie z Joasią musiały zostać. Sanie to były dwie płozy, na których ustawiono pianino, przytwierdzając je sznurami, a obok usadowiłam się ja. I tak , bocznymi drogami, z dala od osiedli, w głębokiej koleinie, w ponad metrowych zaspach śnieżnych jechaliśmy - ja, pianino i jakiś ukraiński chłop. Nie bałam się wcale, to chyba przywilej młodości, a może jakaś konieczność tego co nieuniknione, dość że jechałam jak otępiała. W pewnym momencie koń zboczył trochę z wyżłobionej koleiny, sanie się przechyliły, pianino również, przeważyło i zesunęło się wraz ze mną w śnieg. Mój przewoźnik zostawił mnie w tym śnieżnym pustkowiu, w zadymce śnieżnej, a sam brnąc w zaspach poszedł szukać jakiejś wsi i sprowadzić pomoc. Zostałam sama, ale nie pamiętam abym się bała. Wreszcie przyszli jacyś ludzie, załadowali pianino z powrotem, umocowali i dojechaliśmy na nocleg do wsi. Wkoło mówiono po ukraińsku, gospodarze byli życzliwi, pościelili mi na podłodze, coś mi tam dali jeść, a następnego dnia znowu jechaliśmy do Lwowa do dziadków. Dziś po tylu latach uświadamiam sobie, że były to ostatnie dobre czasy wzajemnej tolerancji, bez nienawiści, wybuchu nacjonalizmów, nieprzyjaźni. Przecież byłam całkowicie bezbronna w rękach tych obcych ludzi, a nie doznałam z ich strony niczego złego, a wręcz odwrotnie.
Dziadka nie zastałam już żywego, kilka dni wcześniej umarł. Żyła tylko babcia i ciocia Giga, siostra tatusia. Mama dotarła do nas z końcem marca. Jak udało się jej uciec z Horochowa, czym przyjechała - już dzisiaj nie pamiętam. W marcu odbyła się podobno w Łucku rozprawa sądowa, na której zasądzono tatusia na 15 lat; taką wieść przywiozła ze sobą mama. Dużo później dotarła do nas wieść, że do naszego księdza w Horochowie pisali parafianie wywiezieni do Archangielska, że jest z nimi ich starosta - Tadeusz Raczyński. Czy była to prawda nie można było tego nigdy sprawdzić, bo od samego tatusia nigdy do nas żadna wieść nie dotarła. I rzeczywiście - była to nieprewda - już w kwietniu 1940 roku nie żył, zabity z rozkazu Berii w nieznanym do dziś miejscu: w Kijowie, Charkowie, czy Chersoniu. Wiadomość tę, po wielu latach poszukiwań, otrzymałam w dniu 7. 04. 1999. roku z Centralnego Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w Warszawie.
I tak zaczęło się nasze życie w okupowanym przez bolszewików Lwowie. Mieszkałyśmy w mieszkaniu dziadków przy ul. Tarnowskiego 84 m. 1, wraz z babcią i ciocią Gigą. Babcia miała bardzo zaawansowaną sklerozę, stale postępującą. Stawała się niekomunikatywna, nic nie pamiętała, przestawała nas poznawać, jej mowa była bełkotliwa, trudno było ją zrozumieć. Była przy tym fizycznie żywotna, ruchliwa i gdy nikt nie zauważył wychodziła z domu, do którego oczywiście nie umiała potem trafić. Dobrze, że była znana na naszej Jacka Górce z racji wieloletniego na niej zamieszkania, tak że obcy ludzie ją przyprowadzali. Było to trochę męczące, bo trzeba było stale ją pilnować. Zmarła jesienią 1940 roku. Od nowego roku szkolnego - 1940/41 - zaczęłam uczęszczać do dziesięciolatki mieszczącej się w byłym gimnazjum SS. Urszulanek przy ul. Św. Jacka. Miałam za sobą 7 lat nauki przedwojennego systemu szkolnego, ale cofnięto mnie do klasy szóstej. Siostry zepchnięto do odległej części oficyny, gdzie przetrwały całą wojnę i gdzie podczas okupacji niemieckiej organizowały komplety tajnego nauczania, na które i ja uczęszczałam. Atmosfera w szkole była całkiem przyjemna, większość uczennic to dawne wychowanki urszulańskie, ale ponieważ szkoły były koedukacyjne, z różnych męskich szkół przybyli chłopcy, byli jednak w zdecydowanej mniejszości. Jakoś duch szkół koedukacyjnych z trudem torował sobie drogę. Profesorowie również w większości rekrutowali się z byłych wykładowców urszulańskich. Uczyło nawet kilka sióstr, oczywiście ubierając się po cywilnemu. Jedną z nich była Matka Stella, którą po latach spotkałam w klasztorze SS. Urszulanek we Wrocławiu. Mama pracowała jako kasjerka w cukierni w Pasażu Mikolascha. Kiedyś przyszła z pracy bardzo zdenerwowana, bo zobaczyła jakiegoś typa ukraińskiego z Horochowa, który zdawało się, poznał ją. Przybiegła do domu przerażona, będąc pewna, że teraz już nie ma dla nas ratunku i trzeba spodziewać się wywiezienia. Wywozy Rosjanie przeprowadzali systematycznie. Straszne to były noce. Po Lwowie jeździły ciężarówki, zatrzymując się przed domami, z których wyprowadzano całe rodziny, ładowano je z ich skromnym dobytkiem, który zdołali w pośpiechu zebrać, lub wcześniej przygotować. Ponieważ nikt nie był pewny czy wywózka go nie obejmie, zatem większość miała spakowane jakieś najpotrzebniejsze rzeczy, nasuszone suchary itp. Każdy nocą czuwał przyczajając się po ciemku za zapuszczonymi zasłonami, obserwując w napięciu przejeżdżające samochody i modląc się po cichu by ominęły dom, a jeśli się zatrzymały, by stukot żołnierskich butów ominął drzwi. Dopiero świt przynosił ukojenie, bo w dzień nie wywożono. Wiosną 1941 roku wywozy bardzo się nasiliły, a wybuch wojny niemiecko - rosyjskiej w czerwcu ocalił tysiące ludzi od wywózki, bowiem na bocznicach kolejowych naszego dworca stały dziesiątki wagonów towarowych przygotowanych do tego celu. Babcia i ciocia Ania - Pileckie, którym w czasie bombardowania Lwowa w 1939 roku niemiecka bomba rozwaliła mieszkanie, znalazły schronienie w Klinice Laryngologicznej, w której Ania pracowała całe długie lata. Chociaż był to już zarząd sowiecki, ale zespół Kliniki: ordynator - prof. Zaleski, lekarze - Jankowski, Kossowski, Ceypek i inni oraz siostry zakonne Szarytki - pielęgniarki, jak również salowe - niemal się nie zmienił. Babcia z Anią dostały tam pokój i całodzienne utrzymanie, tak jak chorzy. Ocalałe z bombardowania meble i rzeczy zostały złożone w letnim domku na posesji prof. Czekanowskiego (słynnego archeologa na Nowym Lwowie, przy ul. Św. Zofii. Ze względu na zagrożenie wywózką, babcia i ciocia zażądały od mamy mego przeniesienia do nich na Klinikę. Jednak temu oparłam się ja - nie mama. Argumentowałam to tym, że tatuś powierzył mi pieczę nad siostrą i że ich los jest moim losem, że nie mogę opuścić ich w nieszczęściu, które byłoby naszym wspólnym udziałem. Jakoś tym razem udało się.
Okupacja sowiecka - to okres kolejek po chleb, cukier i inne artykuły. Szarość, smutek, chustki na głowach, starocie na grzbietach, przydeptane obuwie - by tylko nie wyróżniać się, wyglądać jak najbiedniej, by nie podpaść pod miano "burżuja", "kułaka" itp., bo to kwalifikowało "na Sybir". Cóż jeszcze pamiętam z tamtego okresu - katar żołądka, który leczyła mi mama z ciocią Gigą tartymi jabłkami, cosobotnie wędrówki na Klinikę, by spędzić niedzielę z babunią i Anią lokatora sowieckiego - cywila, mieszkającego w najmniejszym pokoju, całkiem przyzwoitego, dobrego człowieka. No i ukończenie przeze mnie szóste klasy. Wreszcie wybuch wojny niemiecko-bolszewickiej w dniu 22 czerwca 1941 roku. Jaka to była nieopisana radość patrzeć jak sowieci uciekają ze Lwowa. Chodziłyśmy z koleżankami po mieście i patrzyłyśmy jak w panice pakują się na ciężarówki - popłoch, strach. Byłyśmy jak w euforii, nie zdając sobie na razie sprawy, że to nie koniec wojny, że to tylko jeden okupant zastępuje drugiego, ale - nie będziemy nareszcie oglądać tych znienawidzonych "ruskich" Nad tym co będzie dalej, my młode dziewczyny nie zastanawiałyśmy się wcale. Najpierw wjechali "oni" - motocykliści z całą butą i pewnością siebie - potem reszta.
I zaczęła się druga okupacja, nowy rozdział wojny. Szkół ogólnokształcących nie otworzono, tylko zawodowe. Nauczaniem młodzieży zajęli się odważni pedagodzy, organizując komplety tajnego nauczania. Tak też zostały zorganizowane komplety prowadzone przez SS. Urszulanki, na które i ja uczęszczałam. Niektóre przedmioty wykładane były w prywatnych domach, trzeba więc było przenosić się z miejsca na miejsce, z ulicy na ulicę. Mama pracowała, ja opiekowałam się Joasią. Tak było do ukończenia przeze mnie 16 lat. Od tego wieku wywożono już na roboty do Niemiec, uratować mogła od tego tylko dobra praca. Babcia z ciocią kategoiycznie postawiły sprawę mojej pracy, jako priorytetową, rozpoczynając starania o zatrudnienie mnie w Instytucie prof. Weigla, w którym była produkowana szczepionka przeciw durowi plamistemu. Instytut objęty był zarządem wojskowym, ponieważ szczepionka była wyrabiana na potrzeby wojska. Dzięki temu pracownicy Instytutu byli chronieni "ausweisem" , jednym z najlepszych we Lwowie. Dostanie pracy w Instytucie nie było takie proste. Trzeba było przejść przez gęste sito kwalifikacji, bowiem tylko protegowani i to z mocnym poparciem mogli się tam dostać. Instytut - z prof. Weiglem i jego żoną, dr Herzig - na czele prowadził wspaniałą działalność, chroniąc młodzież i inteligencję lwowską przed wyniszczeniem i wywozem w głąb Niemiec. Kierownictwo Instytutu nie dopuszczało by przedostały się do niego osoby niepowołane. Każde więc podanie o pracę musiało być poparte, zarekomendowane przez ważną, znaną osobę ze świata nauki. Ja miałam poparcie ze strony prof. Zaleskiego, ordynatora Kliniki Laryngologicznej, w której ciocia Ania pracowała. Trzeba było złożyć podanie i czekać - długo, chyba miesiąc lub więcej. Wreszcie, ku mojej ogromnej radości podanie zostało pozytywnie załatwione i zostałam przyjęta. Jak ja się gorąco modliłam do Pana Jezusa Miłosiernego, z całą żarliwością i zostałam wysłuchana! Rozpoczęłam pracę jako karmicielka wszy w gmachu Instytutu przy ul. Św. Mikołaja. Ponieważ Joasia była mała, a mama pracowała, więc nie było mowy o podjęciu pracy w pełnym wymiarze godzin. Zamykałam Joasię w domu i biegłam do Instytutu. Karmienie zaczynało się od jednej klatki, wielkości pudełka zapałek, tylko bardziej płaskiej, wypełnionej kilkudziesięcioma wszami. Drewniana, szczelnie zamknięta klatka miała od strony ciała drobną siateczkę, przez którą mogły gryźć, ale nie mogły się wydostać. Klatkę przytrzymywało się na udzie gumową opaską, pod którą wsuwało się klatki w miarę jak ich z każdym dniem przybywało. Codziennie przesuwało się klatki w inne miejsca, by tamte się wygoiły i skóra się przyzwyczaiła. Potem już można było wrócić na nie z powrotem. Karmienie trwało chyba około 10-15 minut. Przez czas karmienia szorowałam grzebieniem po udzie, by bólem zagłuszyć ten okropny świąd. Odczynów zapalnych, jakie się na początku tworzyły nie wolno było absolutnie drapać, by nie rozognić i nie tworzyły się strupy. Powoli skóra przywykała i coraz więcej klatek przybywało. Mężczyźni to nawet na obu udach karmili wszy jednocześnie i to w dwóch rzędach na raz, by więcej zarobić, bo płacono od ilości klatek. Co jakiś czas przeprowadzano badania krwi i przeglądy skóry. Pewnego dnia weszła do sali dr Herzig, spostrzegła mnie i zapytała: "co ty tu robisz dziecko, taka młoda?" i zadecydowała, że nie mogę dłużej karmić ze względu na utratę krwi w moim wieku. Postanowiła przenieść mnie do pracy w rozlewni szczepionki, która mieściła się w gmachu przy ul. Potockiego, w byłym gimnazjum żeńskim im. Królowej Jadwigi. Zmiana pracy wymagała mojej kilkugodzinnej nieobecności w domu. Co więc robić? I znów babcia z ciocią postawiły sprawę jasno, że mama musi zorganizować jakąś opiekę dla Joasi. Rozwiązałam problem w ten sposób, że poprosiłam o pracę na jedną, popołudniową zmianę. Praca zaczynała się o 14 -tej, więc po 13-tej wychodziłam z domu, zamykając Joasię na klucz i jechałam do Instytutu, a mama pracowała tylko rano i po godzinie 15-tej przychodziła do domu. Podziwiałam Joasię, nie bała się i dawała się zamykać posłusznie. Wojna wymagała nawet od dzieci takich bohaterskich postaw. Praca w rozlewni polegała na napełnianiu ampułek płynem z rozpuszczonymi, roztartymi jelitkami wszy zakażonych tyfusem plamistym w różnych proporcjach od I do III. Do pełnego uodpornienia szczepiło się 3 razy, poczynając od najsłabszego zastrzyku do najsilniejszego, w kilkudniowym odstępie czasu. Praca była zmechanizowana. W długich szklanych zawieszonych pojemnikach był odpowiedni płyn. Pod ostro zakończoną szyjkę pojemnika podkładało się ampułkę, nogą przyciskało pedał, odpowiednia ilość płynu spływała do ampułki. Ampułki wkładało się do kwadratowych pojemników po 100 sztuk i przekazywało do zatopienia. Uczyłam się zatapiać na pustych ampułkach i po uzyskaniu wprawy pracowałam już przy zatapianiu. Praca była całkiem przyjemna, choć nieco monotonna. Po jakimś czasie przeniesiono mnie do preparatorni. Tu praca była bardziej interesująca i odpowiedzialna. Pracowałyśmy w dużej sali z rzędami stolików, na których stały binokulary tzn. mikroskopy do oglądania dwu ocznie, w tym przypadku - preparowanych wszy. Dostawałyśmy od strzykaczy w płytkach Petriego nieżywe, zakażone tyfusem plamistym wszy. Płytka była oznaczona numerem strzykacza i liczbą znajdujących się w niej wszy. Praca strzykaczy była najbardziej niebezpieczna, bowiem do odwłoka żywych, wykarmionych przez karmicieli wszy, wstrzykiwali zarazki tyfusu, a potem te zakażone wszy wkładali do klateczek i karmili takim samym sposobem jak karmiciele. Praca preparatora polegała na wydobyciu z odwłoka wszy zakażonego jelitka. Przytrzymywało się igłą pod mikroskopem wesz za głowę, nadcinało skalpelikiem odwłok, usuwało go na bok i wydobywało jelitko. Po nabraniu wprawy robiło się to już automatycznie: na lewo głowa, do góry odwłok, na prawo jelitko. Wypreparowane jelitka dawało się do probówki, zalewało pewną ilością fenolu i stawiało na stelażu. Na probówce oznaczało się numer strzykacza i ilość jelitek, zgodnie z płytką. Nas obowiązywała jakaś norma wypreparowanych jelitek, dziś już nie pamiętam ile. Na początku było trudno, ale z czasem nabierało się wprawy i nawet zostawało nieco wolnego czasu, wykorzystywanego przez nas całkiem przyjemnie. Atmosfera była miła, towarzystwo w różnym wieku, sporo młodzieży, śpiewającej przyciszonymi głosami piosenki harcerskie, legionowe itp. Preparatornia znajdowała się na drugim piętrze, ostatnie drzwi po prawej stronie. Była to duża sala, niedawno jeszcze szkolna, stoliki ustawione rzędami, siedziało się przodem do okien, tyłem do drzwi. Siedziałam od prawej strony w ostatnim rzędzie, mając drzwi tuż za plecami. Po południu, na drugiej zmianie na pierwszym piętrze pracowali w swoich boksach tylko strzykacze, na drugim piętrze - preparatornia i rozlewnia. Pozostałe pracownie były po południu nieczynne. Panowała więc cisza i spokój. Po dojściu do wprawy uwijaliśmy się ze swoimi wszami dużo wcześniej, zostawiając około setki na koniec dnia pracy. Drzwi od korytarza były na rozcież otwarte, jedna z nas siedziała na krześle i przez szparę między framugą a drzwiami obserwowała czy nie idzie przydzielony nam w charakterze nadzorcy i opiekuna - wojskowy, nazwiskiem Metzger. Chociaż był to spokojny, grzeczny, przyzwoity gość, lepiej jednak było, by nie widział, że nie pracujemy. Kontrolował nas między godziną 17-tą a 18-tą. Potem wieczorem był już spokój. Wtedy wychodziliśmy na długi, szeroki, jasno oświetlony korytarz, przychodzili strzykacze i rozpoczynały się zabawy w "ciuciubabkę", "berka" i inne gry. Czasem nawet tańczyliśmy i chociaż na krótko zapominaliśmy o wojnie, okupacji i innych okropnościach. Pewnego razu Metzger poczęstował nas czekoladkami - wzięłam jedną włożyłam do ust, przetrzymałam, a po jego wyjściu pobiegłam do ubikacji i wyplułam. Nie mogłam przecież zjeść niemieckiej czekoladki, a nie miałam odwagi mu odmówić i nie chciałam go urazić, bo był dobry i łagodny - chociaż Niemiec. A przecież od początku wojny nie miałam w ustach cukierka, a tym bardziej czekolady.
Obie rodziny pochodziły z Tarnopola i po I- szej Wojnie Światowej osiedliły się we Lwowie. Dziadek Pilecki był lekarzem, dziadek Raczyński - naczelnikiem poczty w Tarnopolu.
Rodzice moi mieszkali w Warszawie, gdzie ojciec był radcą ministerialnym (doktor praw) w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Mamie mojej zagrożonej chorobą płuc, a leczonej głównie klimatycznie (Zakopane) odradzano urodzenie dziecka ze względu na możliwość odwapnienia organizmu. Po siedmiu latach małżeństwa zdecydowała się urodzić dziecko. Pod koniec ciąży przyjechała do Lwowa do swoich rodziców, którzy mieszkali we własnej kamienicy przy pl. Dąbrowskiego, a więc w bardzo dobrych warunkach. W dniu 22. 02. 1926 roku przyszłam na świat, a po kilku dniach mama zachorowała na zapalenie płuc, którego pomimo troskliwej opieki lekarskiej mojego dziadka nie udało się opanować. Brak było wtedy odpowiednich leków ( antybiotyków i sulfonamidów) i 11 marca 1926 roku mama moja zmarła. Była to wielka tragedia rodzinna. Opiekę nade mną przejęli dziadkowie Pileccy, a głównie ciocia Ania - siostra mamy. Dziadek sprzedał kamienicę (zbyt bolesne wspomnienia), kupił majątek "Zgoda" - pod Lwowem, który miał być zabezpieczeniem przyszłości Ani oraz parcelę dla mnie. Po śmierci mojej mamy załamał się, rozchorował na serce i po trzech latach zmarł, zostawiając interesy w bardzo złym stanie. Okazało się, że majątek i parcela były obciążone długiem hipotecznym (dziadek nie miał głowy do interesów i został haniebnie oszukany) no i wszystko przepadło.
Babcia z ciocią Anią i wujkiem Andrzejem bardzo zubożeli. Ania, która w ramach przygotowywania się do gospodarowania w swoim majątku ukończyła ekskluzywną Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego na Snopkowie, zmuszona była zmienić zainteresowania i podjęła pracę w charakterze sekretarki na Klinice Laryngologicznej. Jej brat Andrzej studiował na Politechnice Lwowskiej, potem ożenił się i wyjechał ze Lwowa.
Ja przebywałam u babci do około piątego roku życia, po czym ojciec zabrał mnie do Warszawy, gdzie mieszkał u dalekich krewnych, którzy mieli trójkę swoich dzieci i tam razem z nimi wychowywałam się - byłam najmłodsza. Będąc w drugiej klasie szkoły powszechnej, zagrożona chorobą płuc, zostałam umieszczona w Sanatorium Dziecięcym w Rabce, gdzie przebywałam przez półtora roku. W międzyczasie ojciec został przeniesiony na stanowisko starosty powiatowego do Wysokiego Mazowieckiego w województwie białostockim. Tam ożenił się z Zofią Połońską i w 1935 roku zabrał mnie z Rabki do domu. W roku 1936 przyszła na świat moja siostra przyrodnia Joanna, w tym też roku przeniesiono ojca na starostwo w Horochowie, województwo łuckie (Wołyń). Tu zastała nas wojna. Po wkroczeniu wojsk sowieckich, ojciec został aresztowany i był więziony przez całą zimę roku 1939/40 w piwnicach komisariatu milicji. Następnie przewieziono go do Łucka i w kwietniu 1940 roku, wyrokiem Biura Politycznego WKP(b) i naczelnych władz państwowych ZSRR z dnia 5 marca 1940 roku - został stracony. Miejsce stracenia nie zostało dokładnie ustalone, był to prawdopodobnie Kijów, Charków lub Chersoń.
Nasze dalsze losy po aresztowaniu ojca opisuję w moich wspomnieniach. Po powrocie z łagrów, 8. 09. 1948 roku i zamieszkaniu u wujostwa Aulichów rozpoczęłam naukę na tzw. Kursie Wstępnym Zerowym, obejmującym dwie klasy liceum, zakończonym maturą eksternistyczną ze wszystkich przedmiotów i dającym prawo wstępu na wyższe uczelnie bez egzaminów wstępnych. Jako kierunek studiów obrałam farmację, którą ukończyłam w roku 1953. Następnie, zgodnie z nakazem pracy objęłam stanowisko magistra w aptece w Kątach Wrocławskich.
W międzyczasie wyszłam za mąż za Władysława Czyżyka - pracownika naukowego Instytutu Melioracji i 1. 10. 1954 roku urodziłam syna, nadając mu imiona Władysław, Tadeusz. W marcu 1958 roku wyjechałam z Kątów Wrocławskich do Kędzierzyna, gdzie objęłam stanowisko zastępcy kierownika apteki. Po trzech latach, w roku 1961 przeniosłam się do Brzegu, by podjąć pracę w tamtejszej aptece szpitalnej. W roku 1964 wróciłam z powrotem do apteki otwartej, pracując najpierw jako szeregowy magister, potem jako zastępca kierownika, wreszcie, jako kierownik. Funkcję tę sprawowałam około 18 lat do momentu przejścia na emeryturę w roku 1985. Równolegle z funkcją kierownika apteki podjęłam dodatkową pracę w niepełnym wymiarze godzin - jako Inspektor do spraw Gospodarki Lekiem - najpierw przy Miejskiej Przychodni Lekarskiej, potem przy ZOZ Brzeg. Przechodząc na emeryturę zachowałam stanowisko Inspektora i piastowałam je do 1998 roku, do momentu zachorowania na zawał serca.
Mój syn Władysław ukończył archeologię na Uniwersytecie Wrocławskim i pracuje jako dyrektor Muzeum Ziemi Wschowskiej we Wschowie. Ożeniony z Jolantą Sowińską mają troje dzieci:
syn Bartosz - student Politechniki Wrocławskiej,
córka Paulina - uczennica liceum ogólnokształcącego, klasa maturalna,
syn Maciej - uczeń szkoły podstawowej, klasa VI.
WOJNA
Lato 1939 roku spędzałam u babci i cioci Ani we Lwowie. Mieszkały one w domu na rogu ulicy Piekarskiej, blisko zespołu klinik, gdzie Ania pracowała w charakterze sekretarki na Laryngologii. Żyły bardzo skromnie w dwóch pokojach z kuchnią. Do mieszkania wchodziło się przez ganek na pierwszym piętrze od strony podwórza. Kiedyś była to bardzo zamożna rodzina, dziadek był lekarzem, właścicielem kamienicy przy pl. Dąbrowskiego, gdzie zajmowali całe pierwsze piętro na mieszkanie i gabinet lekarski. W 1926-tym roku przyjechała z Warszawy moja mama, aby tu urodzić córeczkę, na którą się zdecydowała po siedmiu latach małżeństwa, leczenia i zmagania się ze słabością zagrożona chorobą płuc. I rzeczywiście - córeczkę urodziła, ale nie przetrzymała zapalenia płuc, które wywiązało się po porodzie.
Tragedia ta boleśnie dotknęła całą rodzinę. Sprzedano kamienicę, a w zamian za to kupiono majątek pod Lwowem o nazwie Zgoda, w którym miała gospodarować Ania po ukończeniu Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego na Snopkowie we Lwowie, oraz jakąś parcelę dla wnuczki, tj. dla mnie jako zabezpieczenie majątkowe. Niestety, dziadek nie mając nigdy głowy do interesów, a zwłaszcza po tragicznej śmierci córki, nie dopilnował należycie transakcji kupna nieruchomości i po jego nagłej śmierci na zawał serca wyszło na jaw, że majątek i parcela są obciążone długiem hipotecznym i wszystko przepadło. Podobno mój tatuś procesował się z byłym właścicielem, ale wojna położyła wszystkiemu kres.
Ostatni cudowny sierpień 1939 roku. We fragmentach wspomnień z tamtego okresu pamiętam spacery w Parku Kilińskiego w towarzystwie Ewy Raczyńskiej, mojej kuzynki starszej o dwa lata oraz jej koleżanek. Jaka byłam dumna, że one chcą przebywać w towarzystwie takiej "smarkatej", która chciała być bardziej dorosła. Pamiętam też ostatnie beztroskie zabawy u państwa Szczęków przy ul. 29 Listopada, na samej górze z Ewą Staszkiem i małym Jackiem. Oni zawsze pełni niesamowitych pomysłów, a ja zwykle nieśmiała. Kiedy nam były w głowie zabawy, dorośli mówili o możliwości wybuchu wojny. Strzępy tych rozmów dochodziły do moich uszu, budziły lęk, grozę, przytłaczały, zakłócały przyjemność mojego pobytu we Lwowie. Kiedy kładłam się spać, w ogarniających mnie ciemnościach, serce trzepotało się ze strachu, a słowa modlitwy leciały do nieba by rozwiać grozę, nie dopuścić do wojny, która jawiła się jako coś straszliwego, a nieznanego.
Aż nadszedł dzień 1. IX. 1939 roku. Bomby spadające na miasto, szum samolotów, karetki z pierwszymi rannymi pędzące na sygnale pod oknami naszego domu. Rozdzielona zostałam z moimi rodzicami, którzy zostali w Horochowie na Wołyniu, gdzie tatuś był starostą. Tam była też moja macocha i Joasia trzyletnia siostrzyczka. Nie wiedziałam jak się do nich dostanę i co ze mną będzie. Czekałam, mając nadzieję, że tatuś coś postanowi. I rzeczywiście po kilku dniach przysłał jakiegoś pana, który miał polecenie przywiezienia mnie do Horochowa. Wyjeżdżaliśmy ostatnim pociągiem odchodzącym ze Lwowa z dworca Podzamcze. Cały dzień spędziliśmy na Podzamczu oczekując na pociąg w jakimś schronie wyłożonym workami z piaskiem, bo Lwów był cały czas bombardowany. Odjechaliśmy dopiero wieczorem w świetle łuny pożarów - to płonęła słynna fabryka win i wódek Baczewskiego. Jechaliśmy wagonem jakiejś czwartej klasy, całą noc. Rano na stację przyjechał tatuś samochodem i tak znalazłam się w domu.
W Horochowie mieszkaliśmy od 1936 roku. Tam uczęszczałam do piątej i szóstej klasy szkoły powszechnej, a potem zdałam do gimnazjum i w 1939 roku ukończyłam pierwszą klasę. Gimnazjum było państwowe, koedukacyjne, młodzież mieszana, tak jak cała ludność - Polacy, Żydzi i Rusini (dzisiaj mówi się Ukraińcy). Nigdy z tytułu innej nacji, czy wyznania nie było sporów, kłótni, nieporozumień. Tatuś zawsze mi powtarzał: "pamiętaj - Żydówki, czy Rusinki to takie same twoje koleżanki jak Polki". W każdą niedzielę zbieraliśmy się na boisku szkolnym, ustawiali parami i maszerowali: do kościoła Polacy, a do cerkwi - Rusini. Horochów leżał na Wołyniu, to były tereny coraz bardziej zapalne, ludność nie polska, lecz ta ukraińska, często o pro komunistycznych, czy nacjonalistycznych zabarwieniach demonstrowała je zwłaszcza w dniu pierwszego maja. Pamiętam,, że w tych dniach tatuś jeździł po powiecie samochodem by gasić te zapalne nastroje. Długo go nie było, my z mamą nasłuchiwałyśmy, czekałyśmy jego powrotu, nie wiedząc czy wróci żywy czy martwy, a może tylko ranny. Na szczęście zawsze wszystko dobrze się kończyło. Mój tatuś był bardzo sprawiedliwy, choć surowy, był szanowany i chyba lubiany. Uwidoczniło się to w czasie wojny i aresztowania, kiedy to delegacje polskie, żydowskie i ukraińske interweniowały u władz sowieckich - oczywiście bez żadnego skutku.
We wrześniu, przed wkroczeniem wojsk sowieckich do Polski, zatrzymały się przed naszym domem samochody: naszego powiatowego lekarza, komendanta policji, jeszcze jakichś znajomych, którzy gorąco namawiali rodziców, by razem z nimi uciekać ku granicy rumuńskiej. Tatuś odmawiając powiedział, że tak jak kapitan na okręcie nie może zostawić swoich marynarzy, tak on, jako szef powiatu nie może zostawić swoich ludzi. Samochody odjechały, a myśmy zostali. W kilka dni potem, gdy w granice Polski wkroczyli sowieci, dom nasz został otoczony przez jakieś ciemne typy z czerwonymi opaskami na rękawach i z karabinami w rękach. Była to jakaś samozwańcza ukraińska straż. Otoczyli dom i nałożyli bezprawnie areszt domowy na tatusia. Mnie i mamie można było z domu wychodzić - jemu nie. Mama namawiała tatę aby przez strych z tyłu domu i przez ogród uciekł. Tatuś odmówił. Bardzo już wtedy było niebezpiecznie na drogach, mordowano uciekinierów, zwłaszcza policjantów. Tatuś kontaktował się jeszcze telefonicznie z innymi starostami - dubieńskim i równieńskim. Tylko ci jeszcze zostali, inni już uciekli. Na razie przez kilka dni był względny spokój.
Wreszcie do Horochowa wkroczyły wojska sowieckie, witane entuzjastycznie przez Ukraińców, liczących na "samostijną Ukrainę". Tatuś nadal pozostawał pod strażą tyle że już nie ukraińską a sowiecką. Nadszedł dzień 24 września - niedziela, piękna, ciepła, słoneczna. Ja poszłam na godzinę dziewiątą do kościoła, mama z Joasią na dziesiątą tak że minęłyśmy się. Wróciłam do domu, tatuś siedział w gabinecie i nabijał tytoniem tutki "aida", robiąc papierosy, jak zwykł często to czynić. Pogoda była piękna, więc drzwi do ogrodu szeroko otwarte. W pewnym momencie przez bramę wjazdową wjechał samochód wojskowy, okrążył gazon i zatrzymał się. Wysiadł wojskowy sowiecki, któremu towarzyszył referent ze starostwa. Weszli do domu i wojskowy oświadczył, że tatuś jako zwierzchnia władza powiatu musi udać się z nimi by przekazać starostwo nowej władzy. Tatuś, nie spodziewając się żadnego podstępu, tak jak stał, wsiadł do samochodu i pojechał, zostawiając wszystko na biurku, łącznie z ręcznym zegarkiem. Zostałam sama, czekając spokojnie na powrót jego i mamy. Tymczasem mamę, wychodzącą z kościoła, jacyś przygodni świadkowie poinformowali, że pan starosta został przewieziony na komisariat (dawniej policji), a obecnie milicji. A więc wcale nie do starostwa, tylko do więzienia, ale że takiego w Horochowie nie było, wsadzono go do piwnicy komisariatu. I tak zaczęła się gehenna tatusia, zakończona nie wiadomo jak, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy!
W piwnicach komisariatu zamknięci zostali również funkcjonariusze policji i Bóg wie kto tam jeszcze. Nie pomogły, jak już wspomniałam, żadne petycje delegacji polskich, żydowskich czy ukraińskich. Prowadzono podobno tatusia na przesłuchanie do starostwa, ale ja nigdy tego nie widziałam, mieszkaliśmy wszak daleko stamtąd.
Pewnego dnia nastąpił w domu sądny dzień, przyszły jakieś władze i dały nam dwie godziny czasu na opróżnienie całego domu, a było tam bądź co bądź 6 pokoi. Wyznaczono nam do zamieszkania 2 pokoje z kuchnią w jakiejś chałupie przy szosie pod Horochowem. Pamiętam niesamowity rwetes, jakieś obce furmanki, obcy ludzie, pakowanie, pośpiech, jakieś skrzynie z co cenniejszymi rzeczami, przewożone na przechowanie do znajomej rodziny żydowskiej.
Wtedy Żydzi byli górą, byli najmniej zagrożeni, ale niestety rzeczy te po wkroczeniu wojsk niemieckich przepadły razem z nimi. I tak w pośpiechu, z pomocą dobrych dusz opuściłyśmy nasz dom, przenosząc się do tego wiejskiego domu. Tam, prosto z dworu wchodziło się do kuchni, a z niej do pokoju, w którym zostały ustawione dwa łóżka z sypialni rodziców, na których teraz spałyśmy we trzy z mamą i Joasią. Drugi pokój był tzw. "graciarnią", w której upchało się to co zdołało się wywieść i co się zmieściło. Większość mebli mama zamieniała na żywność, bo pieniędzy przecież nie było, wszak przedwojenne złotówki nie były ważne. Meble stanowiły też wartość przetargową za przemycanie ukradkiem do Lwowa wartościowszych i najpotrzebniejszych rzeczy, przewożonych chłopskimi saniami, bocznymi drogami i bezdrożami do dziadków Raczyńskich, w związku z planowaną i przygotowywaną przez mamę naszą późniejszą ucieczką z Horochowa. W ogóle - spryt, odwagę, pomysłowość i przedsiębiorczość mamy w tych niepewnych i strasznych czasach należy wysoko ocenić.
Pozwolono przynosić tatusiowi obiady. Co dzień więc wędrowałam do miasta z naczyniami, wstępując po drodze do tej dobrej rodziny żydowskiej, u której były złożone nasze rzeczy, a którzy mieszkali blisko posterunku. Oni mi odgrzewali tatusiowy obiad, bo zanim dobrnęłam przez te zaspy śnieżne, wszystko było zimne. Zima wszak już zaczęła się w październiku, wyjątkowo ostra, mroźna i śnieżna. Na posterunku czekałam na zwrot naczyń, siedząc na ławce w dyżurce. Okropne były tam typy, jednemu gałki oczne cały czas latały, bałam się go, ale w sumie nie byli tacy źli. Raz nawet kazali mi stanąć w drzwiach dyżurki, oddzielających ją od drugiego całkiem pustego pomieszczenia; wtem, naprzeciwko otworzyły się drzwi i stanął w nich tatuś. Nie mogłam słowa wykrztusić, absolutnie nic, tatuś o coś się pytał, zrozumiałam, że o mamę, Joasię, o nasze zdrowie, coś tam bąkałam gdy nagle zamknęły się za nim drzwi. Do dziś wyrzucam sobie, że nie zdobyłam się na żaden gest czułości, nie okazałam miłości, a było to nasze ostatnie w życiu widzenie.
Można było również podawać ojcu czystą bieliznę na zmianę. Tym sposobem w jej obrąbkach przemycała mama maleńkie grypsiki, by tatuś miał świadomość o naszej pamięci. Bo cóż można było w nich napisać, wszystko z dnia na dzień stawało się wielką niewiadomą Pamiętam, że mama tą drogą zapytała tatę czy mam chodzić do gimnazjum, w którym zaczęła się nauka z ukraińskim językiem nauczania. Odpowiedział, że tak "od przybytku głowa nie zaboli". Tatuś mój był doktorem prawa, bardzo mądry, światły, wielką wagę przywiązywał do nauki.
Jesienią, może to był listopad - nie pamiętam, przewieziono tatusia wraz z innymi więźniami do więzienia w Radziechowie. Żony więźniów zorganizowały wyprawę do radziechowskiego więzienia. Mama spakowała potrzebną odzież i jedzenie i ja również dołączyłam do tej grupy. Śniegi były tak wielkie, że nie było widać szosy - jechaliśmy te 9 km do stacji, orientując się jedynie po czubkach drzew. Kiedy przyjechaliśmy do Radziechowa okazało się, że więźniowie zostali znacznie wcześniej odesłani z powrotem do Horochowa, po około miesięcznym tu pobycie. Rodziny nie mogły się wcześniej dowiedzieć o miejscu ich przebywania. I znów zaczęły się wędrówki do komisariatu z jedzeniem. Zima była ciężka, bardzo mroźna. Przemoczyłam swoje wspaniałe narciarskie buty, w których brnęłam co dzień przez zaspy śnieżne do miasta. Mama suszyła je w duchówce pieca, kiedyś zapomniała o nich i podeszwy spaliły się całkowicie. To była niepowetowana strata, do dziś pamiętam te wybrzuszone, a potem skruszałe podeszwy.
W lutym 1940 roku doszły wieści o pierwszych wywózkach na Sybir całych rodzin: osadników wojskowych, leśników, aresztowanych i innych. Mama, bardzo energiczna i sprytna zaczęła przygotowywać nas powoli do ucieczki z Horochowa, organizując przerzuty rzeczy do Lwowa. Przed zorganizowaniem wywozów saniami przez wynajętych do tego chłopów, opłaciła jakiegoś pana narodowości żydowskiej (Żydzi mieli wtedy największą łatwość poruszania się i największe zaufanie u władz), oddając mnie jemu pod opiekę wraz z bagażami, celem przewiezienia do Lwowa, gdzie miałam już zostać u dziadków. Kiedy przyjechaliśmy na stację okazało się, że pociągi chodzą nieregularnie i nie było wiadomo kiedy pociąg przyjdzie (była to linia Łuck - Lwów). Ludzie koczowali w oczekiwaniu na pociąg, a na sąsiednim torze stał wagon towarowy z ludźmi w drodze "na Sybir". Do dziś mam przed oczami te twarze za zakratowanymi okienkami, tę rozpacz, mróz i "striełkow" wokół wagonów. Przerażający widok. Naczelnik stacji zabrał mnie do małej służbówki, gdzie na jego kanapce przespałam całą noc, bo pociągu ciągle nie było. Rano na stację zajechały dwie pary sań z obstawą, załadowano na jedne sanie mnie z walizami, na drugie mojego opiekuna i zawieziono z powrotem do komisariatu w mieście. Tam wezwano mamę, zrewidowano walizki, zagrożono sankcjami i tak zakończyła się moja eskapada do Lwowa. Kto powiadomił milicję, czy zawiadowca stacji, czy jakiś inny świadek - nie wiadomo.
Trzeba było zorganizować ucieczkę w inny sposób. Tatusia już wtedy nie było w Horochowie, został przewieziony do Łucka na "rozprawę". Nic nas więc już nie wiązało z Horochowem, a w każdej chwili mogłyśmy zostać wywiezione. Mama zorganizowała więc najpierw wywiezienie samych rzeczy chłopskimi saniami, a na ostatnich miałyśmy jechać my.
W przeddzień wyjazdu, a był to koniec lutego Joasia rozchorowała się - odra lub szkarlatyna - gorączka, wysypka. Kiedy więc nocą zajechały sanie, mama zdecydowała się wysłać mnie samą z pianinem - moim spadkowym po mojej mamie - prawdziwy Bechstein, a obie z Joasią musiały zostać. Sanie to były dwie płozy, na których ustawiono pianino, przytwierdzając je sznurami, a obok usadowiłam się ja. I tak , bocznymi drogami, z dala od osiedli, w głębokiej koleinie, w ponad metrowych zaspach śnieżnych jechaliśmy - ja, pianino i jakiś ukraiński chłop. Nie bałam się wcale, to chyba przywilej młodości, a może jakaś konieczność tego co nieuniknione, dość że jechałam jak otępiała. W pewnym momencie koń zboczył trochę z wyżłobionej koleiny, sanie się przechyliły, pianino również, przeważyło i zesunęło się wraz ze mną w śnieg. Mój przewoźnik zostawił mnie w tym śnieżnym pustkowiu, w zadymce śnieżnej, a sam brnąc w zaspach poszedł szukać jakiejś wsi i sprowadzić pomoc. Zostałam sama, ale nie pamiętam abym się bała. Wreszcie przyszli jacyś ludzie, załadowali pianino z powrotem, umocowali i dojechaliśmy na nocleg do wsi. Wkoło mówiono po ukraińsku, gospodarze byli życzliwi, pościelili mi na podłodze, coś mi tam dali jeść, a następnego dnia znowu jechaliśmy do Lwowa do dziadków. Dziś po tylu latach uświadamiam sobie, że były to ostatnie dobre czasy wzajemnej tolerancji, bez nienawiści, wybuchu nacjonalizmów, nieprzyjaźni. Przecież byłam całkowicie bezbronna w rękach tych obcych ludzi, a nie doznałam z ich strony niczego złego, a wręcz odwrotnie.
Dziadka nie zastałam już żywego, kilka dni wcześniej umarł. Żyła tylko babcia i ciocia Giga, siostra tatusia. Mama dotarła do nas z końcem marca. Jak udało się jej uciec z Horochowa, czym przyjechała - już dzisiaj nie pamiętam. W marcu odbyła się podobno w Łucku rozprawa sądowa, na której zasądzono tatusia na 15 lat; taką wieść przywiozła ze sobą mama. Dużo później dotarła do nas wieść, że do naszego księdza w Horochowie pisali parafianie wywiezieni do Archangielska, że jest z nimi ich starosta - Tadeusz Raczyński. Czy była to prawda nie można było tego nigdy sprawdzić, bo od samego tatusia nigdy do nas żadna wieść nie dotarła. I rzeczywiście - była to nieprewda - już w kwietniu 1940 roku nie żył, zabity z rozkazu Berii w nieznanym do dziś miejscu: w Kijowie, Charkowie, czy Chersoniu. Wiadomość tę, po wielu latach poszukiwań, otrzymałam w dniu 7. 04. 1999. roku z Centralnego Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w Warszawie.
I tak zaczęło się nasze życie w okupowanym przez bolszewików Lwowie. Mieszkałyśmy w mieszkaniu dziadków przy ul. Tarnowskiego 84 m. 1, wraz z babcią i ciocią Gigą. Babcia miała bardzo zaawansowaną sklerozę, stale postępującą. Stawała się niekomunikatywna, nic nie pamiętała, przestawała nas poznawać, jej mowa była bełkotliwa, trudno było ją zrozumieć. Była przy tym fizycznie żywotna, ruchliwa i gdy nikt nie zauważył wychodziła z domu, do którego oczywiście nie umiała potem trafić. Dobrze, że była znana na naszej Jacka Górce z racji wieloletniego na niej zamieszkania, tak że obcy ludzie ją przyprowadzali. Było to trochę męczące, bo trzeba było stale ją pilnować. Zmarła jesienią 1940 roku. Od nowego roku szkolnego - 1940/41 - zaczęłam uczęszczać do dziesięciolatki mieszczącej się w byłym gimnazjum SS. Urszulanek przy ul. Św. Jacka. Miałam za sobą 7 lat nauki przedwojennego systemu szkolnego, ale cofnięto mnie do klasy szóstej. Siostry zepchnięto do odległej części oficyny, gdzie przetrwały całą wojnę i gdzie podczas okupacji niemieckiej organizowały komplety tajnego nauczania, na które i ja uczęszczałam. Atmosfera w szkole była całkiem przyjemna, większość uczennic to dawne wychowanki urszulańskie, ale ponieważ szkoły były koedukacyjne, z różnych męskich szkół przybyli chłopcy, byli jednak w zdecydowanej mniejszości. Jakoś duch szkół koedukacyjnych z trudem torował sobie drogę. Profesorowie również w większości rekrutowali się z byłych wykładowców urszulańskich. Uczyło nawet kilka sióstr, oczywiście ubierając się po cywilnemu. Jedną z nich była Matka Stella, którą po latach spotkałam w klasztorze SS. Urszulanek we Wrocławiu. Mama pracowała jako kasjerka w cukierni w Pasażu Mikolascha. Kiedyś przyszła z pracy bardzo zdenerwowana, bo zobaczyła jakiegoś typa ukraińskiego z Horochowa, który zdawało się, poznał ją. Przybiegła do domu przerażona, będąc pewna, że teraz już nie ma dla nas ratunku i trzeba spodziewać się wywiezienia. Wywozy Rosjanie przeprowadzali systematycznie. Straszne to były noce. Po Lwowie jeździły ciężarówki, zatrzymując się przed domami, z których wyprowadzano całe rodziny, ładowano je z ich skromnym dobytkiem, który zdołali w pośpiechu zebrać, lub wcześniej przygotować. Ponieważ nikt nie był pewny czy wywózka go nie obejmie, zatem większość miała spakowane jakieś najpotrzebniejsze rzeczy, nasuszone suchary itp. Każdy nocą czuwał przyczajając się po ciemku za zapuszczonymi zasłonami, obserwując w napięciu przejeżdżające samochody i modląc się po cichu by ominęły dom, a jeśli się zatrzymały, by stukot żołnierskich butów ominął drzwi. Dopiero świt przynosił ukojenie, bo w dzień nie wywożono. Wiosną 1941 roku wywozy bardzo się nasiliły, a wybuch wojny niemiecko - rosyjskiej w czerwcu ocalił tysiące ludzi od wywózki, bowiem na bocznicach kolejowych naszego dworca stały dziesiątki wagonów towarowych przygotowanych do tego celu. Babcia i ciocia Ania - Pileckie, którym w czasie bombardowania Lwowa w 1939 roku niemiecka bomba rozwaliła mieszkanie, znalazły schronienie w Klinice Laryngologicznej, w której Ania pracowała całe długie lata. Chociaż był to już zarząd sowiecki, ale zespół Kliniki: ordynator - prof. Zaleski, lekarze - Jankowski, Kossowski, Ceypek i inni oraz siostry zakonne Szarytki - pielęgniarki, jak również salowe - niemal się nie zmienił. Babcia z Anią dostały tam pokój i całodzienne utrzymanie, tak jak chorzy. Ocalałe z bombardowania meble i rzeczy zostały złożone w letnim domku na posesji prof. Czekanowskiego (słynnego archeologa na Nowym Lwowie, przy ul. Św. Zofii. Ze względu na zagrożenie wywózką, babcia i ciocia zażądały od mamy mego przeniesienia do nich na Klinikę. Jednak temu oparłam się ja - nie mama. Argumentowałam to tym, że tatuś powierzył mi pieczę nad siostrą i że ich los jest moim losem, że nie mogę opuścić ich w nieszczęściu, które byłoby naszym wspólnym udziałem. Jakoś tym razem udało się.
Okupacja sowiecka - to okres kolejek po chleb, cukier i inne artykuły. Szarość, smutek, chustki na głowach, starocie na grzbietach, przydeptane obuwie - by tylko nie wyróżniać się, wyglądać jak najbiedniej, by nie podpaść pod miano "burżuja", "kułaka" itp., bo to kwalifikowało "na Sybir". Cóż jeszcze pamiętam z tamtego okresu - katar żołądka, który leczyła mi mama z ciocią Gigą tartymi jabłkami, cosobotnie wędrówki na Klinikę, by spędzić niedzielę z babunią i Anią lokatora sowieckiego - cywila, mieszkającego w najmniejszym pokoju, całkiem przyzwoitego, dobrego człowieka. No i ukończenie przeze mnie szóste klasy. Wreszcie wybuch wojny niemiecko-bolszewickiej w dniu 22 czerwca 1941 roku. Jaka to była nieopisana radość patrzeć jak sowieci uciekają ze Lwowa. Chodziłyśmy z koleżankami po mieście i patrzyłyśmy jak w panice pakują się na ciężarówki - popłoch, strach. Byłyśmy jak w euforii, nie zdając sobie na razie sprawy, że to nie koniec wojny, że to tylko jeden okupant zastępuje drugiego, ale - nie będziemy nareszcie oglądać tych znienawidzonych "ruskich" Nad tym co będzie dalej, my młode dziewczyny nie zastanawiałyśmy się wcale. Najpierw wjechali "oni" - motocykliści z całą butą i pewnością siebie - potem reszta.
I zaczęła się druga okupacja, nowy rozdział wojny. Szkół ogólnokształcących nie otworzono, tylko zawodowe. Nauczaniem młodzieży zajęli się odważni pedagodzy, organizując komplety tajnego nauczania. Tak też zostały zorganizowane komplety prowadzone przez SS. Urszulanki, na które i ja uczęszczałam. Niektóre przedmioty wykładane były w prywatnych domach, trzeba więc było przenosić się z miejsca na miejsce, z ulicy na ulicę. Mama pracowała, ja opiekowałam się Joasią. Tak było do ukończenia przeze mnie 16 lat. Od tego wieku wywożono już na roboty do Niemiec, uratować mogła od tego tylko dobra praca. Babcia z ciocią kategoiycznie postawiły sprawę mojej pracy, jako priorytetową, rozpoczynając starania o zatrudnienie mnie w Instytucie prof. Weigla, w którym była produkowana szczepionka przeciw durowi plamistemu. Instytut objęty był zarządem wojskowym, ponieważ szczepionka była wyrabiana na potrzeby wojska. Dzięki temu pracownicy Instytutu byli chronieni "ausweisem" , jednym z najlepszych we Lwowie. Dostanie pracy w Instytucie nie było takie proste. Trzeba było przejść przez gęste sito kwalifikacji, bowiem tylko protegowani i to z mocnym poparciem mogli się tam dostać. Instytut - z prof. Weiglem i jego żoną, dr Herzig - na czele prowadził wspaniałą działalność, chroniąc młodzież i inteligencję lwowską przed wyniszczeniem i wywozem w głąb Niemiec. Kierownictwo Instytutu nie dopuszczało by przedostały się do niego osoby niepowołane. Każde więc podanie o pracę musiało być poparte, zarekomendowane przez ważną, znaną osobę ze świata nauki. Ja miałam poparcie ze strony prof. Zaleskiego, ordynatora Kliniki Laryngologicznej, w której ciocia Ania pracowała. Trzeba było złożyć podanie i czekać - długo, chyba miesiąc lub więcej. Wreszcie, ku mojej ogromnej radości podanie zostało pozytywnie załatwione i zostałam przyjęta. Jak ja się gorąco modliłam do Pana Jezusa Miłosiernego, z całą żarliwością i zostałam wysłuchana! Rozpoczęłam pracę jako karmicielka wszy w gmachu Instytutu przy ul. Św. Mikołaja. Ponieważ Joasia była mała, a mama pracowała, więc nie było mowy o podjęciu pracy w pełnym wymiarze godzin. Zamykałam Joasię w domu i biegłam do Instytutu. Karmienie zaczynało się od jednej klatki, wielkości pudełka zapałek, tylko bardziej płaskiej, wypełnionej kilkudziesięcioma wszami. Drewniana, szczelnie zamknięta klatka miała od strony ciała drobną siateczkę, przez którą mogły gryźć, ale nie mogły się wydostać. Klatkę przytrzymywało się na udzie gumową opaską, pod którą wsuwało się klatki w miarę jak ich z każdym dniem przybywało. Codziennie przesuwało się klatki w inne miejsca, by tamte się wygoiły i skóra się przyzwyczaiła. Potem już można było wrócić na nie z powrotem. Karmienie trwało chyba około 10-15 minut. Przez czas karmienia szorowałam grzebieniem po udzie, by bólem zagłuszyć ten okropny świąd. Odczynów zapalnych, jakie się na początku tworzyły nie wolno było absolutnie drapać, by nie rozognić i nie tworzyły się strupy. Powoli skóra przywykała i coraz więcej klatek przybywało. Mężczyźni to nawet na obu udach karmili wszy jednocześnie i to w dwóch rzędach na raz, by więcej zarobić, bo płacono od ilości klatek. Co jakiś czas przeprowadzano badania krwi i przeglądy skóry. Pewnego dnia weszła do sali dr Herzig, spostrzegła mnie i zapytała: "co ty tu robisz dziecko, taka młoda?" i zadecydowała, że nie mogę dłużej karmić ze względu na utratę krwi w moim wieku. Postanowiła przenieść mnie do pracy w rozlewni szczepionki, która mieściła się w gmachu przy ul. Potockiego, w byłym gimnazjum żeńskim im. Królowej Jadwigi. Zmiana pracy wymagała mojej kilkugodzinnej nieobecności w domu. Co więc robić? I znów babcia z ciocią postawiły sprawę jasno, że mama musi zorganizować jakąś opiekę dla Joasi. Rozwiązałam problem w ten sposób, że poprosiłam o pracę na jedną, popołudniową zmianę. Praca zaczynała się o 14 -tej, więc po 13-tej wychodziłam z domu, zamykając Joasię na klucz i jechałam do Instytutu, a mama pracowała tylko rano i po godzinie 15-tej przychodziła do domu. Podziwiałam Joasię, nie bała się i dawała się zamykać posłusznie. Wojna wymagała nawet od dzieci takich bohaterskich postaw. Praca w rozlewni polegała na napełnianiu ampułek płynem z rozpuszczonymi, roztartymi jelitkami wszy zakażonych tyfusem plamistym w różnych proporcjach od I do III. Do pełnego uodpornienia szczepiło się 3 razy, poczynając od najsłabszego zastrzyku do najsilniejszego, w kilkudniowym odstępie czasu. Praca była zmechanizowana. W długich szklanych zawieszonych pojemnikach był odpowiedni płyn. Pod ostro zakończoną szyjkę pojemnika podkładało się ampułkę, nogą przyciskało pedał, odpowiednia ilość płynu spływała do ampułki. Ampułki wkładało się do kwadratowych pojemników po 100 sztuk i przekazywało do zatopienia. Uczyłam się zatapiać na pustych ampułkach i po uzyskaniu wprawy pracowałam już przy zatapianiu. Praca była całkiem przyjemna, choć nieco monotonna. Po jakimś czasie przeniesiono mnie do preparatorni. Tu praca była bardziej interesująca i odpowiedzialna. Pracowałyśmy w dużej sali z rzędami stolików, na których stały binokulary tzn. mikroskopy do oglądania dwu ocznie, w tym przypadku - preparowanych wszy. Dostawałyśmy od strzykaczy w płytkach Petriego nieżywe, zakażone tyfusem plamistym wszy. Płytka była oznaczona numerem strzykacza i liczbą znajdujących się w niej wszy. Praca strzykaczy była najbardziej niebezpieczna, bowiem do odwłoka żywych, wykarmionych przez karmicieli wszy, wstrzykiwali zarazki tyfusu, a potem te zakażone wszy wkładali do klateczek i karmili takim samym sposobem jak karmiciele. Praca preparatora polegała na wydobyciu z odwłoka wszy zakażonego jelitka. Przytrzymywało się igłą pod mikroskopem wesz za głowę, nadcinało skalpelikiem odwłok, usuwało go na bok i wydobywało jelitko. Po nabraniu wprawy robiło się to już automatycznie: na lewo głowa, do góry odwłok, na prawo jelitko. Wypreparowane jelitka dawało się do probówki, zalewało pewną ilością fenolu i stawiało na stelażu. Na probówce oznaczało się numer strzykacza i ilość jelitek, zgodnie z płytką. Nas obowiązywała jakaś norma wypreparowanych jelitek, dziś już nie pamiętam ile. Na początku było trudno, ale z czasem nabierało się wprawy i nawet zostawało nieco wolnego czasu, wykorzystywanego przez nas całkiem przyjemnie. Atmosfera była miła, towarzystwo w różnym wieku, sporo młodzieży, śpiewającej przyciszonymi głosami piosenki harcerskie, legionowe itp. Preparatornia znajdowała się na drugim piętrze, ostatnie drzwi po prawej stronie. Była to duża sala, niedawno jeszcze szkolna, stoliki ustawione rzędami, siedziało się przodem do okien, tyłem do drzwi. Siedziałam od prawej strony w ostatnim rzędzie, mając drzwi tuż za plecami. Po południu, na drugiej zmianie na pierwszym piętrze pracowali w swoich boksach tylko strzykacze, na drugim piętrze - preparatornia i rozlewnia. Pozostałe pracownie były po południu nieczynne. Panowała więc cisza i spokój. Po dojściu do wprawy uwijaliśmy się ze swoimi wszami dużo wcześniej, zostawiając około setki na koniec dnia pracy. Drzwi od korytarza były na rozcież otwarte, jedna z nas siedziała na krześle i przez szparę między framugą a drzwiami obserwowała czy nie idzie przydzielony nam w charakterze nadzorcy i opiekuna - wojskowy, nazwiskiem Metzger. Chociaż był to spokojny, grzeczny, przyzwoity gość, lepiej jednak było, by nie widział, że nie pracujemy. Kontrolował nas między godziną 17-tą a 18-tą. Potem wieczorem był już spokój. Wtedy wychodziliśmy na długi, szeroki, jasno oświetlony korytarz, przychodzili strzykacze i rozpoczynały się zabawy w "ciuciubabkę", "berka" i inne gry. Czasem nawet tańczyliśmy i chociaż na krótko zapominaliśmy o wojnie, okupacji i innych okropnościach. Pewnego razu Metzger poczęstował nas czekoladkami - wzięłam jedną włożyłam do ust, przetrzymałam, a po jego wyjściu pobiegłam do ubikacji i wyplułam. Nie mogłam przecież zjeść niemieckiej czekoladki, a nie miałam odwagi mu odmówić i nie chciałam go urazić, bo był dobry i łagodny - chociaż Niemiec. A przecież od początku wojny nie miałam w ustach cukierka, a tym bardziej czekolady.
Stosunki moje z mamą były coraz bardziej napięte. Mama zawsze była trochę skąpa, a teraz to się nasiliło. Zdawało jej się, że za dużo jem, idąc do pracy wydzielała mi porcje jedzenia: chleb, zupę, cukier itp., byłam więc ciągle głodna. Utkwił mi w pamięci taki przypadek: poleciła mi wsypać na wodę dwie łyżeczki grysiku i gotować do zgęstnienia, gotowałam, gotowałam, a ta zupa wciąż była rzadka i rzadka. I taką trzeba było zjeść. Mama dla Joasi nigdy nie była czuła, choć o jedzenie jej dbała. Joasia zawsze była trudna do karmienia, rodzice strasznie się męczyli by w nią cokolwiek wmusić. Teraz było to samo, a ponieważ nie było przy nas ojca, każde karmienie kończyło się okropnym biciem. Mama nie miała za grosz cierpliwości, rzucała Joaśkę na podłogę i trzęsła nią a ja nie mogłam na to patrzeć i zasłaniałam ją sobą. Mama osobiście mnie nie biła, pamiętam jej opowiadanie, że niedługo po ślubie z moim tatusiem, stanęła przy poręczy łóżka moja prawdziwa mama i intensywnie się w nią wpatrywała (poznała moją mamę na podstawie zdjęcia) tak, jakby chciała ją prosić, by mi nie zrobiła krzywdy. Czy sen to był czy jawa? Mama Zosia nigdy mnie nie uderzyła, ale i nie kochała. Nigdy nie pogłaskała mnie, nie przytuliła, nie pochwaliła, nie odezwała się czulej, serdeczniej, nigdy nie pocałowała. Powtarzała często: "masz usta od ucha do ucha", a ja stawałam przed lustrem i patrzyłam czy to prawda i czy jestem przez to taka brzydka? Albo: "ty nic nie potrafisz bo masz dwie lewe ręce". Jakże to wszystko zaważyło na mojej psychice, stałam się niepewna swoich możliwości, ani pod względem aparycji, ani umiejętności zrobienia i osiągnięcia czegokolwiek w ogóle. Zrobiłam się nieśmiała, zamknięta w sobie, nie wierząc, że mogę się komuś podobać, zrobić coś dobrze, zdawało mi się, że nic nie umiem. A jednak - przeszłam przez życie dzięki uporowi i ogromnemu poczuciu odpowiedzialności, dzięki pracowitości, a jeszcze większej obowiązkowości. Ale to już wszystko zawdzięczam tylko tatusiowi!
Wrócę na chwilę do Joasi, do jej "niejedzenia". Potrafiła trzymać jedzenie w buzi ani nie połykając, ani nie wypluwając, mając jedynie wypchane policzki. Ponieważ zawsze bardzo się śpieszyłam do pracy, a musiałam przedtem dać jej obiad, bardzo się denerwowałam i niecierpliwiłam. Aż raptem jednego dnia zaniosłam, jak zwykle do pokoju zupę i poszłam do kuchni zagrzać drugie danie. Wracam, a tu zupa zjedzona i talerz pusty. W międzyczasie ubieram się - a tu drugie danie zjedzone. Pełna radość, Joasia zaczęła jeść. Aż tu nagle po kilku dniach z pod wanny coś zaczęło wyciekać. Łazienka przytykała do pokoju, w którym Joasia jadła. Okazało się, że Joaśka wszystko wylewała i wyrzucała za wannę. Sądny dzień, Joaśka dostała lanie i gehenna zaczęła się od nowa. Ale Joaśka jakoś się wychowała, z głodu nie umarła i wyrosła na ładną dorodną dziewczynę. Z wydzielanego mi przez mamę jedzenia dożywiałam przez jakiś czas żydowską parę. Pewnego dnia w porze obiadu ktoś zapukał - za drzwiami stało dwoje wychudzonych, głodnych ludzi. Odgrzałam swoją porcję jedzenia i wyniosłam im, usiedli na schodach, zjedli i poszli. Od tej pory zaczęli przychodzić dość często i co miałam tym się z nimi dzieliłam. Nigdy nie odezwaliśmy się do siebie, o nic nie pytałam, nie zastanawiałam się kim są. Dziś żałuję - bowiem człowiek prócz jedzenia potrzebuje również dobrego słowa, życzliwości, zainteresowania. Przeszkadzała mi w tym moja wrodzona nieśmiałość. Pewnego dnia zobaczyłam w mieście grupę Żydów pędzonych przez Niemców, a wśród nich moją parę z naszytą gwiazdą Dawida. Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę kim byli, więcej ich już nie zobaczyłam, nigdy już nie zapukali - zapewne zginęli. To był mój drobny wkład w pomoc dla tych nieszczęśników, moja mała satysfakcja. Moja babcia z Anią żyły w bardzo ciężkich warunkach. Wskutek zbombardowania mieszkania tułały się po ludziach. Przez jakiś czas mieszkały u wujostwa Aulichów, ponieważ po zajęciu Lwowa przez Niemców musiały opuścić pokój na Klinice. Potem zamieszkały w letnim domku ogrodowym u prof. Czekanowskiego, znanego antropologa przy ul. Św. Zofii. Bieda u nich była okropna, ciocia pracowała nadal na Klinice, zarabiając grosze. Przez jakiś czas Siostry Urszulanki prowadziły bardzo skromną kuchnię dla biednych. Ciocia wracając z pracy przynosiła stamtąd jakieś zupki i inne posiłki i to je ratowało. Mój drobny wkład w tę ubogą egzystencję to było odkładanie przydzielonych mi przez mamę kostek cukru, aż uzbierała się cała bombonierka, którą wręczyłam Babci w prezencie imieninowym! Radość była obopólna. Stosunki moje z mamą były napięte, odczuwałam z jej strony obojętność, niechęć, obcość. Skoro więc zaczęłam zarabiać, postanowiłam uniezależnić się finansowo, przechodząc na własne utrzymanie. Ze swoich planów zwierzyłam się Jerzemu (brat cioteczny) - poparł mnie. Mama przystała na to bez jakichkolwiek oporów i tak, mieszkając pod jednym dachem, w jednym pokoju żyłyśmy obok siebie, bez kłótni i sprzeczek. Nikt poza Jerzykiem o tym nie wiedział, nawet nie wiem czy ciocia Giga o tym wiedziała, choć mieszkałyśmy w jednym mieszkaniu. W Instytucie Weigla zarabiałam niewiele, ale ratowały sytuację dodatkowe deputaty żywności: bochenek chleba na tydzień, jakaś marmolada, trochę cukru, czasem konserwa - co więcej - dziś już nie pamiętam. Byłam młodą dziewczyną powyrastałam, powydzierałam dziewczęce rzeczy, znosiłam obuwie, więc od czasu do czasu trzeba było coś kupić i pensji nie wystarczało. Cóż było robić? Sprzedawałam co drugi tydzień swój bochenek chleba, więc jeden musiał mi wystarczyć na dwa tygodnie. Niedojadałam, byłam często bardzo głodna, wracając wieczorem z pracy i wspinając się na Górkę Jacka miałam zawroty głowy i musiałam się przytrzymywać parkanów i drzew. Stałym pożywieniem większości Polaków były tak drobne ziemniaki przydziałowe, że trzeba je było gotować w łupinach. Wchodząc do domu i czując zapach gotowanych przez mamę lub ciocię ziemniaków, dostawałam torsji - tak byłam zatruta solaniną. Oprócz ziemniaków jadało się gotowaną brukiew, marmoladę buraczaną piło kawę zbożową, z której fusów piekło się na płycie kuchennej placki, lub herbatę z "herbatolu" (zabarwiony płyn) z sacharyną lub melasą. Systematyczne niedożywienie doprowadziło mnie do szkorbutu. Pewnego dnia obudziłam się rano z uczuciem przepełnienia w jamie ustnej. Spojrzenie w lustro było niemiłe - dziąsła moje były tak obrzmiałe i rozpuchnięte, że nie było widać zębów. Ubrałam się szybko i pognałam do Kliniki Laryngologicznej, gdzie pracowała ciocia Ania. Tam wypędzlowano mi jamę ustną roztworem argentum nitricum (azotan srebra) i polecono zgłosić się następnego dnia do Kliniki Stomatologicznej. Następnego dnia po przebudzeniu nie mogłam rozewrzeć szczęk, tak były sklejone gęstą ropą. W Klinice Stomatologicznej znowu mi wypędzlowano dziąsła i zalecono codzienne przychodzenie na pędzlowanie, za które każdorazowo musiałam płacić 5 marek, a zarabiałam 150 marek miesięcznie. Czyż więc mogłam sobie na to pozwolić? Wystarałam się o roztwór azotanu srebra i pędzlowałam dziąsła sama - aż nabawiłam się "srebrzycy" - moje dziąsła i zęby stały się brązowe. Kiedy zobaczył mnie doktor Tadeusz Ceypek z Kliniki Laryngologicznej (późniejszy profesor Akademii Medycznej w Zabrzu), załamał ręce i kazał mi przychodzić do siebie do domu, a mieszkał niedaleko, na tej samej ul. Tarnowskiego. Tam przemywał mi zęby roztworem kwasu mlekowego i własnoręcznie robił zastrzyki z glukozy z witaminą C. Do babci zaś biegałam pić sok z tartych surowych ziemniaków i tak mnie ratowano. W okresie największego ropienia z trudem rozwierałam szczęki, nie mogłam nic jeść, tylko wlewałam trochę płynu do gardła. Po ustaniu ropienia dziąsła moje cofnęły się, odkrywając przyzębie oraz stale krwawiąc. A do pracy nadal chodziłam normalnie. Wiele zawdzięczam Jerzykowi. To on pomagał mi od czasu do czasu. Pracował jako strzykacz w Instytucie Weigla, ale przy ul. Św. Mikołaja. Kiedy wychodziłam wieczorem po pracy o godzinie 20-tej czekał na mnie i bez zbędnych słów i gestów wciskał mi trochę pieniędzy, nie pozwalając sobie dziękować. Nikt nie wiedział o tej jego pomocy i nigdy się nie dowiedział. Wspominam jeden z epizodów mego życia okupacyjnego, związanego z moją pracą w Instytucie. Od jakiegoś czasu krążyły plotki o redukcjach, aż okazały się prawdziwe. Pewnego dnia, przychodząc jak zwykle po południu do pracy zobaczyłam wywieszoną listę zredukowanych, a wśród nich swoje nazwisko. To był dla mnie cios! Odważyłam się stanąć przed Stabs-arztem i zapytać dlaczego zostałam zredukowana. Powiedział, że kandydaturę moją wysunęła kierowniczka preparatorni, w której pracowałam. Przedstawiłam mu moją sytuację i on - Niemiec skreślił moje nazwisko. Zapytałam kierowniczkę czemu to zrobiła. Powiedziała, że widocznie dobrze mi się powodzi skoro sprzedaję swój przydziałowy chleb. Powiedziałam jej to samo co Stabs-arztowi, że praca w Instytucie to jedyne moje źródło utrzymania i jeśli odejdę to zostanę bez środków do życia. I pracowałam, zawdzięczając to Niemcowi, aż do końca, aż do likwidacji Instytutu i wywozu całego (lub części) wyposażenia do Niemiec gdy zaczęła się zbliżać armia sowiecka. Teraz przejdę do sprawy mego zaangażowania się w pracę konspiracyjną. Jak do tego doszło? W preparatorni pracowała ze mną Jadzia Gamska, którą znałam dużo wcześniej, bo jeszcze ze szkoły SS. Urszulanek. Chodziła dwa lata wyżej , z moją kuzynką Ewą do jednej klasy. Stolik Jadzi był blisko mojego. Pewnego dnia wieczorem po skończonej pracy zauważyłam coś leżącego pod pulpitem Jadzi, która już wyszła z sali. Wzięłam do ręki i zorientowałam się, że to były jakieś gazetki. Oddałam jej szepcząc: "Jadziu, zapomniałaś coś". Przyznała się, że należy do organizacji i na moją prośbę obiecała skontaktować mnie z kim trzeba i wciągnąć mnie również. Obietnicy dotrzymała. I tak znalazłam się w szeregach organizacji o nazwie NOWK - Narodowa Organizacja Wojskowa "Kobiet" wchodzącej w skład struktur Armii Krajowej. Nie pamiętam daty zaprzysiężenia ani pseudonimu komendantki. Nie znało się przecież żadnych nazwisk, jedynie pseudonimy, nie miało się styczności z dużą liczbą osób, a dziś pozacierały się w pamięci twarze, imiona, pseudonimy. W grupie dziewcząt, które przechodziły podstawowe ćwiczenia wojskowe była Marysia Podusowska, późniejsza Gamska ( wyszła za mąż za brata Jadzi - Jaśka), była dziewczyna o pseudonimie "Jurek" i jej przyjaciółka (imienia nie pamiętam), a które spotkałam po wojnie we Wrocławiu, lecz nie podtrzymałam z nimi kontaktu i urwał się. Ćwiczenia nasze odbywały się najczęściej w lesie za rogatką łyczakowską. Dowodziła nami jakaś starsza instruktorka. Oprócz normalnej musztry ćwiczyłyśmy rzuty granatami itp.Teoretyczne wykłady z budowy i obchodzenia się z karabinem odbywały się w systemie trójkowym w prywatnych domach. Szczególnie jeden przypadek utkwił mi w pamięci, bo omal nie skończył się tragicznie. Mieszkałam wówczas u babci i cioci, po rozstaniu się z mamą na pierwszym piętrze nad ciocią Gigą. Mieszkanie to opuścili byli właściciele, którzy wyjechali na Zachód, a babci i Ani udało się je zająć. Mój pokój był od strony ogrodu i tam, trzy dziewczęta i instruktorka odbywałyśmy szkolenie. Instruktorka przyniosła w teczce karabin z obciętą lufą. Karabin leżał na stole, na jego węższym końcu i kolejno, każda z nas podchodziła, opisywała budowę, potem wkładała prawdziwy nabój po uprzednim odrepetowaniu, mówiła co robi, zarepetowywała, kładła palec na cynglu mówiąc: "a teraz pociągam za cyngiel i strzelam", oczywiście nie wykonując tego. W kolejności po mnie czynność tę powtarzała następna z nas, ja zaś usiadłam po drugiej stronie stołu, na wprost wycelowanego we mnie karabinu, podparta rękami pod brodę, z łokciami na krawędzi stołu. Wypowiadając wyżej wymienione słowa, dziewczyna ta przez pomyłkę istotnie pociągnęła za cyngiel. Rozległ się piekielny huk, szary dym, swąd - oszołomienie, konsternacja. Poderwałyśmy się, instruktorka chwyciła karabin, wsunęła do teczki i w nogi, a za nią obie dziewczyny. Podyktowane to było strachem, że huk ten mógł zaalarmować przechodzących przypadkowo ulicą Niemców. Na całe szczęście pokój nie był od ulicy i nic takiego się nie stało. Ja wyskoczyłam natychmiast do sąsiedniego pokoju, w którym były: babcia, ciocia i znajoma, pani Elżbieta Szczękowa - cudowne zrządzenie losu, bo była to osoba zrównoważona i rzeczowa. Stałam oparta o drzwi, broniąc dostępu do pokoju, póki dziewczęta nie czmychną, blada jak ściana według relacji babci. Nie wiedziałam, że moje ręce od łokci po nadgarstki były całe w kropki, zwłaszcza lewa, obok której przeleciała kula, rozrywając się na meblu dziadków. Mego udziału
w konspiracji absolutnie nie jestem w stanie odtworzyć. Pamięć zarejestrowała poszczególne jej wycinki, poszczególne działania, a było tego niemało. Z pamięci wyłaniają się moi przełożeni, a najważniejszym z nich był "Ryś" - dowódca plutonu pierwszego w stopniu podporucznika, którego byłam łączniczką. Wszelkie meldunki, korespondencja itp. były zaszyfrowane pod nazwą "Buk III". Spotykałam się z nim w umówionym miejscu, zwykle przy ul. Kochanowskiego, bo przy tej ulicy był Wydział Weterynarii, którego był studentem. Otrzymywałam i przekazywałam meldunki biegając z nimi po różnych skrzynkach kontaktowych w mieście. Pamiętam go jako pięknego, wysokiego mężczyznę w czarnym płaszczu-pelisie z futrzanym kołnierzem i w kapeluszu na głowie. Bardzo mnie onieśmielał, był taki dorosły, poważny - a ja taka smarkata. Bardzo przykro odczułam jego awans na dowódcę kompanii i zerwanie z tego powodu kontaktów. ("Ryś" - to Bronisław Szeremeta, mieszkający we Wrocławiu, z którym utrzymuję stały kontakt. Aresztowany w marcu 1945 roku, skazany na karę śmierci, zamienioną na 20 lat tzw. ITŁ - Isprawitielnyje Trudowyje Łagieria, co oznacza po polsku : poprawcze obozy pracy. Po ponad 14 latach przebywania w obozach wrócił do Polski, zamieszkał we Wrocławiu, gdzie ukończył przerwane studia na Wydziale Weterynarii.) Niedługo potem przeszłam do pracy u "Rawicza". Kim był, jaki był jego stopień, co robił - nie miałam pojęcia. Spotkania były przypadkowe i w różnych miejscach - zjawiał się i znikał jak meteor, a ja nadal coś nosiłam, z czymś biegałam, nie zawsze z papierami, ale niekiedy i z bronią. Rawiczowi zawdzięczam podtrzymanie mojej życiowej egzystencji , kiedy po rozwiązaniu Instytutu Weigla straciłam możliwość zarobku. To on zorientowany w mojej sytuacji życiowej, od czasu do czasu wsuwał mi do ręki zwitek pieniędzy, robiąc to w sposób taktowny i dyskretny. Kiedy broniłam się przed ich przyjęciem oświadczał, że to nie jego, ale organizacji, która wspomaga swoich członków.
Trzecią osobą, z którą miałam kontakt służbowy był Konrad - pseudonim "Jasiński". Pracowałam równolegle jako kolporterka "Słowa Polskiego" w Wydziale Propagandy, podlegając Konradowi. Główną kolporterka była Roma Krzywoszyńska (późniejsza Buryłowa) - pseudonim "Krystyna". Spotkania z nią były raczej regularne, w oznaczonym dniu i godzinie - na dolnym Łyczakowie. Wchodziłyśmy do przygodnej bramy, odbierałam z jej rąk paczkę z prasą i rozchodziłyśmy się pojedynczo. Mój rejon rozprowadzania prasy to ulice Potockiego, 29 Listopada i przyległe - pukałam lub dzwoniłam, przez uchylone drzwi wsuwałam gazetki i już mnie nie było. Wszystkie adresy i terminy uzgadniał Konrad, on też umieścił w mieszkaniu babci, celem przechowania - farby drukarskie, matryce, papiery itp. Pewnego dnia - gdzieś pod koniec listopada 1944 r. - czekałam jak zwykle na ul. Łyczakowskiej na spotkanie z Romą gdy raptem chwycił mnie ktoś pod rękę. Był to Konrad, powiedział "chodź szybko, Roma aresztowana". Poszliśmy do domu, skąd Konrad wyniósł część trefnych materiałów, tyle ile zdołał, bo można się było spodziewać kolejnych aresztowań. Nie wiadomo było o co będą Romę pytać, co będzie zeznawać. Ale na razie nie było jakichś dalszych reperkusji, aż do stycznia roku 1945. Wspomnieniami swymi sięgnę jeszcze do okupacji niemieckiej. Konrad zaangażował mnie w charakterze maszynistki do pomocy przy redagowaniu gazetki młodzieżowej "Orlęta Lwowskie". Pracowaliśmy w jakimś pustym mieszkaniu przy ul. 29 Listopada lub Dzieci Lwowskich, Konrad - Julek Łoś (późniejszy mąż mojej przyjaciółki - Krysi Antoniewiczównej) oraz ja. Przepisywałam na matrycę podsunięte mi artykuły, które chłopaki natychmiast powielali na powielaczu. Zajęło nam to cały dzień, nastała noc i godzina policyjna, a powielacz wciąż pracował i to dość głośno. Było to denerwujące ze względu na sąsiedztwo lokatorów w kamienicy. W nocy nastąpił atak samolotów sowieckich zrzucających bomby, bo to już był okres zbliżania się frontu rosyjskiego. Bomby padały, huk był ogłuszający, a my nie mogliśmy zejść do schronu i ujawnić się. Rankiem szłam jeszcze opustoszałymi ulicami, wśród zniszczeń spowodowanych nocnym nalotem.
W lipcu 1944 roku, gdy front sowiecki zbliżał się do Lwowa, Armia Krajowa przystąpiła do akcji "Burza" z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, wypierając Niemców z miasta, ciesząc się przedwcześnie wolnością. Rządy sowieckie rozpoczęły się od aresztowania podstępnym sposobem, ujawnionego dowództwa AK, w czasie rzekomych "rozmów" w lokalu przy ul. Kochanowskiego. W ślad za tym rozpoczęły się zrazu pojedyncze, a potem masowe aresztowania. Zwłaszcza aresztowania w dniu 3 stycznia 1945 roku pociągnęły za sobą masowe wywózki na "Sybir". I znów ustawiane były na bocznicach kolejowych setki wagonów, szybko zapełniających się, tym razem więźniami. I tak nastała druga okupacja sowiecka. Sowieci zadomowili się na dobre we Lwowie, front przesunął się na zachód, nadzieje na polski Lwów bladły coraz bardziej. Ale jeszcze nie wszystko było skończone, wojna jeszcze trwała, jeszcze nikt z nas nie był do końca świadomy jaki będzie "prawdziwy koniec Wielkiej Wojny".
Lwów - szósty rok wojny, druga okupacja sowiecka, noc z 8 na 9 stycznia 1945 roku.
Od 3 - go stycznia szaleje NKWD, - co noc aresztowania, zapełniają się więzienia, wkrótce pojadą transporty na wschód, tak jak kiedyś! Wszak zbliża się Jałta, trzeba udowodnić, że na tych ziemiach nie ma Polaków. Aresztują wszystkich - inteligencję, młodzież, a przede wszystkim członków organizacji podziemnych, w tym ARMII KRAJOWEJ, do której należę od 1943. roku. Wiem, czuję, że na mnie też przyjdzie kolej. Mama - moja druga matka - mieszka z moją przyrodnią siostrzyczką Joasią na tej samej ulicy (Tarnowskiego) i proponuje abym nocowała u niej - odmawiam, bolszewicy potrafią w zamian brać członków rodziny. Nie mogę dopuścić, by represje dotknęły Babcię i Ciocię, u których mieszkam.
Siedzimy z ciocią Anią w kuchni przy lampie naftowej (we Lwowie wyłączają energię elektryczną). Ja uczę się, czeka mnie wiosną mała matura na kompletach oraz kończę w tym roku ruską 10 - latkę. Lekcje na tajnych kompletach odbywają się w klasztorze Sióstr Urszulanek oraz w prywatnych mieszkaniach w różnych punktach miasta.
Babunia śpi. Przerywam naukę i proszę Anię o kabałę - wzbrania się, nie lubi stawiać, ale ulega. Przede mną długa, daleka droga. Kładzie jeszcze raz, - znów "droga". Mówi: "musimy pojechać na wieś po żywność" - tak, przytakuję, ale obie wiemy, że to nie tak.
Raptem w ciszy nocnej dają się słyszeć kroki podkutych butów, "gdzie się zatrzymają, czy miną dom ?" Podskakuję do okna. poprawiam zaciemnienie, łudząc się, że to tylko patrol. Jeśli światło przesącza się potrafią strzelać do okien. Kroki cichną, zatrzymują się, wchodzą przez furtkę do ogrodu, potem walą w drzwi na parterze, tam mieszka ciocia Giga. Jeszcze łudzę się, ale już po chwili słyszę kroki na schodach. Wskakuję w ubraniu do łóżka, udaję, że spałam. Łomot do drzwi, Ania otwiera, słyszę rutynowe pytanie: "kto zdzieś żywiot " Ania wymienia siebie, potem Babunię - "niet" - wreszcie mnie - "da". Podnoszę się. nie czuję nic. ani strachu, ani lęku. ani rozpaczy. Wszystko we mnie zamiera, jestem automatem, nie uczestniczę w tym co się wokół mnie dzieje, jakby wszystko odbywało się poza moją świadomością. Nie wolno mi wyjść z pokoju, pilnuje mnie jeden żołnierz, drugi (łub dwóch - nie pamiętam) chodzi z Anią i przeprowadza pobieżną zresztą rewizję. (Potem przyjdą drugi raz i pod pretekstem rewizji pokradną to i owo). Raptem dociera do mego mózgu myśl, że na balkonie są farby do powielacza i coś jeszcze, nie wiem już co. Oby nie poszli na balkon, nie znaleźli - ulga - nie poszli !
Babunia siedzi w fotelu, nie mówi nic. Ona ma wadę wymowy, jaka się, a w chwilach wielkiego wzburzenia nie może wydobyć głosu. Siedzi jak skamieniała. Wreszcie każą mi się ubrać, spakować ciepłe rzeczy, ale nie do walizki, zrobić tobołek z koca, zdjąć i zostawić zegarek. Ania coś tam pakuje, zawiązuje z koca węzeł ale ręce ma słabe, potem to mi się wszystko rozwali. Nie umiem się pożegnać, nie wyduszam z siebie ani jednego słowa, Ania i Babunia też. Widzę Babunię siedzącą w fotelu z rozpaczą w oczach i taką ją zapamiętałam, bo już nigdy nie danem nam było spotkać się w tym życiu.
Wychodzimy na ulicę w mroźną styczniową noc. W miarę marszu otwierają się bramy domów, z których wyprowadzają takich jak ja delikwentów. Coraz nas więcej, a od placu Prusa wzdłuż ulicy Pełczyńskiej maszerujemy czwórkami, otoczeni konwojentami i psami. W pełni księżycowej nocy, w bieli śniegu, w ciszy ciemnego miasta rozlega się jedynie tupot wielu nóg i pojedyncze głosy żołnierzy wydających suche rozkazy. W pewnym momencie węzeł mego tobołka puścił i wszystko wysypało się na jezdnię. Mijały mnie czwórki, a ja stałam bezradna oczekując najgorszego. Nic - cisza - obok mnie stanął jeden z tych, którzy mnie aresztowali. Pozbierał wszystko, zawiązał i niósł idąc przy mnie, bo kolumna była już spory kawałek przed nami.
Nie wiem kim byłeś żołnierzu, jak cię zwali - ty byłeś pierwszym, któryś okazał mi człowieczeństwo w zdeprawowanym przez straszny system narodzie! Potem byli inni i to dzięki nim lżej było przetrwać czasy niewoli i przechować pamięć o ludzkiej dobroci.
Dochodzimy do rogu ulicy Nabielaka i Potockiego, wprowadzają nas do narożnej willi, do pustego dużego pokoju na parterze. Siadam na podłodze, inni też, lub chodzą z kąta w kąt. Co chwilę wywołują kogoś po nazwisku do sąsiedniego pokoju, gdzie przy długim stole siedzą wojskowi, sprawdzają personalia i kierują ku wyjściu, gdzie podstawiony jest wóz ciężarowy z plandeką, który odwozi ludzi do więzień. Jestem jedną z ostatnich, których wiozą. Nie widzę dokąd, ale niedaleko. Skręcamy przez wielką bramę w podwórze, słyszę trzask zamykanych ciężkich żelaznych wrót i - życie się za mną zamknęło ! To jest słynne więzienie przy ul. Łąckiego. Świta - ranek 9. 1. 1945 r. - jestem w murach więzienia cieszącego się najgorszą sławą, zarówno w czasie pierwszej okupacji bolszewickej, potem niemieckiej, a teraz ponownie sowieckiej. To tu po wybuchu wojny rosyjsko - niemieckiej, uchodzący sowieci przy pomocy Żydów i Ukraińców wymordowali bestialsko więźniów, a Niemcy umożliwili ludności identyfikację zwłok swoich najbliższych. Widok był przerażający !
Niewiele pamiętam z pierwszej rewizji osobistej poza tym, że z mufki zabrali mi medalik, który ukryłam nadpruwając podszewkę gdy siedziałam na podłodze willi przy ul. Nabielaka. W swojej naiwności sadziłam, że uda mi się go zachować. Potem i sama mufka gdzieś zaginęła, zupełnie nieprzydatna w warunkach obozowych, a taka wspaniała do ochrony rąk w czasie srogich zim. Prowadzą korytarzami, piętrami, wreszcie otwierają jakieś drzwi, popychając do środka i zamykając za mną. Sala nr 9, II piętro - to moje pierwsze pomieszczenie w więzieniu. Stoję na progu, jeszcze pusto, rozglądam się, pokój duży, parkiet, po lewej stronie od drzwi sedes ze spłuczką, na wprost wysoko w górze zakratowane okno - nic więcej. Sadowię się pod prawą ścianą na swoim tobołku. Co pewien czas z wielkim łomotem otwierają się drzwi (metalowe, zamykane na żelazne sztaby) i wprowadzają następną delikwentkę. Wkrótce cela się zapełnia. Obok mnie usadawia się ładna dziewczyna z pięknym grubym warkoczem koloru blond, Wandzia Kowalczewska.
W czasie nocnych szeptów, gdy spać nie pozwalają odgłosy łomotów do drzwi różnych cel, snują się opowiadania, wspomnienia - różne - ale nigdy o pracy w konspiracji, ani za co, ani dlaczego. Ze wspomnień Wandzi wynika, że jest półsierotą, nie ma matki, ojciec oficer lotnictwa bronił Warszawy, twierdzy Modlin, umieszczając przedtem córkę u ciotki we Lwowie. Nie ma żadnych wieści o ojcu od początku wojny, nie wie czy żyje, czy zginął, czy może jest w niewoli. Tragiczne były losy Wandzi. Po którymś kolejnym przesłuchaniu nie wróciła do celi. Potem przyszli po jej rzeczy, a my nie wiedziałyśmy co się z nią stało. Grubo później z listów Babuni, a jeszcze później z ust Ani dowiedziałam się, że wypuszczono ją. Skontaktowała się z moimi i opowiedziała o naszym wspólnym przebywaniu. Jeszcze kilkakrotnie miały ze sobą kontakt gdy ja Już byłam w łagrach. Ania mówiła jakim smutkiem napawała ją myśl, że Wandzia jest wolna, a ja tak daleko. Jakże niezbadane są wyroki boskie, - ja choć z daleka, ale wróciłam i żyję, - a Wandzia - nie! Po jakimś czasie Ania spotkała Wandzię i nie poznała jej. Była okrutnie zeszpecona, twarz popalona, ręce zakryte długimi rękawami, pończochy na nogach mimo upałów. W sklepie, do którego weszła aby kupić naftę do lampy wybuchł pożar - przeżyła - ale jakże okaleczona. Mimo to wyszła za mąż. Czy jej narzeczony ożenił się z nią z miłości, litości, przyzwoitości , poczucia obowiązku - tylko on to wie. Jakże gorzkie musiało być jej życie ( a mieszkała dodatkowo z teściową i szwagierką) skoro wkrótce popełniła samobójstwo. Mówiła Ani, że gdyby wyjechała ze mną, to może byłaby zdrowa i miała nadzieję powrotu. Zawsze jest jakieś - gdyby ...
Obok Wandzi ma miejsce profesorowa Maria Kulczyńska, dalej p. Halina Pelczarska (Kuba), zdaje mi się, że siostra prof. Pelczarskiej, która uczyła mnie na kompletach i kuzynka dr Ireny Pelczarskiej długoletniej opiekunki mojej cioci Ani, aż do swej przedwczesnej śmierci. Cela już pełna, jest nas około 40 kobiet. Śpimy w czterech rzędach na podłodze, jedna przy drugiej. Tym co pośrodku - gorzej, tym co są pod ścianami trochę wygodniej. W dzień nie wolno leżeć, można jedynie siedzieć na tobołku z koca. Jedne siedzą, inne snują się po celi. Co jakiś czas uchyla się klapa w judaszu i czujne oko strażnika sprawdza co się dzieje. Kiedy kolejno któraś z nas chce wyjrzeć przez niewielkie okno na ulicę, podsadzona na ramiona silniejszej, inna staje pod judaszem i głową go zakrywa. A tam ulicą ten i ów bliski z rodziny przemyka, zerkając niepostrzeżenie na okratowane okna z nadzieją że może dojrzy kogoś swojego i - vice versa. I tak niejedne spojrzenia się skrzyżowały i choć wiadomym było, że jest, że żyje, że jeszcze... Nigdy nie chciałam wyjrzeć, nie chciałam wiedzieć czy Ania też tam jest, czy szuka mnie. Zaszyłam się jak ślimak w skorupę, niezdolna do takiej konfrontacji.
Trzecią osobą, z którą miałam kontakt służbowy był Konrad - pseudonim "Jasiński". Pracowałam równolegle jako kolporterka "Słowa Polskiego" w Wydziale Propagandy, podlegając Konradowi. Główną kolporterka była Roma Krzywoszyńska (późniejsza Buryłowa) - pseudonim "Krystyna". Spotkania z nią były raczej regularne, w oznaczonym dniu i godzinie - na dolnym Łyczakowie. Wchodziłyśmy do przygodnej bramy, odbierałam z jej rąk paczkę z prasą i rozchodziłyśmy się pojedynczo. Mój rejon rozprowadzania prasy to ulice Potockiego, 29 Listopada i przyległe - pukałam lub dzwoniłam, przez uchylone drzwi wsuwałam gazetki i już mnie nie było. Wszystkie adresy i terminy uzgadniał Konrad, on też umieścił w mieszkaniu babci, celem przechowania - farby drukarskie, matryce, papiery itp. Pewnego dnia - gdzieś pod koniec listopada 1944 r. - czekałam jak zwykle na ul. Łyczakowskiej na spotkanie z Romą gdy raptem chwycił mnie ktoś pod rękę. Był to Konrad, powiedział "chodź szybko, Roma aresztowana". Poszliśmy do domu, skąd Konrad wyniósł część trefnych materiałów, tyle ile zdołał, bo można się było spodziewać kolejnych aresztowań. Nie wiadomo było o co będą Romę pytać, co będzie zeznawać. Ale na razie nie było jakichś dalszych reperkusji, aż do stycznia roku 1945. Wspomnieniami swymi sięgnę jeszcze do okupacji niemieckiej. Konrad zaangażował mnie w charakterze maszynistki do pomocy przy redagowaniu gazetki młodzieżowej "Orlęta Lwowskie". Pracowaliśmy w jakimś pustym mieszkaniu przy ul. 29 Listopada lub Dzieci Lwowskich, Konrad - Julek Łoś (późniejszy mąż mojej przyjaciółki - Krysi Antoniewiczównej) oraz ja. Przepisywałam na matrycę podsunięte mi artykuły, które chłopaki natychmiast powielali na powielaczu. Zajęło nam to cały dzień, nastała noc i godzina policyjna, a powielacz wciąż pracował i to dość głośno. Było to denerwujące ze względu na sąsiedztwo lokatorów w kamienicy. W nocy nastąpił atak samolotów sowieckich zrzucających bomby, bo to już był okres zbliżania się frontu rosyjskiego. Bomby padały, huk był ogłuszający, a my nie mogliśmy zejść do schronu i ujawnić się. Rankiem szłam jeszcze opustoszałymi ulicami, wśród zniszczeń spowodowanych nocnym nalotem.
W lipcu 1944 roku, gdy front sowiecki zbliżał się do Lwowa, Armia Krajowa przystąpiła do akcji "Burza" z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, wypierając Niemców z miasta, ciesząc się przedwcześnie wolnością. Rządy sowieckie rozpoczęły się od aresztowania podstępnym sposobem, ujawnionego dowództwa AK, w czasie rzekomych "rozmów" w lokalu przy ul. Kochanowskiego. W ślad za tym rozpoczęły się zrazu pojedyncze, a potem masowe aresztowania. Zwłaszcza aresztowania w dniu 3 stycznia 1945 roku pociągnęły za sobą masowe wywózki na "Sybir". I znów ustawiane były na bocznicach kolejowych setki wagonów, szybko zapełniających się, tym razem więźniami. I tak nastała druga okupacja sowiecka. Sowieci zadomowili się na dobre we Lwowie, front przesunął się na zachód, nadzieje na polski Lwów bladły coraz bardziej. Ale jeszcze nie wszystko było skończone, wojna jeszcze trwała, jeszcze nikt z nas nie był do końca świadomy jaki będzie "prawdziwy koniec Wielkiej Wojny".
Lwów - szósty rok wojny, druga okupacja sowiecka, noc z 8 na 9 stycznia 1945 roku.
Od 3 - go stycznia szaleje NKWD, - co noc aresztowania, zapełniają się więzienia, wkrótce pojadą transporty na wschód, tak jak kiedyś! Wszak zbliża się Jałta, trzeba udowodnić, że na tych ziemiach nie ma Polaków. Aresztują wszystkich - inteligencję, młodzież, a przede wszystkim członków organizacji podziemnych, w tym ARMII KRAJOWEJ, do której należę od 1943. roku. Wiem, czuję, że na mnie też przyjdzie kolej. Mama - moja druga matka - mieszka z moją przyrodnią siostrzyczką Joasią na tej samej ulicy (Tarnowskiego) i proponuje abym nocowała u niej - odmawiam, bolszewicy potrafią w zamian brać członków rodziny. Nie mogę dopuścić, by represje dotknęły Babcię i Ciocię, u których mieszkam.
Siedzimy z ciocią Anią w kuchni przy lampie naftowej (we Lwowie wyłączają energię elektryczną). Ja uczę się, czeka mnie wiosną mała matura na kompletach oraz kończę w tym roku ruską 10 - latkę. Lekcje na tajnych kompletach odbywają się w klasztorze Sióstr Urszulanek oraz w prywatnych mieszkaniach w różnych punktach miasta.
Babunia śpi. Przerywam naukę i proszę Anię o kabałę - wzbrania się, nie lubi stawiać, ale ulega. Przede mną długa, daleka droga. Kładzie jeszcze raz, - znów "droga". Mówi: "musimy pojechać na wieś po żywność" - tak, przytakuję, ale obie wiemy, że to nie tak.
Raptem w ciszy nocnej dają się słyszeć kroki podkutych butów, "gdzie się zatrzymają, czy miną dom ?" Podskakuję do okna. poprawiam zaciemnienie, łudząc się, że to tylko patrol. Jeśli światło przesącza się potrafią strzelać do okien. Kroki cichną, zatrzymują się, wchodzą przez furtkę do ogrodu, potem walą w drzwi na parterze, tam mieszka ciocia Giga. Jeszcze łudzę się, ale już po chwili słyszę kroki na schodach. Wskakuję w ubraniu do łóżka, udaję, że spałam. Łomot do drzwi, Ania otwiera, słyszę rutynowe pytanie: "kto zdzieś żywiot " Ania wymienia siebie, potem Babunię - "niet" - wreszcie mnie - "da". Podnoszę się. nie czuję nic. ani strachu, ani lęku. ani rozpaczy. Wszystko we mnie zamiera, jestem automatem, nie uczestniczę w tym co się wokół mnie dzieje, jakby wszystko odbywało się poza moją świadomością. Nie wolno mi wyjść z pokoju, pilnuje mnie jeden żołnierz, drugi (łub dwóch - nie pamiętam) chodzi z Anią i przeprowadza pobieżną zresztą rewizję. (Potem przyjdą drugi raz i pod pretekstem rewizji pokradną to i owo). Raptem dociera do mego mózgu myśl, że na balkonie są farby do powielacza i coś jeszcze, nie wiem już co. Oby nie poszli na balkon, nie znaleźli - ulga - nie poszli !
Babunia siedzi w fotelu, nie mówi nic. Ona ma wadę wymowy, jaka się, a w chwilach wielkiego wzburzenia nie może wydobyć głosu. Siedzi jak skamieniała. Wreszcie każą mi się ubrać, spakować ciepłe rzeczy, ale nie do walizki, zrobić tobołek z koca, zdjąć i zostawić zegarek. Ania coś tam pakuje, zawiązuje z koca węzeł ale ręce ma słabe, potem to mi się wszystko rozwali. Nie umiem się pożegnać, nie wyduszam z siebie ani jednego słowa, Ania i Babunia też. Widzę Babunię siedzącą w fotelu z rozpaczą w oczach i taką ją zapamiętałam, bo już nigdy nie danem nam było spotkać się w tym życiu.
Wychodzimy na ulicę w mroźną styczniową noc. W miarę marszu otwierają się bramy domów, z których wyprowadzają takich jak ja delikwentów. Coraz nas więcej, a od placu Prusa wzdłuż ulicy Pełczyńskiej maszerujemy czwórkami, otoczeni konwojentami i psami. W pełni księżycowej nocy, w bieli śniegu, w ciszy ciemnego miasta rozlega się jedynie tupot wielu nóg i pojedyncze głosy żołnierzy wydających suche rozkazy. W pewnym momencie węzeł mego tobołka puścił i wszystko wysypało się na jezdnię. Mijały mnie czwórki, a ja stałam bezradna oczekując najgorszego. Nic - cisza - obok mnie stanął jeden z tych, którzy mnie aresztowali. Pozbierał wszystko, zawiązał i niósł idąc przy mnie, bo kolumna była już spory kawałek przed nami.
Nie wiem kim byłeś żołnierzu, jak cię zwali - ty byłeś pierwszym, któryś okazał mi człowieczeństwo w zdeprawowanym przez straszny system narodzie! Potem byli inni i to dzięki nim lżej było przetrwać czasy niewoli i przechować pamięć o ludzkiej dobroci.
Dochodzimy do rogu ulicy Nabielaka i Potockiego, wprowadzają nas do narożnej willi, do pustego dużego pokoju na parterze. Siadam na podłodze, inni też, lub chodzą z kąta w kąt. Co chwilę wywołują kogoś po nazwisku do sąsiedniego pokoju, gdzie przy długim stole siedzą wojskowi, sprawdzają personalia i kierują ku wyjściu, gdzie podstawiony jest wóz ciężarowy z plandeką, który odwozi ludzi do więzień. Jestem jedną z ostatnich, których wiozą. Nie widzę dokąd, ale niedaleko. Skręcamy przez wielką bramę w podwórze, słyszę trzask zamykanych ciężkich żelaznych wrót i - życie się za mną zamknęło ! To jest słynne więzienie przy ul. Łąckiego. Świta - ranek 9. 1. 1945 r. - jestem w murach więzienia cieszącego się najgorszą sławą, zarówno w czasie pierwszej okupacji bolszewickej, potem niemieckiej, a teraz ponownie sowieckiej. To tu po wybuchu wojny rosyjsko - niemieckiej, uchodzący sowieci przy pomocy Żydów i Ukraińców wymordowali bestialsko więźniów, a Niemcy umożliwili ludności identyfikację zwłok swoich najbliższych. Widok był przerażający !
Niewiele pamiętam z pierwszej rewizji osobistej poza tym, że z mufki zabrali mi medalik, który ukryłam nadpruwając podszewkę gdy siedziałam na podłodze willi przy ul. Nabielaka. W swojej naiwności sadziłam, że uda mi się go zachować. Potem i sama mufka gdzieś zaginęła, zupełnie nieprzydatna w warunkach obozowych, a taka wspaniała do ochrony rąk w czasie srogich zim. Prowadzą korytarzami, piętrami, wreszcie otwierają jakieś drzwi, popychając do środka i zamykając za mną. Sala nr 9, II piętro - to moje pierwsze pomieszczenie w więzieniu. Stoję na progu, jeszcze pusto, rozglądam się, pokój duży, parkiet, po lewej stronie od drzwi sedes ze spłuczką, na wprost wysoko w górze zakratowane okno - nic więcej. Sadowię się pod prawą ścianą na swoim tobołku. Co pewien czas z wielkim łomotem otwierają się drzwi (metalowe, zamykane na żelazne sztaby) i wprowadzają następną delikwentkę. Wkrótce cela się zapełnia. Obok mnie usadawia się ładna dziewczyna z pięknym grubym warkoczem koloru blond, Wandzia Kowalczewska.
W czasie nocnych szeptów, gdy spać nie pozwalają odgłosy łomotów do drzwi różnych cel, snują się opowiadania, wspomnienia - różne - ale nigdy o pracy w konspiracji, ani za co, ani dlaczego. Ze wspomnień Wandzi wynika, że jest półsierotą, nie ma matki, ojciec oficer lotnictwa bronił Warszawy, twierdzy Modlin, umieszczając przedtem córkę u ciotki we Lwowie. Nie ma żadnych wieści o ojcu od początku wojny, nie wie czy żyje, czy zginął, czy może jest w niewoli. Tragiczne były losy Wandzi. Po którymś kolejnym przesłuchaniu nie wróciła do celi. Potem przyszli po jej rzeczy, a my nie wiedziałyśmy co się z nią stało. Grubo później z listów Babuni, a jeszcze później z ust Ani dowiedziałam się, że wypuszczono ją. Skontaktowała się z moimi i opowiedziała o naszym wspólnym przebywaniu. Jeszcze kilkakrotnie miały ze sobą kontakt gdy ja Już byłam w łagrach. Ania mówiła jakim smutkiem napawała ją myśl, że Wandzia jest wolna, a ja tak daleko. Jakże niezbadane są wyroki boskie, - ja choć z daleka, ale wróciłam i żyję, - a Wandzia - nie! Po jakimś czasie Ania spotkała Wandzię i nie poznała jej. Była okrutnie zeszpecona, twarz popalona, ręce zakryte długimi rękawami, pończochy na nogach mimo upałów. W sklepie, do którego weszła aby kupić naftę do lampy wybuchł pożar - przeżyła - ale jakże okaleczona. Mimo to wyszła za mąż. Czy jej narzeczony ożenił się z nią z miłości, litości, przyzwoitości , poczucia obowiązku - tylko on to wie. Jakże gorzkie musiało być jej życie ( a mieszkała dodatkowo z teściową i szwagierką) skoro wkrótce popełniła samobójstwo. Mówiła Ani, że gdyby wyjechała ze mną, to może byłaby zdrowa i miała nadzieję powrotu. Zawsze jest jakieś - gdyby ...
Obok Wandzi ma miejsce profesorowa Maria Kulczyńska, dalej p. Halina Pelczarska (Kuba), zdaje mi się, że siostra prof. Pelczarskiej, która uczyła mnie na kompletach i kuzynka dr Ireny Pelczarskiej długoletniej opiekunki mojej cioci Ani, aż do swej przedwczesnej śmierci. Cela już pełna, jest nas około 40 kobiet. Śpimy w czterech rzędach na podłodze, jedna przy drugiej. Tym co pośrodku - gorzej, tym co są pod ścianami trochę wygodniej. W dzień nie wolno leżeć, można jedynie siedzieć na tobołku z koca. Jedne siedzą, inne snują się po celi. Co jakiś czas uchyla się klapa w judaszu i czujne oko strażnika sprawdza co się dzieje. Kiedy kolejno któraś z nas chce wyjrzeć przez niewielkie okno na ulicę, podsadzona na ramiona silniejszej, inna staje pod judaszem i głową go zakrywa. A tam ulicą ten i ów bliski z rodziny przemyka, zerkając niepostrzeżenie na okratowane okna z nadzieją że może dojrzy kogoś swojego i - vice versa. I tak niejedne spojrzenia się skrzyżowały i choć wiadomym było, że jest, że żyje, że jeszcze... Nigdy nie chciałam wyjrzeć, nie chciałam wiedzieć czy Ania też tam jest, czy szuka mnie. Zaszyłam się jak ślimak w skorupę, niezdolna do takiej konfrontacji.
Dnie biegną w miarę spokojnie, rano wyprowadzają nas po kilka do prymitywnych umywalek na bardzo krótko, potem rozlewają do kubków czarną kawę i dodają kawałek czarnego chleba. W porze obiadowej dostarczają do celi gar z zupą, którą rozlewają dwaj więźniowie pod okiem strażnika. To okazja do wymienienia po cichu choć kilku słów, jakiś znaczący gest itp. Toteż my bardzo chętnie zgłaszamy się do roznoszenia garów i czasem którejś się to udaje. Ma wówczas podgląd gdzie cela żeńska , gdzie męska, ma też nadzieję spotkać kogoś swojego. Mnie nigdy nie wybierają, może jestem za drobna, za młoda, za słaba, taki gar to ciężar. Zupy są straszne, woda z rozgotowanymi nieobieranymi ziemniakami, jakieś ochłapy "mięsa" czasami pływają - ohyda. Z czasem człowiek się przyzwyczaja, pokonuje wstręt, głód robi swoje. Wraz ze zbliżającym się wieczorem narasta niepokój, strach, lęk. Przed nami kolejna noc. Przesłuchania odbywają się tylko nocami, taki system zastraszania, męczenia, zniewolenia. Nasza cela znajduje się na wprost dyżurki strażników, obok niej są schody zakończone wielkimi metalowymi kratami oddzielającymi je od korytarza. Ciszę nocną pełną napięcia przerywa łomot w kratę, którą po chwili otwiera strażnik z dyżurki. Krótka wymiana słów i już ciężkie podkute buty wybijają rytm, a nasze serca kurczą się ze strachu, uszy wyostrzają słuch - przejdą?, ominą?, gdzie się zatrzymają?, pod którą celą?, kogo wyprowadzą? Są takie noce. gdy łomot w sztabę drzwi zwiastuje wizytę w naszej celi. Zrywamy się i na stojąco czekamy - która? Strażnik trzyma w ręku kartkę i oświadcza: "na bukwu (tzn. na literę) ...", wszystkie, których nazwiska zaczynają się na wymienioną literę postępują krok do przodu i zaczyna się wymienianie kolejno nazwisk aż trafi się to właściwe. Wyprowadzają skazaną jak na ścięcie, a pozostałe na kolana i modlą się. Modlimy się długo, siedzimy w milczeniu i czekamy na powrót. Kiedy wreszcie to następuje nie padają żadne pytania, bo na nie nie ma odpowiedzi, - tu się nie mówi, nie zwierza, nie roztrząsa. Ściany mogą mieć uszy, prowokatorki mogą być. Obserwujemy w jakim stanie wraca się stamtąd i z tego wyciąga się wnioski. Spania już nie ma, a przed nami długi beznadziejny dzień, bez możliwości położenia się, wolno jedynie siedzieć. Wreszcie i na mnie przychodzi pora, a potem będą następne. Nie mam pojęcia o co będą pytać, o co mogą zahaczyć, ale już pierwsze przesłuchanie wyjaśnia to i owo. To Boguś, chłopak z naszej paczki towarzyskiej, nie konspiracyjnej wsypał mnie. Do jego matki (odkryłam to przypadkowo) nosiłam prasę, to był mój rejon (ul. Listopada i przyległe). Pukałam, drzwi się uchylały i już mnie nie było. A więc to ten kierunek, to dobrze, łatwiej kręcić, zmyślać. A Boguś niewiele mógł powiedzieć bo sam niewiele wiedział. Czy on sam gdzieś należał, coś robił, nie mam pojęcia: jak się dostał w ich ręce, dlaczego sypie, może go biją i nie wytrzymuje? Wypieram się znajomości z nim, blefuję żądając konfrontacji. Jakoś nie czynią tego - zastanawiające. Odpieram zarzuty przynależności do AK, przyznając się jedynie do "pomocy" w roznoszeniu prasy. Dostawałam od "kogoś", na jakiejś tam ulicy, nie znając i nie pamiętając... Zawsze się zastanawiałam czy oni w te bzdury wierzyli - chyba niemożliwe, bo głupi to oni nie byli. Krzyczą, że AK to organizacja faszystowska na usługach Gestapo, współpracująca z Niemcami, działająca na rzecz obalenia Związku Radzieckiego. Jak dalej potoczyłoby się śledztwo nie wiadomo, bo nagle zostało przerwane - nie tylko moje, nasze, nas wszystkich. Pojechaliśmy "w etap". Ale o tym nieco później. Na razie śledztwo trwa i życie toczy się zwykłym więziennym trybem. Kiedy zorientowałam się, że przesłuchania dotyczą kolportażu prasy, a o nic innego nie pytają odetchnęłam z ulgą. Praca kolporterki w Wydziale Propagandy to jeden kierunek mojej pracy w konspiracji, ale jest też ten drugi, praca w wojskowych strukturach AK w charakterze łączniczki. To wiąże się z bieganiem po Lwowie już nie z prasą, a z meldunkami od jednej do drugiej skrzynki kontaktowej, z bronią, z ćwiczeniami teoretycznymi obchodzenia się z nią w różnych domach, a później praktycznymi na wzgórzach Kajzerwaldu, Czartowskiej Skały i innych. Nie pytają o to - to dobrze, a więc nie "wsypa". Ciągle jeszcze jestem w celi 109. Nawiązują się kontakty z sąsiednimi celami poprzez rury wodociągowe, stukanie w ściany, poprzez pomoc w roznoszeniu kotła z zupą po celach choć rzut oka w głąb, jakiś gest poznania, znajoma twarz i tak wieści się roznoszą Więzienie żyje swoim życiem. Wieczorami włączają jakiś agregat - hałasuje, a moja wyobraźnia podsuwa myśl o zagłuszaniu tego co może się dziać. Może mordują tak jak w czerwcu 1941. roku, może i nas ten sam los czeka. Kiedy jakiś czas potem czynione są przygotowania do wywozów do łagrów niemal że oddycham z ulgą. Może po miesiącu, może trochę później pojawiają się pierwsze paczki z domów, a to oznacza kontakt z najbliższymi, którzy już wiedzą gdzie jesteśmy. Jak się okazało, dowiedzenie się czegokolwiek było bardzo trudne. Moja Ania biegała od więzienia do więzienia, ale nie udzielano żadnej wiadomości czy dana osoba przebywa w nim czy nie. Ktoś jej poradził by próbowała przekazać paczkę - przyjmą, to znaczy że jest. I tak biedna chodziła, odsyłana, odtrącana, aż wreszcie przyjęto - na Łąckiego. Teraz już miały pewność obie z Babunią i zaczęły mi podawać: jakieś rzeczy, żywność, czystą bieliznę (brudną można było zwrócić). To dowodziło, że żyję i paczka dotarła. Oczywiście były ograniczenia czasowe, jakościowe, ilościowe, ale to jest zawsze radość ten kontakt z domem, ta więź duchowa uczuciowa, myślowa. Zachorowuję - ciężka angina, migdały obropiałe, wysoka gorączka. Od jakiegoś czasu miałam z nimi kłopoty. Byłam zakwalifikowana do operacji w czasie wiosenno - letnim. Wszak Ania pracuje w Klinice Laryngologicznej i taka jest decyzja lekarzy. Pozwalają mi leżeć w ciągu dnia, nie mogę przełykać, Wandzia wlewa mi od czasu do czasu łyżeczkę płynu do ust, ale łykanie bardzo boli. Rano pod eskortą strażników przychodzi lekarka i przynosi Rubrosil (Prontosil rubrum - sułfacetamid), łykam przy niej i tak po kilku dniach zaczyna działać. Powoli wracam do zdrowia, ale jestem taka słaba, że padam tracąc przytomność.
Przełom lutego i marca - cele zaczynają się opróżniać, coraz nas mniej. Wreszcie moja kolej, wychodzę z "wieszczami" (rzeczami), prowadzą korytarzem i wpychają do jakiejś innej celi, mniejszej, wąskiej ale - "same swoje". Spotykam tam Romę Krzywoszyńską (później Buryłową), Stachę Guszpit z matką - to koleżanki z Wydziału Propagandy, no i wiele nowych, z którymi los zwiąże mnie na dłużej. Okazuje się, że to cela "etapowa", a więc przygotowują nas do wywózki. Trochę większa swoboda, nie ma już nocnych przesłuchań, natomiast chodzimy na ponowne pobranie odcisków palców i całych dłoni, uzupełniają dane osobowe, jakieś oględziny lekarskie itp. Na razie czekamy - co dalej, kiedy, dokąd?
Tymczasem opukujemy ściany sąsiednich cel. Obok naszej jest męska. Na samym dole, nad listwą podłogową wiercimy otwór, powolutku, żmudnie: łyżką jakimś skrawkiem lusterka, spinkami do włosów, a mur gruby. Wreszcie po paru dniach jest efekt. Otwór jest mały, wąski, ale daje ograniczone wprawdzie pole widzenia, które pozwala jednak zobaczyć część sąsiedniej celi i przepchnąć jakiś gryps. Trzeba położyć się na podłodze, przytknąć oko do szpary i oglądnąć osobę usadowioną w pewnej odległości. Tak Stacha G. rozpoznała swego ojca, jedna z pań swego syna i jeszcze kilka osób odnalazło swoich bliskich. Trzeba się mieć na baczności, pilnować judasza, osłaniać leżącą osobę, zagłuszać szepty i zatykać dziurę, zasłaniając sobą, kocem itp. Gorzej, gdy wpadają od czasu do czasu, rozrzucają rzeczy, rewidują - "Sodoma i Gomora". Bóg z nami! - szpary nie znajdują, bo co by to było - strach pomyśleć.
Zbliża się Wielkanoc, 3 lub 4 - ty kwietnia 1945 roku. Komu z bliskich uda się podać paczkę, załącza coś świątecznego. Mamy więc "święcone", dzielimy się jajeczkiem, jest jakaś babka, no i nie zapominamy o naszych panach. Znajduje się jakaś karteczka papieru, robi się rulonik, wkłada kawałeczki jajka, potem babki i przepycha na drugą stronę.
Poniedziałek Wielkanocny - wyprowadzają nas z "wieszczami", ładują na ciężarówki pod plandekę i wiozą, przez szpary wyrzucamy przygotowane wcześniej karteczki z adresami bliskich: może ktoś podniesie, może zaniesie, może nie zostaną zadeptane, zniszczone, rozniesione przez wiatr, może nie wpadną w łapska naszych oprawców. Moja doszła. Jakaś dobra obca ręka podniosła i przyniosła do Babci i Ani. Podobnie otrzymała kartkę pani Krzywoszyńska. Stacha nie miała nikogo na wolności, aresztowano całą rodzinę: matkę, ojca, brata i ją samą. Uratowała się tylko siostra, która z gruźlicą kręgosłupa leżała w korytku gipsowym w sanatorium w Hołosku pod Lwowem, zdana na obcych ludzi. Matka Stasi nie wyjechała z nami. Została w celi i po kilku miesiącach pobytu w więzieniu umarła.
Dworzec - boczne tory - ładują nas do bydlęcych wagonów. Pośrodku pusta przestrzeń, a w niej dziura do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Boki podzielone w połowie poprzecznymi deskami stanowią dwie platformy: dolną i górną, na żadnej nie można się wyprostować, jedynie siedzieć lub leżeć. Na dole gorzej, bo ciemno, na górze przesącza się światło przez zakratowane okienko. Usadawiamy się na dole pod boczną ścianą. Jest nas 5: Roma K., Stacha G., Ewa Gramska, Ela Buczko i ja. Na przestrzeni może 1,5 na 2 m. siedzimy naprzeciw siebie po dwie, jedna pośrodku, a nogi na przemian wyciągamy i podkurczamy, bo nie ma miejsca. Po dłuższym czasie nogi sztywnieją i bardzo bolą. Ela i Ewa są sporo starsze od nas. Ela staje się dla mnie najlepszą najczulszą opiekunką, to jej zawdzięczam poczucie oparcia, ostoi, świadomość bliskości oddanej osoby. Dzięki niej nie czułam dotkliwego osamotnienia w tych pierwszych miesiącach wygnania. Stoimy - wzdłuż wagonów biegają ludzie, wykrzykują nazwiska, imiona, szukają bliskich, usiłują dowiedzieć się czy są, chcą podać coś na daleką drogę. Czasami niektórym się to udaje, ale wszystko zależy od dobrej woli strażników pilnujących wagonów. Nikt o mnie nie pyta, nikt mnie nie szuka, nie wiem czy karteczkę moją ktoś znalazł i odniósł do domu. Po wielu latach dowiedziałam się, że owszem - tak. Ale na wszystko było już za późno, choć Ania z panią Krzywoszyńską zebrały co można było zebrać w pośpiechu i pobiegły na dworzec, gdzie nikt nie potrafił nic powiedzieć o miejscu załadunku wagonów. Kiedy dowiedziały się wreszcie i przybiegły - pociąg już odjechał. Wyobrażam sobie ich rozpacz, zmęczenie, uczucie beznadziejności i to samotne, strasznie rozpaczliwe czekanie Babuni na ich powrót. Jedziemy - ten kto siedzi przy deskach usiłuje wydłubać szparkę i zerknąć na. Boży świat. I tak, po jakimś czasie oznajmia, że mijamy dawną polską granicę. Nic nie czuję, nie płaczę opuszczając Polskę, nie ma we mnie smutku, bólu, jestem automatem, sparaliżowanym wewnętrznie. Podróż jest ciężka, trudna i bardzo długa! Na temat załatwiania potrzeb fizjologicznych na oczach wszystkich, przy próbach wzajemnego osłaniania się, trudno nawet wspominać. Nie da się wszak opisać upokorzenia, poniżenia godności ludzkiej. Jesteśmy ciągle głodne, praktycznie nie dają jeść ani pić. Jedynie od czasu do czasu otwierają się zasuwane drzwi i wrzucone zostają kawałki chleba i śledzia - bez wody! Raz na kilka dni rozlewają nam po chochli zupy. Czasem trafia się gratka i na postoju wywołują na ochotnika do noszenia chleba z magazynu stacyjnego do wagonu magazynowego. My młode rzucamy się rade rozprostować nogi, chwycić powietrze w płuca, no i z nadzieją na uszczknięcie kawałka chleba. O wiele więcej jest tych gorszych chwil, te przestoje, w trakcie których biegają po dachach obstukując jakimiś młotkami, sprawdzając czy nie są naruszone deski wagonów. I rzeczywiście, w sąsiednim wagonie mężczyźni wyłamali deski, ale nie z dachu, lecz z podłogi i nocą w czasie jazdy kilku uciekło. Co się z nimi stało nie wiadomo. Następstwa tego byty tragiczne - dzikie wycia oprawców, jęki bólu bitych, kopanych, maltretowanych współtowarzyszy uciekinierów. Sądny dzień! W naszym wagonie jedzie matka jednego z więźniów, mdleje z rozpaczy, niepokoju i lęku o syna, słysząc co się tam dzieje. Skutek ucieczki jest taki, że strażnicy coraz częściej wpadają do wagonu, przerzucają nas z jednej strony wagonu na drugą, wyrzucają na środek rzeczy, przeszukują, rewidują, sprawdzają deski czy nie są obluzowane. Po ich wyjściu i zasunięciu drzwi - Sodoma i Gomora - w półciemnościach nic nie można znaleźć, pozbierać swoich manatków, uspokoić, wyciszyć się. Świadomość wspólnej doli, przyjaźni, bliskości, wzajemności pozwala powoli wrócić do równowagi. Moje kochane Panie, Dziewczyny - jakże mi było dobrze wśród Was. Przez całe moje późniejsze życie wspominałam Was, dziękując Bogu za ciepło i serdeczność Waszą! 1. V. 1945. - koniec podróży. Pociąg zatrzymuje się, wypędzają nas z wagonów, tworzą konwój i prowadzą wyboistą drogą w topniejącym śniegu. Wokół pustkowie, ani drzew, ani krzaków, ani domów - nic. Daleko na horyzoncie przed nami majaczą zarysy baraków. To łagier - Niżnyj Tagił. Jesteśmy już w Azji, przejechaliśmy Ural, znajdujemy się w strefie północnego Uralu. Wprowadzają nas do "bani", czyli łaźni. Wielkie ponure, kamienne pomieszczenie, pod ścianami ciągną się koryta, a nad nimi kurki z wodą. Dopadamy do nich i spragnione chłepczemy wodę, ale jest okropna! Nasycona jakimiś chemikaliami, śmierdząca zgniłymi jajami. Wpada ktoś z obsługi i krzyczy, że tej wody nie można pić surowej, nieprzegotowanej, ale już jest za późno. No i rezultaty nie dają na siebie długo czekać: biegunki, wymioty, gorączka. U mnie kończy się szpitalem. Przechodząc po pracy przez wartownię padam i tracę przytomność. Odzyskuję świadomość prowadzona szpitalnym korytarzem wyłożonym czerwonym chodnikiem. Po obu stronach drzwi do pokoi, półmrok. Dziś jeszcze mam to przed oczami, jakbym została nagle przeniesiona w inny świat. Słyszę muzykę dobiegającą z głośnika, tzw. kukuruźnika, zawieszonego gdzieś wyżej. Melodia znajoma, wsłuchuję się - nie do wiary - wszak to śpiewa Kiepura swój przebój: "A ja jaj". Czy to możliwe, czy się nie mylę? - nie, serce się tłucze, chce się wyrwać z piersi.
Pokój 2 - osobowy, na łóżku czysta pościel. Trudno mi uwierzyć, że mogę się położyć na łóżku, przykryć i spać w ciszy i spokoju. Tak dawno nie leżałam w łóżku, w pościeli; kiedy to było? - cztery miesiące temu. Jakże to się długo wydaje, a wszak przede mną nie lata, ale całe wieki bez łóżka i bez pościeli! Drugie łóżko zajmuje jakaś miła kobieta. W pamięci mej utkwiła zupa: polana olejem, który na powierzchni tworzy tłuste koła. W tłuszczu tym maczam chleb, jak smakuje, od kilku miesięcy nie miałam tłuszczu w ustach. Jak mi tu dobrze, chodzą koło mnie, pozwalają spać, leżeć, nie gonią do roboty. Och, żeby to trwało jak najdłużej. Niestety, jestem młoda, szybko powracam do zdrowia i trzeba opuścić ten szpitalik - barak, oazę ciszy i spokoju. Znów jestem we wspólnym przeludnionym baraku, prycze piętrowe, rzędy zbitych desek, jedna obok drugiej. Mam przy sobie Elę. Romą opiekuje się z wielkim oddaniem Stacha. Roma nie chodzi do pracy, jest bardzo słaba, wycieńczona, chora. Z niedożywienia i awitaminozy robią się na ciele sine placki, ze środka których sączy się surowica z ropą. Z samarytańską cierpliwością Stacha opatruje rany, zdobywając gdzieś szmatki, bandaże. Roma przeszła bardzo ciężkie śledztwo, była bita i torturowana. Była główną kolporterką prasy drukowanej w redakcji Wydziału Propagandy. To bezpośrednio od niej, u wylotu ulicy Łyczakowskiej odbierałam swoją część, spotykając się z nią raz w tygodniu w jakiejś bramie, bez słów i gestów. W umówiony dzień listopada 1944 roku nie stawiła się na spotkanie. Niepokój mój wzrastał, może coś się stało, ona zawsze była taka punktualna, niebezpiecznie było tak się kręcić po ulicy. Wtedy nagle ktoś schwyta mnie pod ramię, szybko odciągnął i prowadząc powiedział, że Roma aresztowana. To Konrad, ps. Jasiński poszedł ze mną do domu aby zabrać papiery, matryce i farby przechowywane u mnie gdyż należało się spodziewać dalszych wsyp.
Niżny Tagił - w sercu Uralu - wokół bezleśne kamieniste tereny. Olbrzymi obóz przesiedleńczy, a w nim mieszanina ras, języków, narodów. Po raz pierwszy stykam się tu z Estończykami, Łotyszami, Litwinami i obywatelami innych krajów ze Wschodniej Europy, włączonych do Związku Radzieckiego. Stąd rozsyłane są tzw. etapy do różnych łagrów, w różne strony ZSRR. Tymczasem pracujemy w tartaku. Teren zarzucony olbrzymimi kłodami drzew, przeznaczonymi do obróbki. My te kłody mamy przepiłowywać. Siedzimy lub klęczymy ze Stacha nad takim drzewem o wielkim obwodzie usiłując je pociąć. Piła stosunkowo krótka, więc małe pole manewru i nie idzie nam dobrze. Nie mamy wprawy, wszak pierwszy raz w życiu trzymamy piłę w rękach. Potem jeszcze wiele razy będę się nią posługiwać i to z coraz lepszy efektem. Nikt tu nas nie pogania, nie krzyczy, wokół nas Polacy z naszego etapu wykonują te same czynności, z tym samym skutkiem. Wśród nich starszy, nędznie wyglądający pan o nobliwym wyglądzie i ze smutkiem w oczach. Przewija się nazwisko Zalewski, podobno właściciel, bądź krewny z rodziny słynnych cukierników z ulicy Akademickiej we Lwowie. Kierownikiem tartaku jest Pers o nazwisku Alichan, też więzień, ale już bezkonwojny. W przyszłości los nas znowu zetknie i doznam z jego strony ogromnej pomocy, bo to jest dobry, porządny człowiek. Nie pamiętam dokładnej daty wyjazdu z Niżnego Tagiłu. Pierwszy list z wielu przechowywanych przez Babunię i Anię jest datowany: VIII. 1945 r. z adresem nadawczym: "Swierdłowskaja obłast" Wierhoturja p/ja 239/4 Raczynskaja Barbara Tadeuszewna. A zatem po około trzech miesiącach przewieziono nas do Wierchoturii. To Swierdlowskie województwo (obłast), pierwszy etap, których będzie więcej w mojej łagiernej wędrówce. Na razie jesteśmy jeszcze razem, nasz polski etap, ale już zmieszany z różnymi innymi narodowościami. Wkrótce będą nas rozwozić w różne strony, rozpraszać, mieszać, żeby pozbawić nas więzi, korzeni, języka, religii, przyjaźni. To taka ich metoda. Jeszcze mamy swój wspólny barak, w którym duchowe kierownictwo obejmuje pani Lena Jędrzejowska, cudowna, miła, dobra, ciepła osoba. Co wieczór klękamy do wspólnej modlitwy, prowadzonej przez panią Lenę. Do dziś pamiętam i stale odmawiam "Litanię Ufności". Mam ją napisaną ręką pani Leny, pięknym drobnym pismem, a przysłaną mi już po naszym powrocie do Polski, z Gdańska (lub Gdyni), gdzie zamieszkała i tam wcześnie zmarła. Pani Leno, droga, kochana byłaś mi duchową podporą, cennym drogowskazem jak żyć, zachowując godność nieskalaną duszę i serce w tamtych trudnych, tragicznych latach.
Obóz nasz otoczony jest drutem kolczastym, a więc mamy przed oczami przestrzeń z tajgą na horyzoncie, pustymi nieuprawianymi polami i olbrzymim nieboskłonem mieniącym się w zachodzącym słońcu pięknym , zmieniającym się kolorytem. Gdyby ktoś uwiecznił na obrazach te piękne zachody słońca, powiedziałabym, że tak nie może być, a jednak...!!!
Na razie nie wychodzimy regularnie zbiorowo do roboty. Natomiast późnym popołudniem obserwujemy męskie brygady wracające z pracy, a wśród nich największe poruszenie wzbudza brygada pracująca przy tzw. "uglepeczach", czyli piecach wypalających węgiel drzewny. Rosłe chłopy, uznojone, czarne, umorusane, - to najcięższa robota w tym łagrze. Wieści obozowe, podsycane plotkami budziły strach, grozę i podziw dla biedaków zmuszanych wykonywać tę pracę. Toteż ani w głowie nie powstała mi myśl, że ja mogę zostać skierowana do takiej pracy, ja 19 - latka i młodsza ode mnie 16 - 17 - letnia dziewczyna, drobna, słaba, z naszego etapu, ale nie z Łąckiego tylko z Brygidek. (Jakoś tak utrwalił się podział: z Łąckiego i z Brygidek.) A jednak, pewnego dnia zostałyśmy wyznaczone do roboty na piecach. Do dziś głowię się jak to się stało, kto podjął tę perfidną decyzję. Maszerujemy mijając kilkudziesięciometrowej długości, obrośnięte trawą nasypy. Przy jednym z nich zatrzymują nas oraz rosyjską parę, kobietę i mężczyznę. Piece są już wygaszone, my będziemy je otwierać i wynosić zwęglony węgiel drzewny. Kilka dni wcześniej piece zostały napełnione przez męskie brygady 2 - metrowymi palami brzozowymi ciasno w pozycji pionowej, a z uwagi na ich kopulasty kształt dopełnione w poziomie takimiż palami. Potem taki piec zamyka się z obu stron metalowymi potężnymi drzwiami ze sztabami. Z boków nasypu są głębokie włazy, przez które wślizguje się człowiek i podpala piec. Następuje sucha destylacja drewna. Jak wyglądają z bliska paleniska nie wiem, ale ludzie przy nich pracujący nie mogą przy nich długo przebywać. Co jakiś czas wyślizgują się na powierzchnię, padają mdlejąc zaczadzeni. Wówczas stojąca w pogotowiu "med - siestra" podaje pod nos amoniak, cuci i znowu do pieca i znowu ... Nie pamiętam ile dni zwęgla się to drewno bez dostępu tlenu z powietrza, ale potem paleniska się wygasza przez zalanie ich wodą. co musi być robione szybko, sprawnie i umiejętnie by para, iskry i dym nie poparzyły. Ale najczęściej nie da się tego uniknąć. Po wygaszeniu piec potrzebuje czasu na ostygnięcie i dopiero wtedy należy go otworzyć. Ale z reguły tego czasu nigdy nie ma. Brak koordynacji z koleją, która podstawia węglarki pod załadunek i obciąża za ewentualne przestoje. Tak wygląda sowiecki bałagan. A może to celowe aby umęczyć więźniów. Obie z koleżanką stoimy z jednej strony długiego pieca, a para rosyjska z drugiej. Nie wiemy, że właśnie w naszą stronę pójdzie cały żar z otwartego pieca. Rosjanie wiedzieli jak się ustawić, wykorzystując naszą niewiedzę i naiwność. Przy nas zostają otwarte metalowe drzwi, ale to robota dla silnych, nam więc tego nie zlecają. Do nas należy wejście do pieca z ręcznymi taczkami, tzw. nosiłkami lub jaszczykami napełnienie węglem i wyniesienie na zewnątrz na hałdę. Wchodzimy do pieca i w tym momencie rozgrzane powietrze wyrzuca nas na zewnątrz. Płuca rozrywa gorąco, czad obezwładnia, moja współtowarzyszka pada zemdlona. Po ocuceniu przez siostrę amoniakiem wracamy do pieca, ale sytuacja powtarza się. Przy kolejnej próbie przyprowadzają inną rosyjską dziewczynę i z nią już pracuję do końca. Wpadamy do pieca, nagarniamy węgiel i szybko wynosimy na hałdę - byle złapać powietrze w płuca. Węgiel jest niedostatecznie wypalony do tego stopnia, że po wyniesieniu go i zetknięciu z tlenem powietrza zapala się żywym płomieniem i hałdy płoną. W miarę upływu czasu przeciąg powietrza wystudza piec, stężenie czadu maleje i już łatwiej wejść i lżej oddychać. Opróżniamy piec! Następnego dnia mamy za zadanie napełnić węglarki. W tym celu napełniamy na hałdzie jaszczyk węglem, niesiemy, wstępujemy na wąski trap, który się chwieje i ugina, wspinamy się do góry, (węglarki są wysokie), wchodzimy na poziomą deskę i z góry zsypujemy węgiel. Na całe szczęście węgiel drzewny nie jest ciężki. Ale trap nie ma poręczy, jest wąski i chwiejny, a my mamy obie ręce zajęte i musimy utrzymać równowagę, co wcale nie jest łatwe i grozi upadkiem. Jednak cieszy nas przestrzeń, słońce i to, że nikt nas nie łaje. nie pogania i czujemy maleńki powiew wolności!
Pamięć rejestruje poszczególne fragmenty, składające się na całość, często niespójne w czasie i miejscu. No cóż - wszak tyle lat upłynęło, a wciąż wracam do tamtych czasów i do tamtej przeszłości. Na razie pracuję na "uglepieczach", może tydzień, może dwa, już nie pamiętam, gdy nowe wydarzenia poruszają cały łagier. Pewnego dnia przyjeżdża słynne KGB z Moskwy. Po co, co się będzie działo? A no, będą nowe przesłuchania, procesy, wyroki. Wzywają poszczególne osoby, izolują w karcerze poza obrębem obozu i stamtąd prowadzą na "rozmowy". Wreszcie moja kolej. Do celi karceru prowadzą małe drzwiczki, trzeba się schylić aby wejść do małego, ciemnego pomieszczenia piwnicznego. Oczy z trudem przyzwyczajają się do ciemności, ręce napotykają mokre, oślizgłe ściany, kamienna posadzka. w kącie "parasza". Potykam się o stopień i znajduję się na małej przestrzeni o wymiarach może 1 metr na 80 cm, trudno osądzić. Nie ma nic, ciemno, wilgotno i zimno, pusto, samotnie. Siedzę na kamieniu skulona całą noc, modlę się i czekam świtu. Rano wyprowadzają na przesłuchanie - jest ich trzech - pusty pokój, jedynie biurko i krzesło. Znowu wałkują te same lwowskie sprawy, podobne pytania, tylko ja teraz jestem pewniejsza siebie, kłamię, kręcę, żądam konfrontacji, wiedząc że teraz niczego takiego być nie może. Kto by tam do takiej "płotki" jak ja ściągał kogoś przez pół Związku Radzieckiego. Skoro nie skonfrontowali nas we Lwowie, to gdzieżby teraz. To ich tak rozsierdziło, że jeden z nich chwyta kałamarz ze stołu i rzuca we mnie. Ja instynktownie uchylam się i kałamarz rozbija się o ścianę rozchlapując wokoło atrament. Spodziewam się najgorszej reakcji, ale z rykiem wyrzucają mnie z pokoju i konwojent prowadzi mnie do baraku. Na tym skończyło się moje śledztwo, a raczej jego parodia, powoli innych też i życie wraca do normy. KGB odjeżdża, a my nadal bez wyroków - wyroki przyjdą później.
Jednego dnia, wracając z roboty widzimy grupkę naszych pań stojących pod bramą łagru z rzeczami. To osoby z Brygidek, które zwolnione wracają do domu, do Lwowa. Okrzykom, pożegnaniom nie ma końca, oczywiście z daleka bo nie pozwalają nam zbliżyć się do nich. Cieszymy się, jest jakaś nadzieja, może i my też wrócimy do domów. Niestety, w miarę upływu czasu nadzieja maleje, nikogo już nie zwalniają i już nikt z nas niczego dobrego nie oczekuje. A przecież to już po wojnie, zbliża się jesień 1945 r. W maju gdy doszła do łagru wieść o zakończeniu wojny, szeptano po kątach, że teraz Polacy na pewno pojadą do domu. Nic takiego się nie stało!
Ruch w łagrze, rozpraszają nas, odchodzą etapy w różne strony. Odchodzi Stacha, Roma, Krysia Szargut i tyle innych - to normalka, tylko że my jeszcze nie znamy prawideł "gułagu", dopiero uczymy się. Niedługo i na mnie przyjdzie czas! Ale najpierw pamięć przywołuje spotkanie z Zygmuntem Dubi. Pracujemy w kilka dziewcząt przy ładowaniu wagoników na szynach ziemią i gruzem i pchamy do rozładunku, gdy w pewnej chwili podchodzi do nas wysoki, przystojny mężczyzna, jak się potem okaże wieloletni już łagiernik odzywa się po polsku. Nawiązuje się krótka wymiana zdań: skąd?, jak długo?, od kiedy?, itp. Okazuje się, że Zygmunt jest z Czerniowiec, siedzi już od 1940 r.z wyrokiem, o ile pamiętam 15 - letnim. Pierwotnie był skazany na karę śmierci. O Zygmuncie Dubi pisze prof. Węgerski w swej książce "Lwów pod okupacją sowiecką 1939 - 1941". Zygmunt często kontaktował się z naszą polską grupą, choć pracował na innych "uczastkach", starał się w każdej wolnej chwili dotrzeć do nas. Żal mi go, tak trudno uzmysłowić sobie, że ma już za sobą tyle lat życia w łagrach. Pamiętam ranek, jeszcze ciemno, wychodzimy do pracy, najpierw męskie brygady, na końcu nasza żeńska. Idziemy torem kolejowym, Zygmunt gdzieś w przodzie, powoli zwalnia, mijają go szeregi, a on zrównuje się z nami i idziemy razem. Dostaję od niego reprymendę, bo mam na głowie domową czapkę włóczkowa, a nie łagierną wojskową z nausznikami, dużo, dużo cieplejszą. A tu mróz okropny, taki groźny dla uszu, zatok i głowy. Nigdy nie mogłam się przyzwyczaić do tych obskurnych czapek z "ickami" na czubku głowy, a jeszcze Bóg wie po kim.
Jeszcze ciemno, ale na wprost na horyzoncie zaczyna się coś dziać. Niebo powoli zaczyna rozświetlać jakaś poświata, a wraz z nią wyłania się zarys olbrzymiej pomarańczowej kuli, obejmującej cały horyzont. W miarę wyłaniania się, kula zmniejsza swą średnicę, a z jej środka wysuwa się czerwony słup sięgający do szczytu firmamentu. Cudowne zjawisko. Niebo płonie, tarcza słoneczna wyłania się coraz bardziej, już widać jej połowę, już jest coraz większa, tracąc przy tym barwę pomarańczową na rzecz żółtej, a czerwony słup jaśnieje, różowieje, blednie. Wreszcie kula słoneczna widoczna w całości zawisa na niebie, słup rozmywa się w rannej poświacie i robi się jasno. Zachwyt jeszcze trwa ale już daje o sobie znać szara rzeczywistość. Nadchodzi czas opuszczenia Wierchoturii, nie ma już przy mnie Eli Buczko, Ewy Gramskiej, pani Leny Jędrzejowskiej, Stachy, Romy i Krysi oraz tylu miłych pań, których imiona i nazwiska zatarł czas. Odchodząc na etap żegnam jedną z nich, która ciężko chora zostaje. Ma tak silną awitaminozę (brak witaminy A), że całe ciało pokrywa rybia łuska - jakże przykry widok, leży przy tym, nie może chodzić, jest bardzo słaba. Dochodzą mnie potem wieści, że zmarła. Rozproszono nas po łagrach, teraz zaś wraz ze mną idą. dzieląc później dolę i niedolę: Stefa Olejnik, Wandzia Partyka i jeszcze 3 dziewczyny - razem nas 6 Polek - reszta to obcy.
Jesień 1945 r. Jedziemy przez tajgę na otwartych lorach kolejowych. Tajga mieni się kolorami jesieni. Złocą się. czerwienią, żółcą liście potężnych drzew uralskich. Jest tak pięknie, jakaż bogata przyroda! Ale życie nasze tutaj - nie! Po kilku godzinach jazdy wysiadamy i dalej idziemy piechotą. Zmęczenie daje o sobie znać, chce się pić. Padamy więc na ziemię i chłepczemy wodę z mijanych po drodze kałuż. Nareszcie postój na bardziej odkrytej przestrzeni nad strumykiem. Po jednej jego stronie siadają mężczyźni, po drugiej kobiety. Wśród mężczyzn jest Zygmunt Dubi, który od wiejskiej kobiety przybyłej z bańką mleka kupuje pełny kubek tego dobra i po uzyskaniu zgody konwojenta podaje mi. Jestem straszliwie zażenowana, wszyscy wlepiają wzrok we mnie, chciałabym schować się w mysią dziurę. Sytuacja ta nie cieszy mnie, ale piję, bo tak trzeba, bo doceniam gest Zygmunta pełen troski i dobroci! W nocy padamy na ziemię, tam gdzie kto znajduje miejsce, kulimy się w sobie i jakoś przysypiamy, umęczeni, głodni, zziębnięci. Dobijamy do Monastyrki - wyjątkowo nieprzyjazny łagier. Zona żeńska - w niej jeden wielki barak, nary piętrowe, tzw. "spłasznyje", czyli ciągnące się od jednej ściany do drugiej wzdłuż całego baraku, bez przerw między nimi. Po to by wykorzystać jak najwięcej miejsca. Nary oczywiście piętrowe, a na nich dziesiątki kobiet kotłujących się, krzyczących, wyzywających się - szum, rwetes i półmrok. My Polki stoimy bezradne, daremnie wypatrując miejsca. Ktoś krzyczy: "wleźcie pod nary", więc wczołgujemy się jak zbite psy, a tu można tylko leżeć, tak niski jest pułap nar nad nami. Po kilku dniach, dzięki rotacji z obozu do obozu, opróżniają się miejsca na narach i już jest nieco lepiej.
Monastyrka to obóz przestępców, kryminalistów, bandytów i recydywistów. Ci ostatni tworzą w obozie swego rodzaju zorganizowaną przestępczą szajkę, panującą nad wszystkimi i teroryzującą wszystkich. Nawet obsługa boi się ich i nie drażni. Oni robią co chcą - bo co im tam - w łagrach czują się mocni, na wolności już nie umieją żyć. Chodzą do roboty, lub nie, z kuchni każą sobie wydawać jedzenie, z "kamery chranienia" co lepsze paczki. Z nich wyjmują odzież i wymieniają poza obozem z wolnymi. Naczalstwo patrzy na to przez palce i jest bezradne. Jeśli nawet idą do roboty, to siedzą przy ognisku i w przerwie opowiadają, przechwalając się, o swoich "sukcesach" na wolności i w łagrach. Szczycą się swoimi "osiągnięciami" jak to grają w kości o życie kogoś znienawidzonego, niewygodnego - a kto przegra musi zabić i robi to, bo jak nie, to sam zginie. A że to następny wyrok, to i co przecież mu w lagrze lepiej - on tu "pan". Siedzę wśród nich i z trudem uświadamiam sobie gdzie jestem. Czy to możliwe, czy mój tatuś mógł kiedykolwiek przypuszczać, że jego córka znajdzie się w takim towarzystwie, tak daleko na "nieludzkiej ziemi"? Ale oni mają swój kodeks honorowy i jakoś wcale ich się nie boję. Ich herszt, nie pamiętam imienia, zachorował. Leży w szpitalu łagrowym, a Wandzia Partyka pracuje tam jako pielęgniarka, dogląda go i pielęgnuje. Ten zaś po wyzdrowieniu oświadcza wszem i wobec, że jeśli którejkolwiek Polce (a było nas 6), włos z głowy spadnie to będzie miał z nim do czynienia. Jego żona łagrowa, recydywistka, przywódczyni kobiet - Dusia Jarochina - zachowuje się wobec nas zawsze przyzwoicie, a my staramy się schodzić jej z drogi.
W naszym kobiecym zespole jest duża grupa Białorusinek z Mińska, z wyrokami za "kontakty z Niemcami", które opowiadają że po wkroczeniu Niemców do Mińska po raz pierwszy poczuły się "ucywilizowane". Mogły się ubrać, zabawić i może za tę cenę jakieś tam bliższe znajomości z okupantami pozawierały. W każdym razie po powrocie bolszewików, z wysokimi wyrokami znalazły się w łagrach. Jedna z nich upatrzyła sobie mój płaszcz. Jest to jesionka przerobiona z tatusiowego płaszcza, beżowa w jodełkę z futrzanym kołnierzem. Oszczędzam ją, do roboty chodzę w łagiernych rzeczach. Zimą na te rzeczy składają się: watowane "briuki", czyli spodnie, "kufajka" - waciak, "buszłat" - szynel wojskowy, "walonki" z kaloszami, czapka uszatka i rękawice. Wszystko to stare, po jakichś sołdatach, lub innych łagiernikach, zazwyczaj za duże, bo jestem niska i drobna. W lecie fasujemy letnie rzeczy: "majka" - podkoszulka niciana kolorowa, bluza wojskowa, płócienne spodnie i buty sznurowane, typu trampki. Moja Białorusinka, już dobrze zadomowiona w obozie, chodzi po robocie na randki, chce więc jakoś lepiej wyglądać i żąda abym pożyczyła jej płaszcz. Mówi, że jak nie dam, to na drugi dzień płaszcz znajdzie się poza zoną. Daję, a ona w nocy po powrocie oddaje, nakrywając mi we śnie nogi. I tak płaszcz przetrwał wszystkie obozy.
Raz na długi czas dostaję paczki z domu. Wzywają mnie na wachtę, robią przegląd. Potem przynoszę paczkę do baraku, zostawiam sobie część, a resztę zanoszę do "kamery chranienia". Białorusinka obserwuje mnie, przygląda się zawartości przesyłki, wreszcie każe sobie dać to i owo. I znów daję, bo z góry mi uświadamia że jak nie dam po "charoszęmu" tj. po dobremu, to "my tiebie wsio odbieriom".
Robota w Monastyrce ciężka, przy wyrębie tajgi, "obrabotce" pni, układaniu w długie pryzmy, a następnie po podstawieniu wagonów - lor, ładowaniu na nie. Wszystko to odbywa się ręcznie, za pomocą siekier, toporów, drągów. Już zima, mróz siarczysty do temperatury - 35° obowiązek pracy, przy niższej - na ochotnika, bo kiedy podstawiają wagony nie może być przestojów w załadunku. W "wychodnoj" dzień tak samo na ochotnika zgłaszają się mężczyźni, bo za to otrzymują "dobawkę" zupy, a nawet czasami trochę mleka. Niekiedy nawet zgłaszają się recydywiści i jak chcą to umieją pracować, ale bo też są silniejsi, nie wygłodzeni, mają wprawę i także wiele lat praktyki , no i chcą się pokazać. Nie to co zwykły nieprzystosowany łagiern"k, zwłaszcza z zagarniętych terenów Europy Wschodniej. Najpierw, by wypracować wyższy przydział chleba pracują ponad siły, których ubytek nie rekompensuje nawet ten nieco większy kawałek chleba. Powoli więc je tracą, a jak pracują gorzej, to otrzymują mniej chleba i słabną coraz bardziej dochodząc do całkowitej niemożności pracy. I tak koło się zamyka. Po obozie snują się cienie, "dochodiagi" ( jak "muzułmanie" w niemieckich obozach), by w końcu paść z głodu, wycieńczenia, wynędznienia. Dodatkowo przyczyniają się do tego niedobre praktyki zamiany chleba na papierosy - a to już koniec!
Zaczynam niedomagać - awitaminoza. Tworzą mi się pod pachami ropnie. Najpierw powoli i długo wzbiera wrzód, rośnie, powiększa się, wtedy jest największa bolesność, wreszcie tworzy się czop ropny i pęka, cieknie ropa, ale i ulga, ból mniejszy. Po kilku lub kilkunastu dniach któraś ze współtowarzyszek wyciska czop i następuje gojenie. Dolegliwość jest wielka, nie można podnieść ręki, a kiedy jest to prawa ręka to ani się umyć, ani uczesać, nawet jeść. O dziwo - każdorazowo dostaję zwolnienie z roboty, siedzę lub leżę na narach i czekam końca. Opowiadają mi, że była taka więźniarka, której zrobił się wrzód na plecach wielki jak garb. Leżała 9 miesięcy na brzuchu i czekała aż pęknie. Wyobrażam sobie jak strasznie cierpiała. A czy nie można było go naciąć i ulżyć cierpieniom? Ale to wymaga zachodu, wiezienia gdzieś do szpitala, bo przecież w łagrze nie ma warunków, więc pozostawia się na miejscu i czeka. Dobrze jak wytrzyma i nie pojawią się powikłania typu zakażenia. W przeciwnym razie "kak podochniet tak podochniet", kto by się tym przejmował! Z przerwami - całą zimę robią mi się te ropnie - nabierają pękają i znowu nabierają aż dziw, że w takich warunkach nie dochodzi do zakażeń. Czekam wiosny, wiosną zawsze jest lepiej, znikają te dolegliwości.
Na razie jest jeszcze zima, przełom roku 1945/46. Chodzą słuchy, że nas "rozpiszą" do innych łagrów, a tu mają przyjść jeńcy wojenni. Zbyszek Flasiński i Leszek Gryglaszewski pracują w kancelarii obozowej i śledzą przebieg przygotowań. Jakimś cudem mają wgląd do list z nazwiskami osób przeznaczonych na różne etapy - kto, kiedy, gdzie. Jedne transporty jadą na cięższe roboty, inne na lżejsze. Te cięższe, północne obsadzone są mężczyznami z niewielką liczbą kobiet i o dziwo ze mną na tej liście. A moje koleżanki Polki gdzieś indziej. Straszno mi i ciężko na duszy. Ale Zbyszek działa, ma dostęp do naczelnika, urabia go i daje mi nadzieję na zmianę decyzji - może się uda. Rzeczywiście udaje się, zmieniono postanowienie i przepisano mnie na tę drugą listę. Jak Zbyszek tego dokonał - nie wiem, na pewno z Bożą pomocą. Niestety nasi panowie, w tym Zygmunt D. jadą gdzieś do północnych łagrów i bardzo to przeżywają.
Zygmunt tak cieszył się. że jedziemy razem, wszak uważa mnie za swoją narzeczoną, przecież oświadczył mi się! Chyba żadna dziewczyna nie przeżyła takich oświadczyn jak ja. Dlatego tak silnie utrwaliły się w mojej pamięci. Jest niedziela, nie idziemy do pracy bo straszny mróz. Śnieg w słońcu skrzy się miliardami gwiazdeczek, skrzypi pod nogami, oczy bolą od blasku. Idę do ,,kamer chranienia" po trochę żywności z mojej paczki. Wokół pusto, nikt kto nie musi nie wychodzi z baraku. Zbliżam się do baraku, w którym jest przechowalnia, gdy nagle zza węgla ukazuje się Zygmunt. Czy planował to spotkanie, czy śledził mój barak i mnie, czy było to przypadkowe - nie wiem. Najpierw rozmowa zdawkowa, potem słyszę propozycję ułożenia razem wspólnego życia po uwolnieniu. On żyje nadzieją szybkiego już zwolnienia nas z łagrów. Przecież wojna się skończyła, więc my obywatele Polski i Rumunii (Zygmunt pochodził z Czerniowiec) na pewno w tym roku (1946) pojedziemy do domu i na Boże Narodzenie weźmiemy ślub, będziemy wolni, szczęśliwi i razem. Słucham jakby to nie dotyczyło mnie, nie widzę tej wolności, nie ulegam entuzjazmowi ale nie zdradzam się z moimi wątpliwościami. Po co rozwiewać jego nadzieje, marzenia - wszak on już tyle lat łagrów ma za sobą! Więc przystaję na propozycję, staram się iść za tokiem jego myśli i widzieć siebie w białej sukni, wirującej w takt walca na własnym weselu i na wolności! Jakże to by było piękne, gdyby mogło być prawdziwe! Ale serce moje ani drgnie, nie poruszyło się nawet, nie zabiło mocniej, jeno pomyślałam sobie, że to całkiem miło mieć narzeczonego i być czyjąś narzeczoną, a co potem los pokaże, zobaczymy. Tymczasem niech Zygmunt cieszy się, zasłużył sobie na odrobinę radości i nadziei. I tak rozchodzimy się, bo nie można długo stać na takim mrozie, każdy do swego baraku. Jak przewidywałam, okrutny los był dla nas bardzo niełaskawy. Przede mną jeszcze 3 lata, a przed nim blisko 10 lat niewoli. O czym więc tu marzyć i co planować. Gdy przyszło do opuszczenia Monastyrki modliłam się by udało się Zbyszkowi załatwić przerzucenie mnie do etapu wraz z koleżankami, choć wiedziałam jak bardzo ranię Zygmunta i jak bardzo on to przeżywa. Jaka byłam okrutna i samolubna, serce zimne, nie mogące przełamać wewnętrznego oporu. Gdybym go kochała, może zgodziłabym się iść z nim na etap i życie może potoczyłoby się inaczej.
Straszny ruch w obozie. Co kilka dni wyczytują nazwiska osób odchodzących na etap. Robi się luźniej ale i coraz niebezpieczniej. "Kamera", czyli przechowalnia paczek zlikwidowana, trzeba więc wziąć wszystko do baraku, a z tego korzystają "worowki", czyli złodziejki. Buszują nocami, skradają się po cichu, kiedy kobiety utrudzone pracą śpią i wyciągają co się da z pomiędzy rzeczy. Rano budzą nas krzyki okradzionych. Ponieważ zrobiło się w baraku luźniej, przenosimy się na górne środkowe nary pod żarówkę wiszącą u sufitu by było jaśniej i nieco odstraszało amatorów ewentualnej kradzieży. Zbijamy się w kupkę, rzeczy do środka i ustanawiamy po kolei nocne czuwanie. Jakoś szczęśliwie przetrwałyśmy ten okres oczekiwania na ogłoszenie listy, zwłaszcza ja, ciągle niepewna gdzie mnie los rzuci.
Zanim jeszcze zaczęto likwidować obóz, ale już fama o tym szła, pewnego dnia wieczorem na górnych narach zasiadł cały "areopag", złożony z samych najgroźniejszych przestępczyń dowodzących i teroryzujących pozostałe więźniarki. W ich imieniu występuje
Dusia Jarochina i rozpoczyna podsumowywanie zachowań nas wszystkich, przez okres wspólnego pobytu w łagrze. Nie zostawia suchej nitki na delikwentkach, wytyka wszystkie złe, czy lepsze zachowania, nie szczędzi obelg, drwin, docinków itp. Wreszcie przychodzi kolej na nas, na Polki - okazuje się, że ocenia nas najlepiej, najpozytywniej, bo: "nie kradną, nie łajdaczą się, nie kłócą, nie wyzywają". Mój Ty Boże - słucham i coś mnie dusi w krtani. One - pozbawione, zdawałoby się wszelkich zasad moralnych mają swoistą etykę, dominuje chęć bycia lepszym i potrafią w drugim człowieku dojrzeć pewne wartości etyczno-moralne. Swoją drogą, nigdy z ich strony nie spotkało nas nic złego. A z Dusią Jarochiną los mnie zetknie dużo później w zmienionych okolicznościach.
Nadchodzi dzień odjazdu, szczęśliwie jadę z moimi polskimi współtowarzyszkami z: Wandzią Partyką Stefą Olejnik i trzema innymi, których nazwiska nie utrwaliły się w mej pamięci. Ranek jest pochmurny, mglisty i bardzo mroźny, ładują nas na odkryte lory pociągowe. Na sąsiednim torze też stoją lory na których sadowią się ci, którzy jadą gdzieś w nieznaną północ, a wśród nich nasi panowie. Mgła jest tak wielka, że widać jedynie zarysy platform, postacie ledwo widoczne, słychać jakieś bardzo zduszone głosy, jakby nie mogły się przebić przez tę oblepiającą mglistą maź. Ruszamy - słyszę okrzyki pożegnań dochodzące z tamtych platform, my też krzyczymy, jedni przez drugich. W tym rozgwarze słyszę moje imię, który z nich mnie woła? Na pewno Zygmunt, ale inni pewnie też. Wszyscy Oni nas żegnają, my płaczemy, bo tam w nieznaną dal odjeżdżają nasi przyjaciele, tacy dobrzy, serdeczni, kochani! Jakże bardzo bolą takie rozstania.
GŁADKOKA - nowy łagier, nowe miejsce, które będzie mi domem na długo bo na ponad półtora roku, a którą będę wspominać z rozrzewnieniem i sentymentem. Jeśli można mówić, że w łagrze może być dobrze, nieźle, to tak właśne mi tam było. Tyle serca, tyle dobroci, tyle sympatii, przyjaźni, troski o mnie, jakich tam zaznałam, nie doświadczyłam nigdy w moim późniejszym życiu. Mówię o tym z całą świadomością. Jak ja byłam kochana, szanowana, lubiana - do dziś nie wiem za co, czym sobie zjednałam powszechną sympatię? Ta atmosfera powszechnej życzliwości, tak dziś przeze mnie oceniana pozwoliła znosić trudy ciężkiej pracy, braku podstawowych najczęściej rzeczy, ułatwiała przystosowanie się do obozowych warunków.
Gładkowka - obóz "politycznych" - a zatem całkowicie odmienna atmosfera, mimo różnic pochodzeniowych, kulturowych, religijnych, wykształceniowych itp. Powszechny język rosyjski, ale między sobą mówimy po polsku, inni niekiedy swoimi narzeczami, choć bardzo rzadko. Oni, pochodzący z różnych republik radzieckich, systematycznie wynaradawiani, zachowali słabą tożsamość kulturową więc powszechnie panuje język rosyjski, a szczególnie w przekleństwach, bo w żadnym innym języku nie ma takiego bogactwa słownego w tej materii. Jak to się stało, że tu w Gładkowce przebywają sami "polityczni" stanowi tajemnicę. Przyjdzie czas, że w kolejnych etapach dojdą do nas "niepolityczni", ale będą w takiej mniejszości, że podporządkują się powszechnie obowiązującym obyczajom, a nawet "sporządnieją".
Gładkowka - łagier obwiedziony drutami, za którymi rozciąga się pusta przestrzeń, a za nią tajga. W obrębie wspólnej zony wydzielona jest zona żeńska z kilkoma barakami, okolona wysokim drewnianym ogrodzeniem zamykanym na noc. Warunki o wiele lepsze niż w Monastyrce: nary piętrowe cztero-osobowe, po dwa miejsca na dole i dwa na górze, a pomiędzy narami wąskie przejście. Baraki nie są duże, najwyżej kilkanaście takich zestawów nar. W czasie mego około półtorarocznego pobytu zaliczyłam kilka baraków, bo co jakiś czas, w ramach odpluskwiania wyprowadzają wszystkich, wynoszą nary na zewnątrz, rozbierają deski, które polewają wrzątkiem z jakimś środkiem chemicznym. Poza tym w łagrze są częste rotacje, przeprowadzają więźniów do innych obozów, w to miejsce przybywają inne etapy, a wszystko to ma na celu niedopuszczenie do nawiązywania przyjaźni czy jakichś innych związków.
Jak to się stało, że nie ruszono mnie przez tak długi okres - Bóg to jeden wie! Pierwszy mój barak na Gładkowce jest nieduży, dwudziestoosobowy, pięć zestawów nar. Staram się zawsze ulokować na górnej pryczy, bo spokojniej, trudniej coś ukraść, szczury latają raczej na dole, no i lepszy punkt obserwacyjny życia obozowego. My Polki staramy się lokować razem , na narach w kącie, bliżej ściany. Środek pusty, więc miejsca sporo. Większość naszych współtowarzyszek, to więźniarki po kilkuletnim już pobycie, a więc zadomowione, oblatane. Odwiedzają je mężczyźni, również po długich wyrokach i odsiadkach, pełniący różne obozowe funkcje, bo już przez te lata umieli się urządzić. Jest to swoista elita obozowa, przewaga inteligencji. Wśród nich jest grupa Estonek i Estończyków trzymająca się razem, raczej na uboczu. Wśród tych funkcyjnych obozowych jeden człowiek mocno utkwił mi w pamięci: z zawodu agronom, gdzieś z Ukrainy, z kończącym się dziesięcioletnim wyrokiem, pełniący obowiązki naczelnego kierownika robót. Nasz obóz należał do tzw. "selsko-hozjaistwennych", miał 80 hektarów pól i zaopatrywał w żywność inne obozy. Z tym agronomem będę miała okazję zetknąć jeszcze się nieco później w mało szczęśliwych okolicznościach. Dla tego tak go zapamiętałam. Na razie jest zima, mrozy siarczyste, pierwsza praca. Przydzielają nas do różnych brygad, mnie do mieszanej żeńsko męskiej, z przewagą mężczyzn, bo widzę tylko dwie kobiety, ja będę tą trzecią. Każdy już niesie narzędzia pracy: topory, piły, siekiery. Ja dostaję topór, jestem niespokojna, wszak nie umiem posługiwać się nim, co to będzie, jak dam sobie radę? Brygadierem jest wysoki przystojny Gruzin - Sasza Dumbadze. Prowadzi nas do lasu, wchodzimy w głąb tajgi, tworzą się pary i rozchodzą na swoje stanowiska pracy, będą ścinać drzewa. Czekam na swoją kolej, zostajemy we dwójkę - ja oraz starszy już mocno człowiek, Niemiec z nad Donu, niski, szczupły, miły w obejściu, budzący zaufanie, więc mi nieco lżej. Mam mu pomagać rozpalać ogniska: dla konwojenta jedno, dla pracujących drugie. To wcale nie takie proste. Śnieg po pachy, mróz, a tu trzeba przygotować miejsce pod ognisko; a więc ubić nogami śnieg, poznosić gałęzie, szczapy drewien z pod wcześniej zwalonych drzew. Wszystko jest zamarznięte lub mokre, więc ułożone w stos nie chce się zapalić. Kiedy wreszcie uda się wywołać iskrę to klęcząc w śniegu dmucha się ile sił w płucach, by z tej iskry chciał powstać płomyczek i by nie zgasł. Satysfakcja jak się uda, wtedy trzeba tylko pilnować, podtrzymywać ogienek by wybuchnął większym płomieniem. Mój nauczyciel jest dobry, spokojny, cierpliwy, a ja staram się jak mogę i jakoś powoli wciągam się w tę robotę. Potem, gdy już ogniska płoną wystarcza tylko podtrzymywać ogień, więc zostaję skierowana do obrąbywania cieńszych konarów ze zwalonych drzew. Grube konary odpiłowują drwale, ja odrębuję te mniejsze posługując się mniejszą siekierką bo większej bym nie udźwignęła. Jakoś to idzie, przy tym brnę w kopnym śniegu, który muszę udeptywać, by dostać się do konarów. Śnieg jest suchy bo mróz wielki, drzewo zamarznięte na kość, więc łatwiej rąbać.
Nie pracowałam długo w tej brygadzie. Przeniesiono mnie do żeńskiej również pracującej przy "leso-powale". Pracuję w parze z Niemką wysoką mocną wprawioną w ciężką pracę. Ja przy niej mała, szczupła, jakżeż mogę jej dorównać, mimo że bardzo się staram. Ona to widzi, docenia i cięższą robotę bierze na siebie, choć wypracowanie normy liczy się na parę. Drzewa są tak potężne, że żadna piła nie jest w stanie zagłębić się w nie, trzeba piłować częściami, z ukosa. Najpierw nadpiłowuje się drzewo z jednej strony mniej więcej do połowy, potem robi się podrąb, czego ja nie jestem w stanie dokonać. Moja partnerka chwyta ciężką siekierę oburącz i rąbie, rąbie, rąbie, aż wyrąbie taki ukośny podrąb, nawet nie próbując mnie skłonić do tego. Nie złości ją że stojąc patrzę i czekam, aż skończy. Następnie z drugiej strony drzewa, nieco powyżej tego podrębu znowu nadpiłowujemy. nie dociągając do samego środka, żeby nie przepiłować drzewa całkowicie. Bowiem wówczas drzewo "zatańczy", okręci się i może runąć w niepożądanym kierunku, przygniatając kogoś.
Niedopiłowane zaś drzewo, przechyli się w stronę podrębu i w tę stronę poleci. Ale czasami trzeba pomóc pchając drzewo wielkim drągiem, krzycząc przy tym "bojsia", aby pracujący w pobliżu robotnicy śledzili kierunek padającego drzewa i mogli w porę odskoczyć. Kiedy drzewo już leży, trzeba odpiłować grube konary, odrąbać cieńsze, a potem rozpiłować na kłody o długości 75 cm. Kłody te ustawia się w pionie, co wymaga ogromnego wysiłku, bo są to potężne pnie, a następnie rozrąbuje na grube bierwiona. I znowu robi to moja "naparnica", (pracująca w parze) bo siekiera wielka, ciężka. Trzeba zrobić nią wielki zamach i wbić w pniak. Pniak jest zamarznięty na kość więc stosunkowo łatwo pęka, ale jednak nie zawsze. Trzeba wówczas wbijać żelazne kliny, w które waląc, doprowadza się do rozłupania pnia. Rozłupane bierwiona układamy w stosy odpowiedniej długości i wysokości, bo pod koniec dnia przychodzi "normirowszczyk", liczy, mierzy, obmierza i wylicza ile procent normy wykonałyśmy, bo od tego zależy wielkość "pajki" chleba. Moja towarzyszka, "stara" łagiernica, układa stos luźno aby był większy, a "normirowszczyk" udaje, że tego nie widzi. "Normirowszczyk" jest Gruzinem z tej grupy, która siedzi od dawna w łagrach z dziesięcioletnimi wyrokami, 1 czasów wielkiej czystki roku 1938, a więc mają już za sobą wiele lat więzienia i dorobili się różnych funkcji obozowych. Grupa Gruzinów stanowi swoistą elitę obozową: dumni, hardzi, opanowani, a do tego wysocy, przystojni. Ach, jak oni tańczą swój narodowy taniec "lezginkę" z gór kaukazkich. Coś się wtedy w sercu rwie, kiedy patrzę na tych potomków górali kochających wolność, przestrzeń, odległe horyzonty - a tu zniewolonych, ograniczonych przestrzenią drutów kolczastych i tajgi. A jednak w ich obecności czuję się jakoś pewniej, bezpieczniej.
Zima daje się we znaki - całe szczęście, że nie wieją wiatry, ale i tak idąc i wracając z roboty obserwujemy się nawzajem, bowiem coraz to komuś bieleją -nosy, policzki, cale twarze. Wtedy szybko nacieramy skórę śniegiem aż do bólu, do przywrócenia naturalnego koloru, aby nie dopuścić do odmrożeń. W samej tajdze, wśród drzew jest dużo cieplej, a i praca rozgrzewa, więc pod tym względem jest bezpieczniej.
Kiedy mrozy słabną dają się odczuwać podmuchy wiosenne, kończą się roboty przy "leso-powale". Nie można ścinać drzew w cieplejszej porze roku bo są tak zażywicowane, że piła nie chce się przesuwać w drewnie, tak się lepi. Zaczynają się zatem roboty polowe, głównie brygad kobiecych, bo męskie pracują przy karczowaniu pni, wcześniej w zimie ściętych drzew, budując drogę przez tajgę. Po utworzeniu nasypu, ułożeniu progów kolejowych i szyn powstaje szlak kolejowy, przeznaczony do przewozów towarowych oraz tysięcy ludzi z łagrów do łagrów. Tu na Uralu, podobnie zresztą jak i na innych olbrzymich połaciach Związku Radzieckiego nie ma prawie osiedli ludzkich, jedynie ogromna sieć łagrów, wokół których zgrupowane są nieliczne domki, zamieszkane przez obsługę obozową. Często domki te są pozostałościami po Polakach wywiezionych za czasów "pierwszych ruskich" i rzuconych w głąb tajgi, gdzie musieli sami tworzyć sobie warunki do przeżycia i przebytowania. Dziś domki zasiedlają konwojenci z rodzinami i inni z obsługi, rekrutujący się często z byłych łagierników lub byłych żołnierzy wojny "ojczyźnianej", zesłanych na tę nieludzką ziemię za karą, za to, że dali się wziąć do niewoli przez Niemców, a nie "pogibli" w obronie ojczyzny. Karczowanie tych potężnych pni jest bardzo trudne, po podkopaniu trzeba często zakładać łańcuchy i całą brygadą ciągnąć by wyrwać z ziemi. Samo karczowanie często nie wystarcza, nie da się za pomocą łopat zrobić drogi w skalnym podłożu - przecież to Ural. Trzeba zakładać ładunki wybuchowe, wysadzać skały, by przez nie wyrąbywać trakt.
Mężczyźni wykonują najcięższe prace, kobiety pomocnicze: noszą jaszczykami gruz skalny, kopią ziemię na poboczach powstającej drogi, nanoszą na nasyp i ubijają. Często wołane są również do pomocy przy ciągnięciu lin i łańcuchów zakładanych pod karczowany pień, jeżeli jest wielki to każde ręce są przydatne. Powoli, żmudnie wzdłuż przecinki tajgi wyrasta nasyp, na którym mężczyźni układają progi i szyny kolejowe podwożone ciężarówkami. Ale to my kobiety musimy je dźwigać na ramionach i dostarczać pracującym mężczyznom. Progi - to nic, to pestka w porównaniu z szynami kolejowymi, które nam kobietom kładą wprost z ciężarówki na ramiona robotnicy stojący na platformach. Do tego by unieść szynę trzeba nas kilka, uginamy się pod jej ciężarem i krok za krokiem idziemy po wykrotach i po dziurach, uważając by, broń Boże, szyna nie zsunęła się z ramion i nie przygniotła którejś. Ciężka to praca, nawet dźwiganie ziemi jaszczykami i wspinanie się z nimi na nasyp jest ponad babskie siły. Pracujemy parami. Ja mam za parę Rosjankę "bogomołkę", dziewczę dobre, biedne, słabe - jakże mi jej żal. Mam chyba więcej sił od niej bo tak się nie męczę, a za żadną cenę nie chcę w pracy odstawać od innych par. Poganiam więc moją towarzyszkę i nie daję jej dłużej odpoczywać. Dziś, po tylu latach dręczą mnie wyrzuty sumienia. Przecież to nie norma, dorównywanie innym, pokazywanie, że nie jest się gorszym i że się potrafi, winno było być najważniejszym celem. Najważniejsze było chronienie sił, zdrowia mojej udręczonej współtowarzyszki.
Lato w pełni - przerzucono mnie do prac polowych - to najlepsze zajęcie z dotychczas wykonywanych. Pracujemy przy pieleniu warzyw: marchwi, pietruszki, cebuli i przy okopywaniu kapusty. Grzędy warzyw są bliżej obozu, plewimy je, przerywamy, co pozwala na zjedzenie niejednej marchewki i niejednej cebuli, oczywiście ukradkiem, otrząsając o spodnie ziemię z korzenia. Kto by tam czyścił, mył i gdzie? Łany kapusty rozciągają się na polach daleko poza obozem. Wychodzimy więc rano i wracamy do łagru wieczorem. Dlatego nie chodzimy na zupę w obiad tylko dostajemy na kolację podwójną porcję. Trzeba więc oszczędnie gospodarować chlebem, nie zjadać go przy rannej zupie tylko wziąć ze sobą na pole, by nie zasłabnąć z głodu nie jedząc cały dzień, a ciężko pracując. W czasie południowej krótkiej przerwy siadamy na ziemi, wyciągamy chleb, jemy małymi kęsami, by na dłużej starczało i chwilę odpoczywamy. Obóz daleko, nie widać nas z "wyszek", nasz konwojent jest dobry, spokojny, nie krzyczy, nie goni do roboty, ale goni nas norma, którą trzeba wykonać.
Jeden z takich podobnych do siebie dni utkwił mi szczególnie w pamięci. Robimy przerwę, siadamy na ziemi, gdy raptem pojawia się synek naszego konwojenta, ośmio lub dziewięcioletni i wbija wygłodniały wzrok w chleb trzymany w naszych rękach. Siedzę jak wryta patrząc na chłopca i taki straszny smutek ściska mi gardło. "Oni", choć nazywa się, że są "wolni" to także biedni ludzie. Mieszkają w barakach na skraju tajgi, pobudowanych przez zesłańców z lat 1939-41, skazani i zesłani na to odludzie do pilnowania nas łagierników, rekrutujący się najczęściej ze zdemobilizowanych żołnierzy "wojny ojczyźnianej" za karę, że nie "pogibli", a dali się wziąć do niewoli niemieckiej. To jeszcze dobrze jak wysłano ich do pilnowania nas, bo większość trafiła, tak jak my do łagrów na wieloletnie pobyty. Wstaję, robię kilka kroków w kierunku "striełka", nie za blisko, bo ma prawo strzelać i pytam czy godzi się, by jego synek przyjął ode mnie chleb. Kiwa głową, że tak - chłopiec podchodzi, bierze chleb i je łapczywie. A ja tykam łzy i proszę Boga, by nigdy w życiu moje dziecko, jeśli będę je miała nie zaznało głodu i nie musiało wyciągać proszącej ręki
Okopujemy motyczkami kapustę, każda ma swój rząd ciągnący się daleko. Staram się nie odstawać, nadążać za innymi, ale tak mi trudno, brak wprawy, nie te siły - tylko wielka wola by nie być gorszą od innych (ach ta ambicja wpojona przez tatusia). Mniej więcej w połowie długiego łanu jedna dziewczyna z drugą "ciach" motyką ścinają główkę kapusty, motyką tną na kilka części i podają innym. Jemy szybko surowe liście w pozycji schylonej nad polem, pozorując pracę w obawie by ktoś nie dojrzał z "wyszek", lub ktoś nadchodzący na kontrolę roboty, co się dość często zdarza. Bo poza tym wkoło ani żywego ducha, wszak nie ma żadnych wiosek ani ludzkich osiedli. Czy konwojent orientuje się co robimy? Myślę, że tak, ale nie reaguje, on jest dobry, zna życie! Możliwość dożywienia się surowymi warzywami jest dla nas wielkim dobrodziejstwem, dlatego dziękuję Bogu, że jestem w tym obozie - ale jak długo? Lato mija szybko, zbliża się perspektywa wyprawy na sianokosy i czas wykopków ziemniaków. I jednym i drugim straszą stare łagierniczki. Brygady sianokosowe montuje Sasza Dunbadze z pomiędzy co silniejszych i odporniejszych mężczyzn i kobiet. Straszy, że wciąga mnie na listę. Czekam na ogłoszenie nazwisk i dnia wymarszu. Ku mojej radości nie ma mnie na liście, a Sasza śmieje się, ale dobrotliwie, że napędził mi stracha. Jest sierpień, brygady odchodzą, ale muszą się śpieszyć aby zdążyć na wykopki ziemniaków we wrześniu. Jesień jest tu bardzo krótka, szybko nastają mrozy i zima już w październiku w całej pełni. Obóz pustoszeje, a my przenosimy się na pole by sierpami żąć żyto i owies. Uczę się tego, choć idzie mi niesporo, na szczęście niedużo tego jest.
Wykopki ziemniaków - dla kogoś tak niewprawnego jak ja to ciężka, mordercza praca, od świtu do nocy, w pozycji zgiętej, w przykucnięciu lub na kolanach, bez możliwości wyprostowania się, z pękającym z bólu kręgosłupem. Wspomnienie tego trudu i tego bólu zostanie mi w pamięci na całe życie. Cały obóz uczestniczy w wykopkach. Każda brygada ma swój odcinek pola, każda ma swój kocioł do gotowania ziemniaków na ognisku, który obsługują wyznaczone przez brygadiera osoby, mające za zadanie rozpalenie ogniska, napełnienie kotła ziemniakami, ugotowanie, rozniesienie po brygadzie po kilka sztuk ziemniaków dla każdego z nas. Cała reszta więźniów ma przed sobą rzędy krzaków ziemniaczanych, w ręku trójząb, za pomocą którego wygrzebuje z ziemi ziemniaki i sypie na kupki, uważając by nie zostawić żadnego bo za to grozi karcer. Jeszcze inni zbierają te ziemniaki do koszy i noszą na tworzące się wielkie kopce. I znowu pośpiech, znowu strach by nie odstać od innych, by nie zostawić nic w ziemi. W porze "obiadowej" siada się w bruździe, tam gdzie się kopało, dostaje kilka gorących ziemniaków na kolana i brudnymi palcami ściąga łupinę i je, bez soli oczywiście, bo skąd? W krótkim czasie po tym daje o sobie znać żołądek, łapią kurcze i "ponoś", czyli rozstrój żołądka. I rozpacz - bo gdzie tu pójść na "stronę"?. Wokół pola ziemniaczane, w oddali tajga, ale tam iść nie wolno, więc nagarnia się łęty ziemniaczane, robi prowizoryczny kopiec, spuszcza spodnie i na oczach wszystkich załatwia się łykając łzy wstydu i upokorzenia, walcząc z biegunką. A wszystko z tej przyczyny, że ziemniaki, mając krótki okres wegetacji (w maju jeszcze śnieg, a we wrześniu już przymrozki) zawierają duże ilości solaniny, działającej jak trucizna. Korzysta obsługa kotła, bo z boku piecze sobie na ogniu ziemniaki, których zwęglona łupinka działa jak węgiel leczniczy. Cóż, te dziewczyny to stare wygi, protegowane brygadierki, co dzień te same - umieją się urządzić. Najedzą się nie odchorowują, chodzą wyprostowane, krzyże nie bolą. Brygadierzy stale nas poganiają pracujemy do ciemna bo trzeba się spieszyć przed mrozami. Ciężki to czas, wszystko boli, zmęczenie okrutne, ale wszystko ma swój kres i to też. Zimą- naszą brygadę kobiecą kierują do przebierania ziemniaków składowanych w "owocznikach". Owoczniki to tunele ziemne ciągnące się po kilkadziesiąt metrów, poprzedzielane w poprzek korytarza deskami na poszczególne boksy, do których wsypuje się wykopane ziemniaki. Trzeba je po jakimś czasie przebierać bo gniją. To niezła praca - w cieple, na siedząco i można sobie podjeść surowych ziemniaków. Najlepsze są te przylegające do zewnętrznych ścian boksu bo są lekko przemarznięte, a więc słodkawe i soczyste. W ogóle te ziemniaki, mające krótki okres wegetacji nie są sypkie, mają w sobie dużo wody. Oczywiście praca przy przebierce jest okresowa, krótkotrwała, ale dobra jest każda chwila lżejszej pracy.
Zanim jeszcze nastała zima, było lato 1946 r. Zaczęły przychodzić do obozu sentencja zaocznych wyroków nadanych przez O. S. S. tj. "Osoboje Sowietskoje Sowieszczanije" w Moskwie. Wyroki byty różne, odsiadki w łagrach różnego typu, o normalnym lub zaostrzonym reżimie oraz zsyłki. W zależności od wyroku, zasądzony zostaje w tym łagrze, przenoszą go do innego, względnie odsyłają na wyznaczone miejsce zsyłki. Tak więc zaczyna nas ubywać. Wreszcie nadchodzą wyroki nasze - Polek. Zostaję wezwana do naczelnika - oznajmia mi, że zostałam zasądzona na cztery lata łagrów za "swiaź z czlenami organizacji", z zaliczeniem dotychczasowego pobytu, tak więc mam do oswobodzenia jeszcze dwa i pół roku. A co potem? Potem pewnie wskażą jakieś miejsce osiedlenia bez określenia jego długości, na terenach Syberii, Azji czy tp. Wszak taka jest stała praktyka. Nikt ze zwalnianych nie ma prawa do powrotu do swojego miejsca zamieszkania z przed aresztowania, do swoich rodzin - o ile one nie podzieliły losu swoich uwięzionych, co z reguły się dzieje, lub zostają zesłane do różnych republik azjatyckich. Dzieci zaś są na ogół zabierane do domów dziecka.
Jeszcze jest ze mną Stefa Olejnik, najczęstsza partnerka w pracy. Wiosną przed Świętami Wielkanocnymi w Wielki Piątek postanawiamy cały dzień pościć, nie jedząc ani nie pijąc - dosłownie, a pracę wykonujemy bardzo ciężką. Cały dzień ciężkimi nosiłkami dźwigamy ziemię na nasyp kolejowy. Słabe jesteśmy bardzo, ale niezłomne w swoim postanowieniu. Dlaczego dziś. w normalnych warunkach życiowych tak trudno ograniczyć się, wyrzec, wytrwać i nie narzekać? Stefa jest mężatką, ma kilkuletniego synka, którego po aresztowaniu ich obojga z mężem, zabrała matka. Od dawna nie ma żadnych wieści o mężu, dziecku, matce - jest strasznie smutna, zdruzgotana, przybita. Pamięć o Stefie wiąże się z pozornie błahym epizodem, ale rozświetlającym w jakimś stopniu naszą ponurą egzystencję. Fasujemy w lecie z przydziału sukienki - zresztą pierwszy i ostatni raz. Sukienki są z płótna o kolorze ciemnozielonym, rękawy do łokcia, z przodu karczek, od pasa nieco poszerzane, do nich zaś paski. Stefa w tym czasie pracuje w ambulatoriu przy lekarzu. (Lekarz Litwin, gdzieś z Wilna czy Kowna, starszy pan, mówiący po polsku. Jest też dentystka, Polka z którejś Republiki Nadbałtyckiej). Stefa zdobywa bandaże, tnie je na wąskie paseczki i szydełkiem, wytoczonym w warsztatach obozowych, robi kółeczka o średnicy mniej więcej 3-4 cm. Kółeczka te naszywa na karczki sukienek i obszywa nimi dół sukienek. Po powrocie z roboty zrzucamy robocze łachy, wkładamy sukienki i paradujemy po obozie tak podniesione na duchu, jakbyśmy miały na sobie najpiękniejsze kreacje.
Na terenie naszego obozu w Gładkowce jest tzw. "krasnyj ugołok", rodzaj świetlicy, przylegający do stołówki. Zbieramy się tam na pogawędki, śpiewanie, a nawet tańce. Znajduje się tam harmoszka, ktoś na niej gra, ktoś tańczy, a najczęściej Gruzini. Odsuwają w stołówce stoły, tworzą koło i tańczą lezginkę - ich narodowy taniec. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, śpiewając przy tym. Chłopy wysokie, urodziwe, harde pomimo obozowych warunków, które ich nie złamały. Aż miło na nich patrzeć. Ale bo też po tylu latach łagrów każdy z nich pełni jakąś funkcję, a to: brygadier, księgowy, normirowszczyk, kierownik warsztatu itp. A więc obecnie nie są sterani ciężką pracą i co tu gadać - lepiej odżywieni. Na pewno początki mieli trudne tak jak każdy łagiernik, ale ich charaktery, postawy, duma, hardość, inteligencja dały się poznać, ocenić i wykorzystać.
Kierownikiem "krasnego ugołka" jest Kola, bezręki, lewa ręka tylko do łokcia, dlatego pełni tę funkcję, bo do żadnej innej pracy nie nadaje się. Stara się zorganizować chór, wieczorki poetycko teatralne, a do planowanej sztuki chce koniecznie zaangażować mnie. Sprawdza mój głos, namawia do zaśpiewania. Nie daję się namówić, bronię się jak mogę bo takie są moje zasady. Jeżeli jestem "wróg ludu" w niewoli u mego wroga, wydaje mi się, że to byłoby zdradą mojej ojczyzny. Dlatego nigdy nie biorę udziału w tańcach, jedynie w charakterze widza. Jednakże jeden jedyny raz odstąpiłam od swoich zasad. A było to tak. W naszym obozie odbywa się między łagierny zlot przodowników pracy (typowa socjalistyczna impreza). Nieoczekiwanie, do dziś nie mogę wyjść ze zdumienia jak to się stało, że między innymi jestem wytypowana jako przodownica. Może liczą się moje starania, niekoniecznie wyniki, może ktoś czuwa nade mną i powoduje, że mam odrobinę satysfakcji. Stołówka udekorowana, mnóstwo przyjezdnych przodowników z sąsiednich obozów, naczalstwo i inni. Najpierw jest część oficjalna, stół prezydialny, jakieś przemówienia, z których nic nie pamiętam, potem obiad - pierwszy od lat porządny dwudaniowy, a na deser, ruskim zwyczajem pierożki z kapustą. Na koniec tańce - teraz już nie mogę odmówić, byłaby to głupia demonstracja i byłoby to niebezpieczne. Daję się choć przez krótkie chwile omamić namiastką normalności ale pamięć o nich tkwi we mnie po dziś. Myśl o tych, którzy nie są uczestnikami tego "święta" i chłepcą łagierną zupę sprawia, że czuję zażenowanie i jakieś poczucie winy wobec nich. Potem wszystko wraca do normy, wracają normalne lagrowe dnie.
Lato za nami, sianokosy, wykopki, teraz tęga zima już w październiku. Nastają straszne mrozy, granica dopuszczalności wyprowadzania brygad na roboty to -35° C. Przy wymarszu brygad stoi przy bramie pośród naczalstwa i konwojentów nasz lekarz, obserwując czy jesteśmy odpowiednio ubrani, zabezpieczeni przed mrozem. Ma prawo cofnąć taką osobę, jak również opóźnić wyprowadzanie brygad do godzin późniejszych, gdy słońce wyżej na niebie i mróz nieco zelżeje. Wychodzimy, mróz tęgi, słońce świeci, ale nie grzeje, śnieg skrzy się tak, że oczy bolą od patrzenia. Powietrze tak czyste, że hen z daleka, z odległości wielu kilometrów, gdzie może są jakieś osiedla ludzkie, słychać dzwonki sań. Byłoby to piękne gdyby nie - rzeczywistość. Boże Narodzenie roku 1946. Przygotowujemy się do Wigilii. W naszym baraku oprócz kilku Polek, katoliczką jest Litwinka z Wilna, miła, spokojna, kulturalna pani. Pracuje jako kucharka w kuchni, więc wypieka nam z kaszy manny, czy jakiejś innej, otrzymanej przeze mnie od Babuni, skromną babeczkę. W naszym baraku jest stół, kładziemy na prowizorycznym obrusie kawałeczki chleba uszparowane z przydziału, którym dzielimy się jak opłatkiem, życząc sobie zawsze tego samego - wolności, domu, spotkania z bliskimi, ... Potem zaczyna się kolędowanie. Za naszym przykładem dołączają swoje głosy "bogomołki", potem inne - wierzące lub niewierzące śpiewają w swoich językach - dziewczyny, kobiety różnych nacji, wyznań, narodowości i kultur. Barak się zapełnia, przychodzą a innych baraków, a że jest już późny wieczór i po "prowierce", to mała możliwość by ktoś z dyżurnych nawiedził nasz barak. Toteż poczynamy sobie coraz śmielej i śpiewamy coraz głośniej. I tak tworzymy jedną łagierną rodzinę, prawdziwą "pierwotną komunę", bez podziałów narodowościowych, wyznaniowych, kulturowych, politycznych. Żadnych sporów, kłótni, animozji - łączy nas jeden los, jedna dola. I choć nikt nigdy, za wyjątkiem bogomołek nie ujawnia swojego stosunku do Istoty Wyższej (wszak takie jest wychowanie obywateli radzieckich w duchu ateizmu i bezwyznaniowości), to ta skromna Wigilia, te kolędy śpiewane, nucone w różnych językach bądź tylko słuchane, ujawniają tęsknotę za Bogiem, za duchowością, za jakimś dobrem pozamaterialnym.
Bogomołki - to grupa czterech niewiast: jednej starszej i trzech młodych dziewcząt - prawosławne, wierzące i jawnie się do tego przyznające, chociaż w tym reżimie to bardzo niebezpieczne. Przypłacają to wieloma latami łagrów. Jawnie się modlą, przestrzegają przykazań tak dobitnie, że w niedziele i święta nie przystępują do pracy nawet pod żadnymi zastraszeniami, groźbami i przekonywaniami, które kończą się osadzeniem ich w karcerze, na betonie, o suchym chlebie i zimnej wodzie. W dni powszednie wracają do baraku, idą normalnie do roboty i pracują dobrze, na miarę swych nadwątlonych sił, a w niedzielę czy święto wszystko zaczyna się od nowa. Są przy tym ciche, milczące, spokojne, dobre, uczynne, ciepłe i serdeczne. Nigdy nie skarżą się.
Jeśli już wspominam moje współtowarzyszki to nie mogę pominąć tych starszych cioć, bo tam każda starsza kobieta to "tiotia", a starszy mężczyzna to "diadia". Jest ich kilka - głównie z Karelii z pogranicza fińsko rosyjskiego, siedzących już wiele lat, po dziesięcio - letnich wyrokach. Postarzały się, posiwiały, pogarbiły od ciężkiego znoju. Wyglądają jak staruszki, choć nimi z całą pewnością nie są. Po tylu latach wyrobiły sobie pewne pozycje w obozie więc pracują jako dyżurne w barakach, w pralni, kuchni, warsztatach obozowych, nie chodząc na ogólne roboty. Bardzo się mną opiekują. Piorą moje ubogie rzeczy, zaszywają, cerują - czuję ich staranie, opiekę i dobroć. Tak - dzięki nim i im podobnym, Gładkowka staje
mi się domem, rodziną, przyjaźnią, a dziś wspominam ją z rozrzewnieniem, ciepło i serdecznie. Widzę, czuję i pytam: "gdzie jesteście Wy, którzyście byli mi współtowarzyszami, przyjaciółmi, podporą w codziennym trudzie i w chwilach odpoczynku, w tęsknotach, smutkach, ale i w drobnych ..radościach". Czy pamiętacie i macie mnie w sercu tak jak ja Was? Czy przechowaliście w pamięci, wspomnieniach tę drobną dziewczynę z warkoczami, tę Polkę, której na imię było Basia?".
Coraz nas - Polek mniej, wraz z wyrokami przychodzą nakazy wyjazdu do innych obozów lub na zsyłkę. Nie ma już Stefy, a w końcu mam się rozstać z Wandzią Partyką, z którą dzielę koję, życie i wszystkie trudy obozowe. Wandzia otrzymuje zsyłkę gdzieś w Krasnojarskim Kraju - daleko, na czas nieokreślony. Zdawać by się mogło, że to lepsze niż obóz, bo wolność, większa swoboda, jedynie konieczność meldowania się w NKWD. Rzeczywistość okazuje się jednak całkiem inna. Rozstajemy się z żalem, płaczem, obiecując pisać i dzielić się przeżyciami. Listy od Wandzi przychodzą rzadko i są rozpaczliwe. Rzucono ją do jakiejś dziury na Syberii i powiedzieli: "radź sobie jak chcesz, tylko nie wolno ci się oddalać i co tydzień musisz się meldować". Znalazła się we wspólnym zbiorowisku w jakimś baraku, z legowiskiem na podłodze, nie mogąc znaleźć pracy, a więc bez pieniędzy, bez środków do życia. Pisze, że oddałaby wszystko, by znaleźć się z powrotem na koi przy mnie, gdzie miała zapewniony wikt (jaki - nie ważne, ale był), odzież na grzbiet, wyznaczony rytm życia i nie musiała się martwić o codzienny byt. Powoli listów co raz mniej, aż przestają w ogóle przychodzić, nie ma odpowiedzi na moje i nie wiem co się z Wandzią stało.
Tak więc nie ma Wandzi, Stefy ani żadnej z naszych polskich dziewcząt. Jestem sama, ale dobry Bóg zsyła mi Ninę - Ninę Sinnikową Sybiraczkę. Staje się dla mnie przyjaciółką siostrą opiekunką najbliższą mi istotą. Pojawiła się w obozie, jak to jest zwyczajne - etapy przychodzą i odchodzą i przylgnęła do mnie. Wysoka, smukła blondynka, półsierota. Ojciec - naczelnik jakichś łagrów na Syberii, macocha nie interesująca się jej losem. Nigdy żadnych paczek nie dostaje z domu, a chyba są nieźle sytuowani. Nina pracowała w sklepie z pieczywem, które było na kartki, a jej dobroć i zaufanie do ludzi powodowały, że czasami sprzedała chleb bez kartki z obietnicą jej zwrotu w krótkim czasie. Tymczasem kontrola wykazała brak kartek na 4 kilogramy chleba. Dostała za to wyrok czterech lat łagru. Kończy teraz swoją odsiadkę i jest już bezkonwojna. Chodzi na oddzielne prace i otrzymuje około pół litra mleka dziennie. Mleko to stawiamy na zsiadłe i jemy je posypane cukrem z jednej miski, drewnianymi łyżkami. Pierwszy raz jem mleko zsiadłe z cukrem, jak ono smakuje! W ogóle jemy z Niną zawsze wspólnie z jednej miski, dzielimy się wszystkim co mamy i czego nie mamy. Ona nie dostaje żadnych paczek z domu, a ja dostaję. Cieszy mnie kiedy paczka przychodzi i daję ją Ninie do rozpakowania. Ona z nabożeństwem wyjmuje i ogląda czyściutkie białe płócienne woreczki z kaszą ryżem, cukrem, makaronem itp. Ona ma chody w kuchni, więc niesie to do ugotowania, potem przynosi i jemy, jak zawsze z jednej miski, oczywiście. Dobrze mi z nią z reguły wraca wcześniej z roboty i czeka na mnie by razem iść do stołówki. Jest zawsze dobra, serdeczna i bardzo przywiązana do mnie. Nigdy w moim dalszym życiu nie było przy mnie osoby tak bezinteresownie oddanej. Oczywiście wyłączając Babunię i Anię, ale losy nas z Babunią rozdzieliły na zawsze, a Anię danem mi było zobaczyć dopiero wiele lat później. Niestety Ninka odchodzi, skończył się wyrok, czeka ją wolna zsyłka gdzieś na Syberii. Daję Nince adres Babci, by przez nią dowiadywała się o mnie. Ona też nie wie gdzie ją losy rzucą. Skontaktowała się rzeczywiście, napisała do Lwowa, potem korespondencja urwała się i pod podanym adresem nie było Niny. A ja po powrocie z łagrów, w czasach stalinowskich nie mogłam czynić żadnych poszukiwań ani prób nawiązania kontaktu. Taka jest Rosja - wielka, przepastna, człowiek nie stanowi o sobie, miotany w różne strony imperium na rozkaz władz - nic nie znaczy!
Smutno mi bez Niny. ale swój los trzeba ciągnąć dalej. Do przysyłanych paczek, Babunia z Anią wkładają czasem obrazek święty albo medalik, które rozdaję wkoło bo coraz więcej jest na nie chętnych i coraz większe zapotrzebowanie, proszę więc w listach o nie. Na szyjach więźniów pojawiają się wiszące na sznureczkach medaliki i przytwierdzone do nar oprawione w rameczki obrazki święte. To nasi mężczyźni, pracujący w warsztatach z kawałków drewienek robią ładne rameczki. Sama mam Matkę Boską w rameczce, przybitą na desce nad głową. Nawet Dusia Jarochina, którą kiedyś z etapem przygnano na Gładkowkę, ku mojemu przerażeniu prosi mnie o medalik i obrazek i zmienia się nie do poznania. Paczki wydawane są na wachcie i otwierane zawsze w obecności dyżurnej nadzorczyni kobiet. Przychodzi paczka, wzywają mnie na wartownię, tam przegląd, rewizja - są obrazki, przepuszczają je i pozwalają odejść. Obok mnie kroczy nasza nadzorczyni, tłumacząc że musi odprowadzić mnie do baraku bo zdarzają się napady i wyrywanie paczek. Jest już zupełny zmrok, po chwili dyżurna zwraca się do mnie bardzo cicho z prośbą abym podarowała jej obrazek Matki Boskiej, bo jej teść modli się do pustego kąta. Umawiamy się na wieczór następnego dnia, kiedy ona ma przyjść na rutynową kontrolę barku. Obrazek mam schowany w kieszeni i kiedy ona kończy obchód wychodzę za nią do ciemnej sieni i wsuwam jej go do ręki - bez słowa, cicho, pokryjomu. Jakaś radość wypełnia mi duszę - "oni" wierzą modlą się w ukryciu, skrywając swoje prawdziwe wnętrze, bo wszak za prawdę grożą straszliwe wyroki. Tymczasem powoli, działalność "religijna" rozwija się, aż przychodzi jej kres, bo nie mogło długo to trwać.
Pracujemy na polu, dzień ładny, słoneczny. Z oddali nadchodzi Kola - ugołowszczyk z wiadomością że przyjechały jakieś władze i przeprowadzają w całym obozie rewizje. Jesteśmy zestresowane, zaniepokojone bo choć od czasu do czasu zdarzają się "przewierki", ale nie na taką skalę. Wracamy po robocie do obozu, a tam Sodoma i Gomora. Wszystko powyciągane, powywracane, no i poginęły wszystkie medaliki, obrazki itp. Nie ma mojej Matki Boskiej w ładnej rameczce, przybitej do nary. Władze już odjechały, więc "biorę na odwagę" i idę do naczelnika obozu, urzędującego w oddalonym baraku. Czekam na posłuchanie, uzyskuję je i nie wiem czym to się skończy, pełna złych przeczuć, przygotowana na krzyk, przekleństwa itp. Tymczasem za biurkiem siedzi naczelnik o łagodnym obliczu i spokojnie tłumaczy mi, że nie tylko ja, ale przede wszystkim Babcia i Ciocia narażają się na posądzenie o wrogą religijną propagandę - co może się skończyć zasądzeniem, więzieniem bądź łagrem, a w najlepszym razie, zsyłką. Mam więc natychmiast napisać do nich by zaprzestały przysyłania dewocjonalii. Ja natomiast, w momencie zakończenia wyroku i opuszczenia łagru otrzymam wszystko z powrotem, bo jest to zdeponowane i przechowywane. Niestety nie danem mi było tego odzyskać, bowiem losy rzuciły mnie w dalsze łagry. Naczelnika wspominam z wdzięcznością, bo od jego postawy zależały moje oraz Babuni i Ani losy. Wszak rewizja w obozie była prawdopodobnie przeprowadzana przez czynniki zewnętrzne, musiał więc naczelnik użyć swojego wpływu, by nie nadano temu dalszego rozgłosu. Także pewnie i w swoim interesie to zrobił, by osłabić wrażenie, że coś niedobrego (w ich mniemaniu) dzieje się na terenie jego łagru. Udało się tak, jak przez dwa lata udawało się naczelnikowi gromadzić element "polityczny", a nie przestępczy. A jeśli nawet, od czasu do czasu kogoś tam przysłano, to ginął w masie i stawał się inny (przykład to Dusia Jarochina).
Życie na Gładkowce toczy się swoim trybem, a ja rejestruję zapamiętane wydarzenia, choćby te z karcerem. Jak już wspominałam, nasz agronom, były łagiernik, sprawdza czy w ziemi w czasie wykopków nie pozostają ziemniaki. Szerzy strach, ukazując się na polu - wysoki, chudy, z miarką w ręce. Obserwujemy za kim się zatrzyma, serce drży, ręce drżą nadzieja się tli, że może ominie. Czasem tak, czasem nie. Staje za delikwentem, rzuca miarkę na ziemię tworząc kwadrat 1 metr na 1 i każe kopać jeszcze raz w tym miejscu. Zawsze znajduje jakiś ziemniak, nieraz 2 lub 3, a przecież tak dokładnie się kopie - może ten pośpiech? No i ląduje się w karcerze, na betonie, o chlebie i wodzie, w całkowitych ciemnościach, w pojedynkę. Nie ma mycia, nie ma pryczy, w kącie "parasza" - a rano z powrotem do roboty. Ilość nocy zależy od ilości znalezionych ziemniaków, no i od łaski agronoma. Nie omija i mnie karcer. Ale najbardziej tkwi mi w pamięci wielka czarna postać krocząca po kartoflisku, budząca taki strach!
Życie w łagrze wyznaczają: praca i normy. W zależności od charakteru pracy, trudności z tym związanych i innych okoliczności, tylko "naczalstwu" wiadomych, ustalane są normy "wyrabotki" i przydziały chleba. Poza tym, każdy łagiernik ma swoją grupę zdrowotną ustaloną przez komisję lekarską, która od czasu do czasu przybywa do obozu, dokonuje przeglądu i weryfikuje grupę, Do grupy pierwszej należą silni, zdrowi mężczyźni, posyłani na najcięższe roboty. W tej grupie za wyrobienie normy otrzymuje się 950 gramów chleba. Niedługo cieszą się tym przydziałem, który w żaden sposób nie rekompensuje wydatkowanej energii. Tracą szybko siły w morderczej pracy, obniżają normy i spadają do niższej normy z mniejszym przydziałem chleba. lin mniejsze przydziały chleba, tym mniej sił do pracy i tak skutki i przyczyny doprowadzają do utraty zdrowia, coraz większej słabości, aż wreszcie do zasilenia szeregów ..dochodiagów" (tzw. "muzułmanów" w terminologii niemieckich obozów). Snują się po łagrze, żebrzą, a jeszcze gorzej gdy zamieniają resztki chleba na papierosy. To cienie ludzkie, umierające z głodu i wycieńczenia.
Druga grupa to kobiety i mężczyźni, stosunkowo mocni, wprawieni w trudzie i przydzielani do trudniejszych prac, za które otrzymują od 650 do 850 gramów chleba. Trzecia kategoria to przeważnie kobiety zgrupowane w brygadach przeznaczonych do nieco lżejszych prac, względnie obniżonych norm. Przydziały chleba dla tej kategorii wahają się od 350 do 550 gramów. Podobne ilości chleba otrzymują też osoby zatrudnione przy różnych pracach w obrębie łagru - porządkowe, warsztatowe, kuchnia, obsługa itp. Natomiast osoby, które nie pracują w ogóle - inwalidzi, chorzy, słabi, otrzymują tylko 250 gramów chleba, a to za mało by żyć i za dużo by umrzeć. Chleb jest ciężki, gliniasty, czarny, pieczony w foremkach, krojony na pajdy różnej grubości i ważony. Kto ich tam wie czy uczciwie ważony? Do tego dochodzi zupa trzy razy dziennie po pół litra - i to wszystko. Zup jest kilka rodzajów i w zależności od tego jest się bardziej lub mniej głodnym. Najlepsza jest "łapsza", to zupa makaronowo-ziemniaczana, nieco gęstsza i zawiesista, więc wypełnia w pewnym stopniu żołądek. Druga zupa to "uha" - rybno-ziemniaczana, też możliwa. Najgorsza jest zupa z zębu kukurydzianego, który nigdy się nie rozgotowuje, a zatem w czystej wodzie pływają twarde ziarna kukurydzy, opadające na dno miski - i to już jest głód. Wiosną i latem ratuje sytuację zbiór różnych ziół: lebiody, pokrzywy, szczawiu itp. przez kobiety inwalidki. Zielsko dodane do zupy trochę ją zagęszcza i witaminizuje organizm. Jadłospis jest nieurozmaicony bo przez 2-3 miesiące je się dzień po dniu tę samą zupę, w zależności od tego czym zostały zapełnione magazyny. Czasami, ale to bardzo rzadko otrzymujemy dodatkowo łyżkę kaszy, polanej lub nie, kilkoma kroplami oleju.
Mycie w obozie odbywa się w korytkach z kranikami z zimną wodą. Oczywiście najpierw trzeba wlać tę wodę wiadrem do górnego korytka. W lecie korytka wystawiane są na zewnątrz baraku, a w zimie do przedsionka. Raz na tydzień idzie się do "bani". To wielkie pomieszczenie z rzędami ławek dokoła i z wielką "pieczką" pośrodku, z beczką wrzącej wody. Na ławkach są drewniane cebrzyki, do których "bańszczyk", siedzący na piecu nalewa wrzącej wody. Jesteśmy nagie, więc wchodzenie po stopniach z cebrzykiem po wodę wywołuje u niego obleśne uwagi, niby to dowcipy. Jakież to upokarzające! Ale staram się nie myśleć, tylko myję się kawałkiem wyfasowanego pseudomydła, a resztę wody wylewam na głowę, na siebie. Wokoło pełno pary, gorąco, pocę się, ale to chyba dobrze. Po wyjściu z bani odbiera się swoje rzeczy, oddane do "prożarki", tj. do wyparzenia w celu ich odwszenia- taka jest procedura. Szuka się swoich rzeczy w stercie innych, są gorące a nawet niekiedy popalone i pokurczone, więc trudno je naciągnąć na siebie. Potem biegiem do baraku bo jest się pół mokrym, a w zimie mróz, śnieg, a jesienią deszcz, plucha. Od czasu do czasu przed wejściem do bani golą nas pod pachami i w kroczu, oczywiście - mężczyźni. Jest to tak wstydliwe, upokarzające, że nie mogę tego wyrazić. Wszystko to by zmniejszyć wszawicę, która panuje tu powszechnie i niepodzielnie: ubraniowa, głowowa, rzadziej łonowa; dlatego nas golą.
Mam zachowane długie włosy, plecione w warkocze, muszę więc się bardzo starać, bo przy dużej wszawicy ogolą głowę do skóry. Co dzień, po robocie rozkładam na kolanach ręcznik i gęstym grzebieniem wyczesuję włosy - długo i dokładnie, nie dopuszczając do rozmnożenia się wszy. Grzebienie przysyła mi Babunia, tak że zachowuję swoje warkocze przez całe lata pobytu w łagrach i ścinam je dopiero po powrocie do Polski.
Lato 1947 roku - jakże brzemienne w skutki. Już od wiosny Sasza Dumbadze straszy mnie, że tym razem od sianokosów się nie wywinę. Nie boję się bo wiem, że zrobi wszystko, by mnie uchronić. A jednak stało się inaczej. Lato tego roku jest mokre, brzydkie, deszczowe. Siano mokre, nie nadające się do koszenia, trzeba czekać na lepszą pogodę. W sierpniu wypogadza się i pod koniec miesiąca trzeba szybko kosić by zdążyć przed wykopkami i zimą, która już w październiku bywa w całej pełni. A zatem, kto żyw i jeszcze na nogach zostaje pchnięty na sianokosy - w tym oczywiście i ja. Tu Saszka już nic nie mógł zrobić. Na sianokosy nie jedzie się, tylko idzie kilkanaście kilometrów pieszo. Rozlewiska wód i bagien, trawa rośnie na tzw. "koczkach". Są to wysokie, a wąskie kępy traw - mnie sięgające do pasa. Stanąć na nich nie sposób, można jedynie brnąć w wodzie, przeciskając się między nimi. W takich warunkach bardzo ciężko jest kosić trawę kosą uniesioną wysoko w górę, zwłaszcza mnie, która jestem niska i mam krótkie ręce. Ale mus jest mus i choć barki bardzo bolą, kosić trzeba. Ścięta trawa pokrywa potem całe połacie koczek i trzeba ją ściągać grabiami na suchy brzeg rozlewiska, bo na mokrych koczkach nie wyschnie. Na przemian więc kosi się i grabi, co jest nieco lżejsze od koszenia bo mniej bolą ręce. Bardzo rzadko trafiają się łąki normalne, które jest lżej kosić i grabić. Już zaczynają się przymrozki nocne, rano bezmiar wód zamarznięty. Gdy wchodzimy na lód, trzeszczy i kruszy się. Koło południa lód topnieje, a pod wieczór atakują komary i słynne sybirskie muszki. Od komarów zabezpieczamy się nakomarnikami, chroniącymi twarz i oczy, choć brzęczenie ich i wirowanie wokół głowy może doprowadzić do obłędu. Nie można się opędzać bo ręce cały czas zajęte kosą lub grabiami i nie są niczym chronione, tyle że w ciągłym ruchu. Gorzej , gdy opada chmara muszek, przechodzą przez płótno nakomarnika, wciskają się do oczu, nosa, twarzy - wszędzie - koszmar!
Wieczorem wracamy do obozowiska, które wygląda jak za czasów piastowskich (tak sobie wyobrażam). Nad rozlewiskiem wód wznosi się wzgórze z płonącymi ogniskami. Przeprawiamy się do niego łodziami. Na szczytowym płaskowyżu rozstawione są szałasy z gałęzi, które stanowią nasze lokum, oraz kilka namiotów dla kierownictwa i konwojentów. Wszystko to okolone drutem kolczastym. Płynąc łodzią i patrząc na wzgórze wyobrażam sobie, że tam czekają na nas woje Mieszkowi, że czas cofnął się o 1000 lat. Z zadumy budzi mnie okrutna rzeczywistość.
W obozowisku, przebrani w suche rzeczy, siadamy szerokim, ale zgodnym kołem wokół ogniska, trzymając w rozpostartych rękach mokre spodnie by je trochę podsuszyć. Krąg jest duży, bo nas jest dużo, więc odległość od ogniska daleka, długo zatem, trzeba by było siedzieć, by rezultat suszenia był dobry. A tu oczy się kleją członki obolałe po całym dniu, więc rozchodzimy się do szałasów z niedosuszonymi rzeczami, wieszając je w środku na gałęziach. Rano, po całonocnych przymrozkach, na kość zamarznięte rzeczy wciągamy z trudem na siebie, płyniemy na swoje koczo-łąki, włazimy w zamarzniętą wodę, rozgrzewając się gdzieś koło południa, ale praktycznie nigdy nie wysychając. Aż dziw, że nie chorujemy ani na anginę, ani na stawy, nerki, pęcherz moczowy, kobiece choroby, grypy i wszystkie inne schorzenia. Pogoda dopisuje, w dzień dużo słońca, cieszymy się, że nie pada. Ale przedwczesna radość, bo oto dostaję gorączki. Sasza umieszcza mnie w namiocie sanitarnym - jak dobrze jest odpocząć, cicho, ciepło, półmrok, w dużym pomieszczeniu jest nas tylko kilka osób. Med-siostra przynosi jakieś tabletki przeciw gorączce, leżę, drzemię i rozkoszuję się chwilowym spokojem, bo brygady na robocie. Niestety - jakież brzemienne w skutki będzie to moje leniuchowanie - gdybym to przewidziała!
Otóż nadchodzi wiadomość, że do łagru przyjechała komisja zdrowotna na rutynowe badania, kwalifikujące do odpowiednich grup. Przeszłam już sporo takich komisji, które zawsze przydzielały mi trzecią grupę. Więc kiedy Sasza odradza mi kilkunasto kilometrowy marsz na Gładkowkę chętnie z tego korzystam, dziękując Bogu za jeszcze jeden dzień odpoczynku. Sasza obiecuje usprawiedliwić nas kilka osób przed komisją tłumacząc nieobecność chorobą. Och, gdybym wiedziała jakie będą tego skutki, to choćby na czworakach poszłabym do obozu. Wieczorem brygady wracają, a mnie dopada wiadomość, że wszyscy nieobecni otrzymują automatycznie drugą grupę. Czy to kara za niestawienie się? Na razie nie przejmuję się zbytnio tym. najwyżej przejdę do cięższych robót, albo narzucą mi wyższą normę. Jakże się mylę!
Koniec sianokosów, wracamy do łagru. Tu, po kilku dniach przychodzi rozkaz wymarszu i opuszczenia Gładkowki dla wszystkich posiadaczy od drugiej grupy wzwyż. Szok, rozpacz, obawa, lęk, niepewność. W wyznaczonym dniu wyprowadzają nas za zonę, ustawiają czwórkami - Sasza na przodzie jako brygadier, bierze mnie do pierwszej czwórki, obok siebie, a ja ryczę jak bóbr, żegnana łzami i błogosławieństwami moich towarzyszek niedoli. Moje "ciocie", od których zaznałam tyle dobroci, ciepła, serdeczności, już nigdy Was nie zobaczę i nikt mi Was nie zastąpi. One wiedzą, , siedząc już prawie 10 lat (aresztowane w czasach wielkiej czystki) co to znaczy nowy etap. Nowe nieznane, na pewno dużo gorsze od Gładkowki, bo to wyjątkowy łagier, wyjątkowe naczalstwo, wyjątkowi ludzie, wyjątkowa atmosfera! Opuszczam Cię Gładkowko, która byłaś mi domem, przytuliskiem przez ponad półtora roku. Dziękuję Bogu, że mogłam tu być; tę wyjątkową łaskę wymodliły mi na pewno Babunia i Ania.
Idziemy w nieznane, nie wiadomo dokąd, na jaką robotę, na jaką poniewierkę. Obawy okazały się słuszne, rzucono nas do ziemianek na skraju tajgi a tu już jesień, zimno, ziemia nocą podmarza, gliniane ściany i klepisko wiecznie wilgotne, przez mały otwór nawet w dzień nie dochodzi słońce, my zaś wczołgujemy się do nich jak psy. Pracujemy przy budowie przechodzącej przez tajgę linii kolejowej. Karczujemy drzewa, kopiemy rowy, z których ziemię nosimy na tworzący się nasyp kolejowy. Mężczyźni tę ziemię ubijają, formują nasyp, który powiększa się i wydłuża. Na nim układają podwożone progi, a na nie kładą szyny kolejowe. Szyny podwożą ciężarówki, my "baby" podchodzimy do nich, a "chłopy" kładą nam je na ramiona. Do jednej długiej szyny ustawia się nas 6 lub 8 kobiet. Idziemy wolno, uważając by nie potknąć się na wykrotach, bo nie daj Boże by szyna zsunęła się z ramion, przygniatając i łamiąc nogi. Niesiemy, wspinając się na nasyp, tam pracujący mężczyźni zdejmują szyny z naszych ramion, przytwierdzają do progów i ubijają wkoło ziemię. Paradoks jest w tym, że prace nie ustają w zimie, gdy ziemia jest zamarznięta na kość, a szyny i progi ubija się śniegiem i lodem. Przez zimę pociąg jakoś jedzie, ale z wiosną tańczy na szynach wśród topniejącego śniegu, trzeba więc szybko umacniać od nowa ziemią tory.
Zbliża się zima, więc opuszczamy Sołowiówkę (tak nazywa się teren, na którym są ziemianki), leżącą 7 km od Nabiereżnej. wielkiego obozu przesiedleńczego. Nabiereżna jest okropna, wielkie obozowisko, mieszanina ludzi, ras, kultur - szum, gwar, bałagan, rozgardiasz, chamstwo i złodziejstwo. Jestem sama, rzucona między obcych, nie mam do kogo się zwrócić, z kim pogadać, bardzo tęsknię za Gładkowką. Ponieważ obóz jest tzw. "pieresylnyj", więc żyję nadzieją, że może odeślą mnie z powrotem na Gładkowkę, a jeśli nie, to może trafię do jakiegoś lepszego miejsca niż to tutaj. Tymczasem mija listopad, grudzień, a ja ciągle tkwię tu w Nabiereżnej. Korespondencja z Babunią i Anią rwie się, bowiem listy ze Lwowa poszły do Gładkowki i zanim je odesłano trwało to długo - podobnie jak z paczką. Kiedy wreszcie je odzyskałam okazało się, że w paczce był list pisany po polsku, który zatrzymano do ocenzurowania. Ponieważ jednak w Nabiereżnej nie było tłumacza języka polskiego, więc gdzieś go odesłano. W Gładkowce byliby mi go oddali, bo mnie dobrze znali, bo było kulturalniej, praworządni ej, normalniej! Podobnie brak listów od Niny, która tak często pisała i napisała do Babuni pytając o mnie - czemu więc nie ma jej listów?
Zaczynam powoli przywykać, pogodzona z brakiem nadziei na nowy etap, przynajmniej przez okres zimy. Zbliża się Boże Narodzenie, Nowy Rok, mrozy około -40° C. Trudno mi jednak przywyknąć do ludzi, są niedobrzy, swarliwi, kłótliwi, wokół rozbrzmiewają okropne przekleństwa. Wspominam Gładkowkę - tam było "kulturno", spokojnie, w gronie ludzi życzliwych, dobrych, opiekuńczych. Z etapu gładkowskiego jest ze mną Nastia- bogomołka, cicha, dobra, spokojna, tylko bardzo słaba. A ja niedobra poganiam ją w robocie - pracujemy razem na trasie budowy kolei - chcąc dorównać i nie odstawać w pracy od tych silniejszych, ale to jest kosztem Nastieńki. Nie miałam względu na jej słabość, której przyczyną okazała się choroba płuc. A zatem na początku lutego 1948 odprawiono ją na etap do lżejszych lagrów, typu Gładkowka. I po co było zabierać stamtąd Nastię, nie dla niej te trudy, te prace na zimnie, mrozie, w deszczu, ten pobyt w ziemiance, zimnej i wilgotnej. Na odchodnym daję Nastii adres lwowski, by tam napisała gdzie jest i podała swój nowy adres bo poczta między łagrami bardzo źle kursuje. Nigdy jednak nie doszedł do Lwowa list od niej i nie wiem co się z nią stało. Ja otrzymuję dość regularnie listy od Babuni i Ani, czasami od Romy i Stasi oraz od Ninoczki z Syberii, która mi donosi, że pisze do Lwowa ale nie otrzymuje odpowiedzi. Bardzo smutne listy pisze Wandzia Partyka z Tiumeńskej "obłasti", jest jej tam ciężko, głodno, smutno i samotnie.
Rozpoczął się ostatni rok mojego wyroku; rozchodzą się pogłoski, że za każdy kwartał ubiegłego roku, a może tylko za ostatni kwartał, zdejmą z wyroku nawet dzień za dzień. Mam nadzieję, że za pierwszy kwartał tego, 1948-go roku również, może więc już w lecie wyjdę na swobodę i wrócę do Lwowa. Staram się nie myśleć, może to tylko mrzonki, przecież u nich nigdy nic się nie wie i nigdy nic nie jest na pewno. Tymczasem wzywają mnie do kantoru i wypełniają jakąś ankietę dotyczącą mojego rozkonwojowania. A więc jest nadzieja, że choć w jakimś procencie poczuję się wolna. I rzeczywiście na początku lutego zostałam rozkonwojowana. Polega to na tym, że mieszkam, śpię i stołuję się w zonie, natomiast pracuję poza zoną bez nadzoru konwojenta. Rozpoczynam nowy etap w łagiernym życiu, najbardziej burzliwy ale i ciekawy, obfitujący w coraz to nowe wydarzenia. Na początek otrzymuję polecenie stawienia się na koniuszni o godzinie 600 rano. Przychodzę nieco spłoszona, bo ja nigdy nie miałam do czynienia z końmi. Wita mnie kierownik, wysoki, postawny mężczyzna i prowadzi przed stajnię, z której wyprowadza konia. Koń jest nieduży, nieco osowiały, z wadą kończyny, a więc utykający i z tego tytułu wabi się "chromiec" bo jest chromy. Wytaczają mi sanie: niskie podwójne płozy połączone łańcuchem, które można rozsuwać na potrzebną długość. Kierownik przynosi uprząż, łącznie z dugą (taki wysoki drewniany kabłąk) i każe zaprzęgać. Nie mam pojęcia jak to się robi, stoję bezradna, ale on nie krzyczy tylko sam zaprzęga, instruując jak to się robi. Potem daje bat do ręki, każe chwycić za lejce, stanąć na saniach, jechać za innymi woźnicami i robić to co oni. Cały rząd sań kieruje się do lasu, gdzie drwale ścinają drzewa. Po odcięciu konarów i gałęzi ładują pnie na sanie rozciągnięte na odpowiednią długość i przymocowują je łańcuchami. Następnie jedziemy do tartaku gdzie wre praca. I tak cały dzień krążymy między lasem i tartakiem, zjeżdżając tylko na przerwę obiadową do koniuszni by wyprząc konie, nakarmić je i napoić. Sami siadamy, jemy przyniesiony ze sobą chleb i popijamy wodą z wiadra. Po tej chwili odpoczynku z powrotem zaprzęganie i jazda. Czekam z utęsknieniem końca dnia. Tymczasem przychodzi rozkaz jazdy na stację kolejową gdzie stoi pociąg ze skrzyniami dynamitu. Podjeżdżamy pod wagony, ładują nam na sanie po jednej skrzyni, stajemy z tyłu na płozach i wio! Jedziemy w głąb tajgi do składowiska dynamitu w prowizorycznych szopach. Moi współtowarzysze ostrzegają mnie, że muszę uważać aby koń nie zboczył chorą nogą poza utartą koleinę w miękki śnieg, bo upadnie. Jedziemy, już zapada zmrok, posuwamy się gęsiego przecinką leśną, wyjeżdżamy na polanę gdzie stoi barak. Zataczamy saniami koło i po zdjęciu ciężkiej skrzyni (moją zdejmują mężczyźni) należy ostrożnie wjechać w koleinę przecinki i do domu! Staram się jak najostrożniej kierować koniem ale bardzo trudno jest zrobić półobrót. Nagle noga konia zsunęła się z utwardzonej koleiny, wpadła w kopny śnieg i mój koń wywrócił się przyprzężony do sań. Zmartwiałam - co teraz będzie? Woźnice klną siarczyście, ale nie bezpośrednio na mnie. Złażą ze swoich sań, wyprzęgają konia, wspólnymi siłami dźwigają go, zaprzęgają do moich sań, wskakują na swoje, podcinają baty i gnają do zony. Z trudem dochodzę do siebie, znajduję się sama wśród tajgi, nie wiem czy w ciemnościach znajdę drogę i czy mojemu koniowi znowu coś się nie stanie. Ciemności rozświetla księżyc, polana oświetlona, trzeba wjechać w jedyną drogę, w czerń lasu. Lecz to nie ja kieruję koniem, tylko on wiezie mnie bezbłędnie, wyjeżdżamy z lasu i gnamy prosto do stajni. Jaki mądry ten koń, instynkt go nie zawodzi.
Pracuję jako "wozczyk" już kilka dni. Trzymam fason, sama zaprzęgam, mój konik jest spokojny, rozumiemy się. Dowiaduję się,'że kierownikiem tartaku jest Pers Alichan, ten sam, który wprowadzał nas w arkana pierwszej pracy, kiedy nasz transport przybył do Wierchoturii. To on oszczędzał Polaków, to on patrzył przez palce gdy obie ze Stacha Guszpit cały dzień piłowałyśmy jeden kloc drzewa. Dziwne, ale jakoś cieplej zrobiło mi się na sercu wiedząc, że on jest blisko. Moje przeczucie nie omyliło mnie, znowu mi pomógł!
Kierownikiem koniuszni jest wujek Sasza, starszy, dobry, porządny człowiek. Przyuważył mnie i już po kilku dniach awansował na "koniucha". Już nie muszę jeździć saniami, choć to mnie nie omija, ale generalnie pracuję na miejscu. Pracy nie ubywa, a nawet raczej przybywa, od rana do wieczora, daje satysfakcję i poszanowanie, atmosfera i stosunki są dobre. Oprócz kierownika jest nas troje: Kostia - nocny koniuch, ja - dzienny i Wołodia do pomocy. O szóstej rano przychodzę na koniusznię, wozczyki zaprzęgają swoje konie i wyjeżdżają na robotę. Zostają dwie klacze wyjazdowe i mój "chromiec", na stałe przypisany do mnie i ciągle potrzebny. Zostają też czasami dwa byki, bo i one chodzą do roboty w zaprzęgu, a kieruje nimi młoda dziewczyna, świetnie dająca sobie z nimi radę. One są okropnie uparte, jak się znarowią to wcale nie chcą ciągnąć - ona ich nie bije tylko stosuje perswazję i w końcu zawsze ją posłuchają. Po odjeździe koni biorę się do roboty - muszę oczyścić 24 boksy z nawozu i nieczystości. Boksów koni wyjazdowych nie ruszam, boję się ich, są bardzo narowiste, robi koło nich Wołodia, a czyści zgrzebłem sam wujek Sasza. Ładuję nawóz na taczki, wywożę na pole poza stajnię, przechylam, wygarniam łopatą i wracam po następny. Taczki z nawozem są ciężkie, koleiny w ziemi miękną, taczki grzęzną ręce stale wilgotne od gnoju, wiatr powoduje, że skóra pęka, tworzą się spierzchnięcia aż do ran. Co robić? - a no ruski lagrowy sposób: siusiać na własne ręce. Słucham - i rzeczywiście ciepły mocz łagodzi, goi, leczy.
Koło południa kończę z boksami i dalej - czeka mnie teraz bardzo trudne zadanie przywiezienia koniom wody do picia. Zaprzęgam mojego konia do beczkowozu, staję z tyłu za beczką i jadę na wieś do studni. Przy cembrowinie wisi drewniane wiadro, spuszczam je głęboko do studni, kręcę kołowrotem i wyciągam pełne wody, odpinam od łańcucha, włażę na stopień beczkowozu, podnoszę wiadro do góry i przez górny otwór wlewam wodę do środka. Aby zapełnić beczkowóz muszę tę czynność powtórzyć kilkadziesiąt razy. Doprawdy, jak mi się to udaje, skąd biorę siły - sama nie wiem. Samo wiadro jest ciężkie, a co dopiero z wodą; nie może być metalowe, bo straszny mróz i skóra z rąk by oblazła. Wracam na koniusznię, stawiam beczkowóz, wyprzęgam konia i razem z Wołodia napełniamy koryta końskie obrokiem, paszą, odliczając miarki według norm ilościowych. Zjeżdżają się woźnice na przerwę południową, wyprzęgają konie, prowadzają je do żłobów by się najadły a potem ja je poję. Chwila wytchnienia, wyciągamy swój chleb i wszyscy się posilamy. Po wyjeździe koni podwórze brudne, zagnojone, więc biorę wielką miotłę i zamiatam cały wielki plac. Teraz muszę powtórnie jechać po wodę aby konie miały co pić gdy zjadą po robocie do stajni. I tak dwa razy dziennie zmagam się z wiadrem, wodą i własnymi siłami. niewola, beznadzieja, poniżenie, bieda, a przecież tak się czekało z utęsknieniem końca wojny, wolnej Polski. Ona gdzieś tam jest - ale jaka? - ale bez Lwowa, Wilna i innych dawnych polskich terenów. Tęsknię do Moich, czekam na listy, choć wiem, że oprócz Babuni i Ani już nikogo nie ma we Lwowie, wszyscy wyjechali do Polski. One obie zostały by mi słać paczki, by nie stracić ze mną kontaktu i aby zabiegać u rosyjskich władz o moje uwolnienie. To nic nie daje - uwolnienie przyjdzie, ale swoją koleją rzeczy.
Już marzec, a mróz tęgi trzyma. Dostaję polecenie jazdy do męskiej zony, gdzie są różne warsztaty, gdzie wyrabiają wielkie gwoździe i śruby mające zastosowanie w przytwierdzaniu szyn kolejowych do drewnianego podłoża. Zaprzęgam chromca do sań i wio! Wjeżdżam przez bramę do obozu męskiego, a tam ku mojej ogromnej radości, spotykam naszych panów: Zbyszka Flasińskiego, Leszka Gryglaszewskiego i takiego starszego poczmistrza lwowskiego - radość obopólna ogromna. Dowiaduję się, że żona Zbyszka pracuje w urzędzie emigracyjnym we Lwowie, że kończy się repatryjacja i niedługo zamkną granicę. Ona odjedzie ze Lwowa ostatnim transportem, a Zbyszek ma nadzieję, że nas Polaków po skończonej odsiadce puszczą do Polski. Zbyszkowi ten dzień przypada trzeciego stycznia, a mnie dziewiątego stycznia 1949 roku. On mówi, że zaczeka na mnie tych parę dni i razem będziemy się przedzierać ku granicy. Trzeba tylko uszparować trochę grosza na bilety, bo przecież nikt nam nic nie da na drogę. Takie to nasze plany, nasze marzenia, a przecież mówią, że będą "zaczoty" tzn., że za każdy kwartał dobrej roboty zdejmą po kilka, czy kilkanaście dni. To wprowadzono od niedawna, wcześniej żadnych ulg nie było. Nic więc nie wiadomo kiedy kto wyjdzie stąd. Mogą nawet dołożyć, u nich nigdy nic nie jest pewne. Niemniej będę odkładać każdy grosz, który nam wypłacają od czasu do czasu, by coś uzbierać. Muszę szybko napisać do Babuni by wyjechały do Polski, żeby nie było za późno i żeby tam w Polsce czekały na mnie bo ja prędzej czy później na pewno do Polski dotrę....Niestety nie było siły by je o tym przekonać, uparcie powtarzały "my bez ciebie nie pojedziemy". Chciały mi słać paczki, a mnie do końca już niewiele zostawało, więc bez nich nie zginęłabym z głodu, zwłaszcza teraz gdy jako bezkonwojna mogłam iść do kantoru i kupić jakieś produkty. Nic nie pomagało - nie chciały mnie słuchać - jaka szkoda! Miałabym do kogo i do czego wracać i może szczęśliwiej potoczyłoby się moje późniejsze życie.
Tymczasem jestem w kuźni, umawiam się z "chłopakami", że nadchodzące Święta Wielkanocne spędzę z nimi, bo mnie wolno wjeżdżać na teren ich zony. Coś uszparujemy z paczek domowych, z czymś tam przyjdę do nich i razem zjemy śniadanie wielkanocne. Teraz ładują mi na sanie skrzynię z ćwiekami - wielkie to i ciężkie, bardzo obciążają sanie. Mam je przywieźć przez zamarzniętą rzekę na drugą stronę, gdzie pracują brygady budujące tory kolejowe przez. Układają progi, na nich szyny, które przytwierdzają tymi ćwiekami. Czekają na nie. Żegnam się z panami, wyjeżdżam poza łagier i poza osiedle, jadę pustkowiem, dojeżdżam do linii kolejowej, przebiegającej tą stroną rzeki. Muszę przeciąć linię, przejeżdżając przez szyny kolejowe. Sanie przechodzą szczęśliwie przez pierwszą szynę i raptem zaczepiają o drugą, coś wbija się pod nią. Koń szarpie, usiłuje dalej jechać, coś jednak trzyma. Koń staje się nerwowy, prze do przodu, ale szyna nie puszcza sań. Znajduję się w poprzek toru, koń kopytami bije w ziemię tuż poza drugą szyną. Usiłuję wycofać sanie do tyłu ciągnę z lejce, mocuję się z koniem, ale jestem za słaba by sobie z nim poradzić. Raptem dociera do mnie jakiś łoskot, patrzę w lewo, a tam z poświaty mgielnej wylania się pociąg towarowy (tam tylko takie jeżdżą), z tym, że lokomotywa nie ciągnie tylko pcha odkryte lory przed sobą więc maszynista nie może widzieć co dzieje się na torze. Szczęśliwie, na ostatniej lorze stoi mężczyzna, orientuje się w dramatycznej sytuacji i trzymając w ręce czerwoną szmatę energicznie wymachuje nią, dając znak maszyniście by zatrzymał pociąg. Pociąg zwalnia ale nie staje, bo przy takim mrozie i oblodzeniu szyn droga hamowania jest bardzo wydłużona i odległość coraz się zmniejsza. Już wiem, że pociąg nie zdąży zahamować, przez głowę przebiega myśl, że zabije mi konia, mnie nie, bo ja zdążę odskoczyć - ale konia tak! Ile dostanę za zabicie konia - 5 lat? Z mojej piersi wyrywa się krzyk, straszny nieartykułowany, nie krzyk - wrzask! Słyszę go, jakby nie był mój, jakiś obcy. Wtem, z wszechogarniającej poświaty mgielnej wyłania się człowiek, wysoki, z łomem w ręce, w lot ogarnia sytuację, odciąga jednym szarpnięciem konia nieco do tyłu, podważa żelaznym łomem sanie, przerzuca je poza tory i w tej chwili przejeżdża pociąg. Stoję tak oszołomiona, że nie mogę złapać tchu. Poznaję, to jeden z bezkonwojnych łagierników, ale skąd wziął się w tej pustce i w dodatku z łomem? Bez tego łomu, gołymi rękami, w ciągu kilku sekund nic by nie zdziałał. To cud, prawdziwy cud - to dobry Bóg zesłał mi go na ratunek! Oglądamy sanie, okazuje się, że pękła metalowa płoza z prawej strony sań, prawdopodobnie pod wpływem zderzenia z metalową szyną, przy takim mrozie. Odstająca metalowa listwa wbiła się pod drugą szynę. Żegnam mojego wybawcę, dziękuję, a on znika we mgle. Ja zaś zjeżdżam stokiem ku zamarzniętej rzece, przejeżdżam ją na drugą stronę i dojeżdżam do brygady. Wyładowują skrzynię i naprawiają sanie, przybijając metalową listwę do płozy. Tak szczęśliwie zakończyła się moja przygoda. Do dziś uważam to za cud Opatrzności!
Na tym nie kończy się pasmo niepowodzeń, chociaż zakończonych pomyślnie. Przeżywam znowu dramatyczne chwile. Zima powoli ustępuje. Tutaj mrozy długo trzymają wiosna przychodzi nagle, zima pospiesznie umyka dając fory ciepłemu ale krótkiemu latu, by potem ustąpić krótkiej jesieni i znowu długiej, mroźnej i śnieżnej zimie. Ciepłe podmuchy powodują pękanie lodów na rzece, której stan się podnosi, płyną nią wielkie odłamy kry. Ta niewielka, niezbyt szeroka latem Sośwa, teraz jest rozlana, ciemna, wzburzona.
Bardzo mnie męczy jeżdżenie do studni po wodę. Nie mam siły dźwigać ciężkiego wiadra z wodą, włazić z nim na beczkowóz i wlewać przez otwór do beczki. Próbuję usprawnić robotę, a zatem przelewam z wiadra wodę do czerpaka, który potem jednym zamachem podnoszę do góry i wlewam wodę do otworu. Muszę trafić bo inaczej woda rozlewa się i cały wysiłek na nic. Dochodzę już do wprawy i jakoś to idzie, ale ile zabiera czasu. Wpadam więc na genialny pomysł - rzeka już puściła, więc będę jeździć do rzeki i stamtąd czerpać wodę. Jaką jestem idiotką, pozbawioną wyobraźni i rozsądku - przekonuję się wkrótce. Kieruję się ku rzece, która płynie jarem, zbocze jeszcze oblodzone i śliskie, zjeżdżam kilkanaście metrów w dół obracam koniem i beczkowóz ustawiam kołami w kierunku rzeki. Tylne koła są lekko zanurzone w wodzie, sama stoję w niej, mając na nogach wysokie gumiaki i zaczynam wlewać czerpakiem wodę do beczkowozu. Z początku idzie dobrze, ale w miarę jak beczka napełniając się wodą staje się coraz cięższa, zaczyna staczać się ku rzece, ciągnąc konia, który na śliskiej nawierzchni nie jest w stanie utrzymać się. W lot oceniam sytuację, zaraz utopię beczkę w Taz z koniem! Przez głowę przebiega znów myśl - jaki będzie wyrok za utopionego konia? Podskakuję do niego, chwytam za uzdę, wbijam nogi w ziemię i ciągnę w górę - prosząc, błagając konia by wytężył siły i ruszył do przodu. Przemawiam do niego, niemal krzycząc, ciągnę ile sił, ale cóż tam moje siły wobec takiego ciężaru. Zwierzę jest jednak mądre, jakby wiedziało co mu grozi, wpiera się w ziemię, napręża, chrapy rozdęte i Wreszcie koła się zatrzymują. Potem powolutku, kroczek za kroczkiem, najpierw ja tyłem do drogi a przodem do konia, ciągnąc za uzdę, potem on zaprzęgnięty do beczkowozu, wydostajemy się na równy teren. Tulę łeb koński, dziękuję mu, śmieję się i płaczę, mówiąc sobie, że choćbym miała całe życie być woziwodą, to nigdy więcej nie pojadę nad rzekę, ale będę kręcić korbą wyciągając wiadra z wodą ze studni!
Jeżdżąc ciągle tym moim konikiem, bo nie tylko po wodę, ale często dokonując jakichś drobnych zleconych mi przewozów, spotykam kiedyś Hanalego, tego dobrego, poczciwego Persa, kolegę Alichana. a mego współtowarzysza niedoli z Gładkowki, z którym razem wyszliśmy z niej i losy nasze różnie się ułożyły. Okazuje się, że jest również rozkonwojowany i pracuje na "proizwodstwie" jako stróż nocny. Proizwodstwo to wielki, ogrodzony teren z warsztatami pracy (rodzaj przedsiębiostwa), między innymi z tartakiem, którym kieruje Alichan, dawny łagiernik, dziś już wolny, tyle że z rozkazem osiedlenia się tutaj, bez możliwości powrotu do rodzinnych stron. Takie są powszechne praktyki, prawie nikt nie wraca tam, skąd go zabrano. Ja też nie mam pewności czy pozwolą mi wrócić do Lwowa, albo wypuszczą do Polski, choć pocieszam się, że jako Polka będę łagodniej potraktowana. Na powrót do samego Lwowa małą mam nadzieję, podobno wolno będzie się osiedlić w obrębie 100 km od miasta. Bardzo mnie to trapi, bo gdzie się zaczepię, kto i gdzie mnie zatrudni, gdzie będę mieszkać? Piszę w listach do Ani by się rozglądnęła, popytała. Boże! - jeszcze jestem tu, a już myśli moje biegną ku niepewnej przyszłości, już się jej obawiam. Za ostatni kwartał zdjęto trochę dni i tak uzbierało się ich 63, a jak jeszcze popracuję jeden kwartał i znowu coś mi odpiszą to może jesienią skończy się mój wyrok. I co dalej?
Tymczasem w Sobotę Wielkanocną przed spodziewanym spotkaniem z panami na wspólnym spotkaniu, dopada mnie jeden z bezkonwojnych Rosjan, by mi oznajmić w imieniu Zbyszka Flasińskiego, że jutro spotkania nie będzie, bo oni wyjechali do Polski. Jestem zbulwersowana - z jednej strony radość, że coś się ruszyło w sprawie Polaków, że jest nadzieja wyjazdu do Polski - a z drugiej żal, że już nie zobaczę moich przyjaciół, że już teraz zostałam całkiem sama wśród obcych. Zasięgam języka, dowiaduję się, że z różnych innych łagrów powyjeżdżali Polacy, a co ze mną? Zapisuję się na audiencję do naczelnika obozu, dostaję się do niego i pytam kiedy ja i czemu nie ja? Odpowiedź prosta: "przyjdzie rozkaz odprawienia ciebie - pojedziesz". No i słusznie - trzeba czekać! Ale powoli mijają dnie, tygodnie i nic - cisza. Powoli tracę nadzieję i przestaję myśleć o wyjeździe. Widocznie taka moja "sudba" - przeznaczenie.
Pracuję bardzo ciężko od rana do wieczora, mam tak dużo zajęć, że czasem trudno wykroić czas na odpoczynek. Ale stosunki na koniuszni dobre, szef dobry, szanujemy się nawzajem, traktowana jestem jak gospodyni. Ruch wciąż tu duży, schodzą się woźnice, nawet czasami naczelnicy, gdy wyjeżdżają w teren swoimi wyjazdowymi końmi. To nie ja je zaprzęgam, są za wielkie, zbyt narowiste, chodzi koło nich sam wujek Sasza.
Niespodziewanie zachodzi w moim życiu zmiana - czy na lepsze? Dzięki wstawiennictwu Alichana zmienia się moja profesja, z koniuszego na telefonistkę, no to chyba awans społeczny? Przechodzę z koniuszni na "komutator". Jest to mała rozdzielnia telefoniczna, mająca swą siedzibę w baraku na terenie "proizwodstwa". Dyżur dzienny pełnią dwie telefonistki wolne, ja natomiast - nocny, od godziny 24-tej do 8-mej rano. Dziwię się po trosze, że do pewnych tajemnic państwowych dopuszczono więźniarkę. Czy to Alichan za mnie poręczył, czy opinia urobiona przez tyle lat łagiernej pracy - doprawdy nie wiem. Komutator nie łączy żadnych prywatnych rozmów, bo w ogóle nie wiem czy takie są prowadzone w eterze, łączy natomiast obozy między sobą i z naczalstwem w Soświe. Tu na Uralu to prawie same łagry, cała ich sieć i stąd masowe wędrówki łagierników, których przerzucają etapami z miejsca na miejsce. I właśnie rozmowy dotyczą przeważnie terminów etapów, miejsc itp. Wprawdzie łączenie rozmówców uniemożliwiało podsłuch, ale niekiedy nieopatrznie coś tam do mnie dolatuje. Jest to tabu, ani mi w głowie by komukolwiek powtórzyć. Za bardzo cenię sobie przyszłą wolność i obecne zajęcie, a swoją drogą nie mam tu nikogo z kim mogłabym i chciała pogadać.
Obóz muszę opuszczać do godziny 22-giej, a więc do rozpoczęcia dyżuru mam wolne dwie godziny. Kręcę się po proizwodstwie, najczęściej idę do kuźni, gdzie pracują więźniowie i gdzie jest ciepło, ogień płonie, można się zagrzać, a na zewnątrz zimna noc, wszak to wczesna uralska wiosna. Pewnego dnia spotykam Hanalego, który stróżuje nocą w stołówce dla naczalstwa. Zabiera mnie do stołówki, nalewa do miski trochę zupy, kroi chleb i pożywiam się. Sceneria jest tajemnicza, Hanali nie zapala światła, by nie zdradzić mojej obecności, wszak robi to po kryjomu - on już wolny, ja łagierniczka, a stołówka dla naczalstwa. Nie jest całkiem ciemno bo pod kuchnią pali się ogień, płomienie pełgają po kuchennym pomieszczeniu, jest ciepło, cichutko, spokojnie. Od tej pory, jeśli tylko Hanali ma dyżur, pukam cichutko do bocznych drzwi, uchylają się, wślizguję się do środka, siadam na stołku, a Hanali częstuje mnie. a to zupą, a to pierożkami, gorącym kipiatkom itp.
Praca przy komutatorze jest łatwa, siedzę cały czas wpatrzona, wsłuchana, z wieczora w sąsiedniej izbie stale ktoś się kręci, noc samotna. Nauczyłam się nie spać i jakoś łatwo mi to przychodzi, noc wreszcie mija i rano odchodzę do zony. Barak na ogół pusty, więźniarki na robocie, więc udaje mi się trochę pospać.
Niedługo tu zabawiam, na nocną zmianę zatrudniają wolną (widocznie taki rozkaz), a mnie przerzucają w tajgę, również do obsługi komutatora. Przez tajgę przechodzi linia kolejowa, wybudowana jak zwykle przez więźniów, wzdłuż niej na szerokości około 10 metrów ciągnie się nasyp, a na nim zbudowany szałas. Aby się do niego dostać trzeba wspiąć się na nasyp, przejść kilka kroków po desce i lekko się schylając wejść do środka. Panuje tu ciągły półmrok, wewnątrz są dwie prycze, w kącie przy wejściu, na prowizorycznym stoliku stoi komutator, przed nim zydel i to wszystko. Jest jeszcze "koza", czyli piecyk na drewno z małą płytą do gotowania i rurą wysuniętą na zewnątrz przez rozsunięte gałęzie szałasu. Miejsce to jest oddalone od Sośwy o 9 kilometrów a od najbliższego osiedla ludzkiego. około 3 kilometry. A więc kompletna pustka, wokół tajga, tory kolejowe, po których raz na kilka dni przejeżdża pociąg towarowy przewożący więźniów z łagru do łagru. Najczęściej są to otwarte lory, które niekiedy zatrzymują się przy nas. Wtedy ten i ów konwojent podskakuje do nas, a to napić się wody, a to zamienić parę słów, po prostu sami są żądni jakichś kontaktów. Oczywiście więźniom nie wolno zejść z wagonów, ale zamieniamy kilka słów, naturalnie z daleka.
Nasza ekipa składa się z czterech dziewcząt i kilku mężczyzn. Stanowimy brygadę, której zadaniem jest przeciągnięcie linii telefonicznej wzdłuż torów kolejowych. Brygadierem jest wolny mężczyzna, pewnie też były łagiernik po odsiadce, całkiem przyzwoity gość. Dziewczyny to: najstarsza z nas Zina, potem Kławdia, Luba, no i ja. Nasza czwórka podzielona jest na dwie grupy: jedna dwójka obsługuje komutator, zmieniając się co 12 godzin, druga dwójka dołącza do grupy męskiej, pracującej przy zakładaniu linii telefonicznej, która będzie łączyć obozy między sobą. Wszak tu na Uralu cała sieć łagrów jest połączona liniami kolejowymi i liniami telefonicznymi. My, dziewczyny zmieniamy się co tydzień; raz jedna dwójka obsługuje komutator, a druga dołącza do brygady, potem następna. Linię telefoniczną ciągniemy z Sośwy, tam nasza baza, a więc 9 kilometrów od nas. By dołączyć na czas do zespołu musimy wstać bardzo wcześnie i przecinką kolejową, idąc po progach pokonujemy ten dziewięciokilometrowy odcinek. Wieczorem po zakończonej robocie znowu pokonujemy tę drogę, by wrócić do naszego szałasu. Czasami, gdy jesteśmy bardzo skonane nie wracamy do siebie, tylko w rozdzielni telefonicznej w Soświe kładziemy się na podłodze w izbie przylegającej do tej, w której pracuje telefonistka przy komutatorze. (Ta sama rozdzielnia, w której pracowałam). Tak przesypiamy noc, bez mycia, bez jedzenia, chyba, że kawałek chleba przyniesiemy ze sobą. Praca w brygadzie jest bardzo ciężka, aczkolwiek największy ciężar biorą na swe barki mężczyźni. Zakładamy linię telefoniczną wzdłuż linii kolejowej, lecz by mogła powstać trzeba najpierw postawić słupy, na których będzie się rozpinało druty telefoniczne. Na razie słupy rosną w tajdze, trzeba więc umieć wybrać odpowiednie - proste, wysokie, zdrowe, odpowiedniej grubości. Brygadier z mężczyznami wybiera takie i teraz rozpoczyna się normalna procedura, taka jak przy "lesopowale". A więc podpiłowanie, podrąb, nadpiłowanie z drugiej strony, zwalenie drzewa, odpiłowanie grubych konarów, odrąbanie drobniejszych, okorowanie pnia za pomocą tzw. "szkurowek", co już zawsze należy do nas bab. Słup leży na ziemi gotowy, a teraz trzeba go postawić. W tym celu trzeba wykopać dół - głęboki a stosunkowo wąski, podnieść drzewo i osadzić w tym dole. To wcale nie jest takie łatwe i takie proste, w ruch idą łopaty, sznury, liny, mięśnie i skupiona uwaga, by słup nie runął i nie przygniótł. My dziewczyny stoimy i patrzymy pełne niepokoju, bo cóż w tym momencie po nas. Kiedy już słup stoi, trzeba go dobrze zasypać ziemią, ubić ją i utwardzić. I tak powoli, dzień po dniu wyrasta rząd słupów, a w miarę ich przybywania, odległość od naszego szałasu maleje i skraca się droga, którą musimy pokonywać rano i pod wieczór. Kiedy wszystkie słupy już stoją ciągniemy wielki bęben z nawiniętym kablem, co wcale nie jest takie łatwe bowiem nawierzchnia ziemna od torów do tajgi pełna jest wykrotów, pni po wyrębie drzew, krzaków i innych roślin. Wszak ta droga kolejowa to dzieło nasze, więźniów, którzy wdzieramy się w tajgę, robimy przecinkę, usuwając część drzew, pni, zostawiając resztę na poboczu. Często grunt skalisty rozsadzany jest dynamitem, wszak to Ural, góry z jego częścią azjatycką. Już bęben dociągnięty do słupa, wchodzi nań za pomocą przytwierdzonych do butów haków jeden z mężczyzn, przykręca urządzenie, przez które przeciąga kabel, umocowuje i schodzi na dół, a my dalej pchamy i ciągniemy kabel na bębnie. I tak rośnie las słupów i powstaje linia telefoniczna.
Kierownik naszego zespołu zleca mi od czasu do czasu inną pracę, a mianowicie pranie swojej odzieży, poczynając od bielizny po bluzy, spodnie, kurtki itp. Biorę tobół z rzeczami, dostaję do ręki kawałek mydła, szarego, okropnie śmierdzącego, dechę drewnianą i idę nad rzekę. Wyszukuję miejsce względnie kamieniste, na którym rozkładam rzeczy, zanurzam w wodzie, nacieram mydłem i walę dechą z jednej i z drugiej strony, tak jak to robią tamtejsze kobiety. Klęczę na ziemi, utytłana gliną, piachem, usiłując przywrócić jakiś przyzwoity kolor pranej odzieży. Myślę przy tym, że moja mama to się pewnie w grobie wywraca, patrząc z góry i co by powiedział tatuś o swojej córce "starościance"?
Ten okres mego życia obfituje w bardziej lub mniej dramatyczne przeżycia, ale i czasem nawet przyjemne. Nasza egzystencja opiera się na przydziale żywności, wydawanej w łagrze raz na tydzień. Dzienny deputat wydawany w obozie dla stacjonarnych więźniów jakoś musiał wystarczyć, ale przydzielony na 7 dni był zjadany w ciągu czterech do pięciu dni - no bo jak się oprzeć? A i tak zawsze jest mało. Pozostałe dni bez chleba, a często i bez zupy, bo już nie ma z czego ugotować - są bardzo głodne. Ratujemy się zbierając w tajdze jagody, poziomki, ożyny, no i grzyby. Dziewczyny solą je, układają w garnku i po kilku dniach są gotowe do jedzenia. Pierwszy i ostatni raz w życiu jem surowe solone grzyby - nawet niezłe, a w każdym razie trochę zaspakajają uczucie głodu. Owoców leśnych jest dużo i są bardzo dorodne więc się nimi też ratujemy. Czasami odwiedzają nas chłopcy - bezkonwojni, jak się im uda znaleźć czas po robocie, a nawet konwojenci, bo to też na ogół młodzi, biedni chłopcy rzuceni w tajgę do pilnowania więźniów, najczęściej też za jakieś "przewinienia". My w tym szałasie na skraju tajgi żyjemy tak daleko od ludzi, naczalstwa, kierownictwa, że oni czują się bezpiecznie urywając się w przerwach od swoich obowiązków. Jeśli mamy "wychodnoj" dzień, to dwie z nas zostają w szałasie przy telefonie, a dwie idą w las. Jak się trafi jakiś chłopak to można iść głębiej, bo jest wtedy bezpieczniej. Idziemy więc we trójkę, jest piękny letni dzień, na chwilę zapominam, że jestem łagierniczką a wyobrażam sobie, że jestem wolna, młoda, idę przez las z parą przyjaciół, jest dobrze, miło, cicho, pięknie. Zbieram jagody, podziwiam piękną urałską przyrodę, staram się żyć tylko tą chwilą, dopóki rzeczywistość nie przywróci mnie do opamiętania.
Zbliża się koniec tygodnia, w którym my z Ziną obsługujemy na zmianę komutator, a Kławdia z Lubą pracują w brygadzie. Od dwóch dni nie mamy nic do jedzenia, ani kawałka chleba, ale pocieszamy się myślą, że dziś jest dzień odbioru przydziału i dziewczyny po pracy przyniosą go i posilimy się. Jest już pod wieczór a ich jeszcze nie ma, gdy raptem telefonują, że owszem przydział odebrały, ale są tak zmęczone całodzienną pracą, że zostają w Soświe na noc i przyjdą dopiero jutro. Uderza to w nas jak grom, zwłaszcza w Zinę, która jest większa, więcej potrzebuje zjeść i źle znosi głód. Konsternacja - patrzę na Zinę i w jednym momencie postanawiam pójść do Sośwy i przynieść jedzenie. Muszę jednak zostawić Zinę samą i pokonać drogę dziewięciu kilometrów w jedną i drugą stronę po progach kolejowych przez tajgę. Na razie jest jeszcze względnie jasno - biegnę cały czas, bliżej Sośwy odbijam od torów leśną przecinką do drogi, potem przez most na rzece i już jestem na miejscu. Dziewczyny są zdziwione widząc mnie, dają mi worek z żywnością, zostawiając sobie tylko chleb na rano. Zarzucam worek na plecy, a waży sporo, przecież to przydział na cztery osoby na cały tydzień - i ruszam w drogę powrotną. Jest już ciemno, robi się noc. Przechodzę przez most, kieruję się w prawo, idąc wzdłuż rzeki. Po lewej stronie mam ścianę lasu, po prawej majaczą słabe światła domów Sośwy i łagru, które mijam i nic już prócz księżyca nie rozświetla ciemności. Hen w dali przede mną jest mała wioska, od strony której rozlega się nagle krzyk kobiety "spasajtie", tzn. "ratujcie", raz, potem drugi i trzeci - wreszcie milknie i znów zalega cisza. Serce ściska się strachem. Na razie przestrzeń rzeki, w której odbija się światło księżyca sprawia, że nie jest tak bardzo ciemno i mogłabym iść dużo dalej jej brzegiem w kierunku wioski i od niej odbić torami kolejowymi ku naszemu szałasowi, ale ten krzyk paraliżuje mnie, przeraża to coś, co się za nim kryje. Muszę zmienić kierunek, wejść w tajgę, przecinką leśną dojść do torów kolejowych i iść po progach do nas. Na przecięciu drogi z przecinką stoi barak, zrobiony ze starego wagonu kolejowego, w nim składowane są narzędzia pracy brygad obozowych, a całości pilnuje stróż. Znam go, to bezkonwojny łagiernik - my się tu wszyscy znamy. U niego w baraku jest aparat telefoniczny, muszę zadzwonić do Ziny. Pukam mocno, budzi się, otwiera rozespany, zdziwiony i zaniepokojony widząc mnie. Tłumaczę skąd się tu wzięłam i proszę by mi udostępnił telefon. Dzwonię do Ziny i umawiamy się, że wyjdzie mi naprzeciw, choć opuszczenie komutatora jest bardzo ryzykowne. Wprawdzie nocą telefony są rzadko, ale może zdarzyć się pech gdy jej nie będzie, a o konsekwencjach opuszczenia komutatora nawet lepiej nie myśleć. Dziękuję - trochę uspokojona i pocieszona puszczam się w dalszą drogę. Wchodzę w przecinkę, którą szczęśliwie docieram do torów. Idę po progach, a odgłos moich kroków odbija się głośnym echem w tej ciszy nocnej. Wcale mnie to nie uspokaja, a wręcz odwrotnie - bo zdradza moją obecność. Po obu stronach mam tajgę, a tylko linia kolejowa jest widoczna przede mną na kilka metrów w tej międzyleśnej przestrzeni, dalej głęboka ciemność. Po jakimś czasie słyszę z daleka odgłos kroków, ogarnia mnie niepokój, wszak nie wiem czy to Zina, czy ktoś inny. Gdy kroki stają się wyrazistsze, zmniejsza się między nami odległość, wołam Zinę - odpowiada mi - serce tłucze się z radości -już nie jestem sama, już jesteśmy dwie, po chwili spotkanie i szczęśliwy powrót do "domu" - do szałasu!
Mija kilka dni i znów wplątuję się w dramatyczną sytuację. Jedna z dość licznych grup więźniów, gnana pieszo torami kolejowymi, zatrzymuje się na polanie wokół naszego szałasu na krótki odpoczynek. Wśród nich jedna z więźniarek odznacza się postawą, szlachetnością, schludnością. Okazuje się, że jest rodem z Wilna. Taszczy ze sobą walizę - "czemodan" - ruski, drewniany, dość ciężki. Widać, że jest bardzo zmęczona, a do Sośwy jeszcze 9 kilometrów. Proponuje mi zapłatę za poniesienie walizki, na co godzę się chętnie. Zarobię kilka rubli na podróż powrotną do Lwowa, w związku z kończącym się wyrokiem. Zarzucam sobie czemodan na ramię i ruszam nie czekając na wymarsz etapu, zwłaszcza, że nie wolno bratać się z nimi - tu wszystko jest zawsze podejrzane. Dźwigam drewnianą walizkę, wrzynającą mi się kantami w ramię, przerzucam na drugie, chwilami niosę w ręce. Jakoś dochodzę do mostu na Soświe, czekam na etap, oddaję bagaż, odbieram zapłatę i kieruję się w drogę powrotną. Dzień jest ładny, słońce świeci, przecinką dochodzę do torów, wracam do naszego "domu". Po chwili słyszę kroki za sobą - dopędza mnie znajomy chłopak bezkonwojny i idzie koło mnie. Co tu robi, dokąd zmierza - nie pytam, może do jakiejś brygady pracującej, w każdym razie poczułam się bezpieczniej, bo nie jestem sama. Jakże się mylę! Nagle - chwyta mnie za rękę, szarpie, ciągnie na pobocze torów, rzuca na ziemię, usiłuje zedrzeć mi spodnie - szarpiemy się, próbuję się wyrwać, ale on silny, dobiera się do mnie - zaczynam strasznie krzyczeć i w tym nadludzkim krzyku wołam Matkę Boską, wzywam Ją na ratunek. I wtedy reakcja jest natychmiastowa, chłopak zrywa się, co ja czynię również, prosi bym nikomu nie mówiła co próbował zrobić i ucieka. Jestem okropnie zmęczona, powoli wracam do równowagi, wiem, że nikomu o tym w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, bo chłopakowi za usiłowanie gwałtu groziłby kilkuletni wyrok. Milczę - nic nie daję po sobie poznać, milczę już zawsze, bo tak obiecałam.
Jest jeszcze pełnia lata, ale tu jest ono krótkie, zima przyjdzie nagle, a my zamarzniemy w szałasie. Na wcześniejsze opuszczenie łagrów już tracę nadzieję, już nie myślę nawet, żyję dniem dzisiejszym. Ponieważ przeciągnęliśmy już linię telefoniczną od Sośwy do nas, więc zanim rozpoczniemy dalej, musimy zbudować sobie chatę. Rozpoczynamy budowę całą brygadą, tj. pięciu mężczyzn i my "baby" do pomocy. Wykopujemy dość głęboki rów, w który wpuszczamy wykarczowane i obrobione przez nas drzewa, pocięte na odpowiedniej długości kłody, układając jedne na drugie, tworząc czworobok, wznoszący się coraz wyżej. Na rogach kłody łączone są na styk ankrami. I tak w niedługim czasie rośnie nasz domek. Szczeliny między kłodami wypełniamy darnią, upychamy mocno, by zimno nie wciskało się szparami. Na koniec układa się spadzisty dach z desek przyciętych w tartaku. Uszczelniamy go i obkładamy kwadratami wyciętej z ziemi darni. Wkrótce dom jest na ukończeniu, ma nawet dwie izby: W jednej są dwie drewniane prycze, w drugiej jedna, a po przeciwnej stronie półka z komutatorem i przed nią stołek. Drzwi nam zbito z desek w tartaku, ale jeszcze nie są zawieszone na hakach, stoją oparte od wewnątrz na podłodze, a ponieważ chata jest wpuszczona niżej w ziemię, więc na razie górą jest dość duży otwór.
Pracuję stale na parę z Ziną. Ona ma chłopaka, taki bezkonwojny z Sośwy, więc często znika zostawiając mnie samą. Jeśli to jest dzień to mi to nie przeszkadza, daję sobie radę przy komutatorze, nie boję się. Lecz kiedy zostawia mnie samą na całą noc, to już dużo gorzej. Od jakiegoś czasu domyśliłam się, że kręci romans z chłopakiem ze wsi - to niedobrze. Po pierwsze nie wolno nam łagiernikom nawiązywać bliższych kontaktów z wolnymi, po drugie w niepisanym kodeksie honorowym łagiernika nie toleruje się zdrady, zwłaszcza ze strony kobiety - może być srogo ukarana przez swego partnera, aż do zabicia włącznie. Nikt o jej zdradzie nie wie, ja jej nie wydam, ale boję się co będzie dalej.
Jestem sama, dziewczyny zostają na noc w Soświe, Zina zmywa się na randkę z tym wiejskim chłopakiem. Noc ciemna, deszczowe krople uderzają po deskach dochodzących do naszej chaty od brzegu nasypu, siedzę na zydlu przy aparacie telefonicznym, rozświetlonym jedynie nikłym światłem z "koptiłki", wokół ciemno, głucho, za progiem rozciąga się tajga. Jakże jestem samotna, staram się nie rozważać swojej sytuacji. Nagle - słyszę kroki, odbijają się echem po deskach, coraz wyraźniejsze, ktoś idzie, zatrzymuje się przy domku i czyjaś głowa majaczy w otworze utworzonym z niezawieszonych drzwi. Trudno rozpoznać w mroku kto to, ale głos zdaje się znajomy, poznaję - to partner Ziny, ten z Sośwy. Pyta o Zinę, tyle kilometrów przeszedł by się z nią zobaczyć, a jej nie ma. Co robić - kłamię na poczekaniu, że poszła do Sośwy razem z dziewczynami, bo tam dzisiaj pracowała i tam została na noc. Wierzy mi, ale nie odchodzi, wręcz przeciwnie, wchodzi do środka, siada na pryczy oznajmiając, że poczeka na Zinę, bo wszak prędzej, czy później i tak musi wrócić. Siedzi, a ja proszę Boga , by ktoś zadzwonił, by on widział że jestem bardzo zajęta, ale niestety nocami jest mało rozmów. Boję się, on wielki chłop, sam ze mną a nuż nie doczekawszy się Ziny zechce dobierać się do mnie, po to przecież przyszedł. Modłę się gorąco, przerażona zaistniałą sytuacją. Wreszcie on podnosi się i oznajmia, że idzie się położyć do naszej drugiej izdebki. Po chwili słyszę jego chrapanie. Oddycham z ulgą nadsłuchując ciągle czy aby się nie obudził, a z drugiej strony czuję się trochę bezpieczniej w tej pustce, w ciemnościach nocy, z drugą żywa istotą. Czekam świtu, oby jak najprędzej; wreszcie zaczyna się powoli rozjaśniać, on ciągle śpi, a ja wybiegam na tory, spoglądając na drogę prowadzącą ze wsi, by nadchodzącej Zinie dać znać by się ukryła, póki on jest. Nie daj Boże, by wyszedł i zobaczył, że Zina wraca od strony wsi, a nie od strony Sośwy. Tory kolejowe parę metrów od nas skręcają w prawo do Sośwy, prosto odbija droga przez las do wsi. Zina nie nadchodzi, biegam od komutatora do drogi, zachowuję się cicho, by mój towarzysz, budząc się nie zorientował się, że mnie nie ma przy aparacie. Słońce już wzeszło, on się budzi i nie doczekawszy-się Ziny odchodzi, bo musi iść do roboty, a długa droga przed nim. Oddycham z ulgą, a kiedy Zina wreszcie przychodzi relacjonuję jej przebieg tej nocy - ku przestrodze. Ale nie pytam więcej o nic, nie chcę wiedzieć, to jej problem.
Zostaję zawiadomiona przez naszego kierownika, że mam się stawić u naczelnika łagru w wyznaczonym dniu. Staję przed obliczem wyżej wymienionego, by usłyszeć oświadczenie, że "twoja kara pozbawienia wolności zostaje zamieniona na deportację ze Związku Radzieckiego i przewiezienie do Polski". Ale - mam prawo nie zgodzić się, pozostać w obrębie Związku Radzieckiego i tu odbyć moją karę do końca - tzn. wybrać życie w "raju". Jak najgrzeczniej oznajmiam (by nie drażnić i by nie cofnięto decyzji), że jednak decyduję się na deportację do Polski. Wobec tego mam na razie wracać do siebie i czekać na zawiadomienie o konkretnym terminie wyjazdu. Wracam pełna euforii - a więc i mój czas nadszedł, a już straciłam nadzieję. Uświadamiam sobie jakim ciosem dla Babuni i Ani będzie wiadomość, że jadę do Polski, a nie do Lwowa, gdzie One zostają i że teraz będziemy znowu rozdzielone nie wiadomo na jak długo. Potem okaże się, że z Babunią na zawsze, a z Anią spotkamy się po długich latach. A tak je prosiłam, tak błagałam w listach, by jechały do Polski i tam na mnie czekały. Może moje życie potoczyłoby się inaczej gdybym miała do kogo wracać i to do osób, które kochały mnie ponad życie!
Tymczasem w podnieceniu oczekuję wezwania, rozdając moim dziewczynom resztki tego co posiadam, łącznie z ciułanymi pieniędzmi na podróż. Zostawiam sobie niezbędne minimum, bo wszak nie wiem jak długo będzie trwała podróż i gdzie osiądę. Ale wiem i wierzę, że jednak mnie w Polsce będzie zawsze lepiej niż im tu w Związku Radzieckim. Nie wiem wprawdzie jaka jest ta Polska, jak się w niej żyje, gdy Lwów, Wilno i całe nasze kresy oderwano od Niej!
Wreszcie nadchodzi upragniony dzień, wędruję świtem starą drogą do Sośwy, by rano stawić się w męskiej zonie łagru, gdzie urzęduje naczelnik. Jestem na razie sama, ale po chwili wyprowadzają z baraku mężczyznę, w którym rozpoznaję starszego lwowskiego poczmistrza z mego etapu, aresztowanego wraz z synem. W którymś momencie rozdzielono ich i on nie wie gdzie jest syn, czy w obozie, czy może już w Polsce. Pod eskortą jego konwojenta jesteśmy prowadzeni na stację, gdzie stoi pociąg zestawiony z wagonów osobowych, ale całkowicie okratowanych. Wprowadzają nas do wagonu, mnie do jednego przedziału, jego do drugiego. Przedział całkowicie pusty, okno zabite deskami, przez szpary w których przesącza się nikłe światełko, ale na zewnątrz dojrzeć nic nie można. Również zakratowane drzwi zamknęły się za mną i jedynie przez nie dochodzi do przedziału trochę światła z korytarza, ale i tam wszystkie okna są okratowane, trudno oddzielić noc od dnia.
Jest noc, kiedy budzi mnie zgrzyt otwieranych drzwi i do przedziału wpuszczają sądząc po sylwetce, jakąś kobietę. Kładzie się na sąsiedniej ławce i jakiś czas tkwimy w ciszy i w ciemnościach. Potem powoli nawiązuje się rozmowa, a z niej dowiaduję się, że moją współtowarzyszkę na skutek jej choroby przetransportowują z północnych łagrów, gdzie klimat ostry, bardziej na południe. Aż się dziwię - od kiedy to Rosja troszczy się o swoich łagierników? Ona dowiaduje się ode mnie, że jestem Polką ze Lwowa. To wzbudza jej zainteresowanie, bowiem po zajęciu naszych terenów przez bolszewików, ona wraz z mężem, wyższym oficerem wojskowym stacjonowali we Lwowie, mieszkając na przydzielonej kwaterze prywatnej. Od słowa do słowa okazuje się, że tą kwaterą był pokój w mieszkaniu moich wujostwa - Aulichów, przy ul. Dąbrowskiego. Bywałam tam często i przypominam sobie tę parę spotykaną tam. Nie do wiary, że w tej bezkresnej Rosji, gdzieś - hen za Uralem, po tylu latach można się spotkać. Oczywiście, po wybuchu wojny niemiecko-bołszewickiej oni zniknęli ze Lwowa, a z opowiadań mojej towarzyszki wynika, że pracując w sztabie dotarli aż do Berlina, gdzie po zakończeniu działań wojennych, posądzeni o szpiegostwo - jak to często, niemal nagminnie było, z wysokimi wyrokami wylądowali w łagrach, oczywiście rozdzieleni, do dziś nic o sobie nie wiedząc. Takie to losy ludzkie i tak dziwnie przeplecione z moimi. Rozpamiętując je, czuję do mojej towarzyszki ciepłą sympatię. W Swierdłowsku nas rozdzielają i już nie wiem jakie są dalsze losy tej pary. Jestem w więzieniu, cela strasznie przepełniona, siedzę na górnej pryczy, szerokiej - dużo nas, jedna przy drugiej, ani jednej Polki. Czekam na dalszy los, gdzie, kiedy i co ze mną dalej będzie. Po około siedmiu dniach wywołują mnie i znowu prowadzą na stację, wsadzają do pociągu - jedziemy. Mija kilka dni, w których pociąg raz jedzie, raz stoi, to znów jedzie, wreszcie zatrzymuje się na jakiejś bocznicy kolejowej, prowadzą mnie do zamkniętej kibitki, gdzie bardzo wąską szparą między deskami, mogę coś tam na zewnątrz dostrzec. Widzę duże miasto, ulice, przechodniów, później dowiaduję się, że to Moskwa. Przejeżdżamy ze wschodniej strony Moskwy na zachodnią - znowu na bocznicę kolejową - gdzie stoi taki sam osobowy okratowany pociąg, na razie tylko wagony, bez lokomotywy. Wprowadzają mnie do jednego z nich, otwierają drzwi przedziału i wpychają do niego. Stoję, bo ani ruszyć się nie ma gdzie, taki tłok, tyle twarzy, otacza mnie szum głosów, widzę 3-piętrowe półki po obu stronach wąskiego przejścia. Na półkach siedzi mnóstwo kobiet, same młode. Jedna z nich wskazuje mi najwyższą półkę po prawej stronie, pod samym sufitem - jest wolna. Wdrapuję się na nią jest bardzo wąska, mogę tu tylko leżeć, bo mam sufit nad głową muszę bardzo uważać by nie spaść. Za to mogę patrzeć z wysokości co się dzieje i przysłuchiwać się rozmowom. Jestem nagabywana - kto, dokąd, skąd? A kiedy dowiadują się, że jestem Polką i wracam do Polski, rozwiązują się im języki i już nie boją się mówić to i owo o sobie. Okazuje się, że są to studentki Politechniki Leningradzkiej oskarżone o zawiązanie jakiejś "białej organizacji" i z wyrokami 20 do 25 lat jadą na Sybir. Opowiadają że wizytował ich Politechnikę nasz premier Cyrankiewicz i proszą by przekazać mu pozdrowienia i powiedzieć, że "studentki leningradzkie jadą na Sybir". Pierwszy raz słyszę to nazwisko, nie wiem co się w Polsce dzieje, ani jaka ta Polska.
Na drugi dzień wyprowadzają mnie do innego pociągu i znowu sama dojeżdżam do Orła - tam przeprowadzają mnie do więzienia utworzonego z części koszar wojskowych. Cela duża, nary piętrowe, leżymy na nich pokotem, ja oczywiście jak zawsze na górnych. W dzień wyprowadzają wszystkich więźniów do roboty, ja zostaję sama. Okropnie jest siedzieć samej cały dzień, obijać się po pustej celi, gdzie oprócz nar nie ma nic. Na drugi dzień zgłaszam dyżurnej konwojentce chęć przystąpienia do jakiejkolwiek pracy. Uwzględnia moją prośbę i oto wychodzę na teren koszro-więzienia by ścinać motyczką chwasty na ścieżkach, grabić, wynosić na wysypisko śmieci. Jest ładny dzień, świeci słońce, trawa zieleni się wśród nielicznych drzew, wokół pusto, ani żołnierzy, ani więźniów, cisza. Nikt mnie nie pilnuje, może tylko śledzi z okna - nie wiem, jest mi to obojętne, praca mnie cieszy. Po kilku dniach znowu jadę, tym razem jest nas w przedziale kilka kobiet, żadnej z nich nie zapamiętuję. Wysiadamy - tworzy się konwój, prowadzą nas do obozu, jesteśmy w Brześciu nad Bugiem - a więc tam po drugiej stronie jest Polska, a przecież tu też kiedyś, jeszcze kilka lat temu - była Polska.
Obóz polski - podlegający polskiej władzy wojskowej - duży teren otoczony drutami, kilka murowanych budynków z otwartymi pomieszczeniami. Pokoje (bo to już można powiedzieć - nie cele) puste, materace na podłogach, koce i nic więcej. Poruszamy się swobodnie, odwiedzamy się, odszukujemy znajomych - jest tu Krysia Szargut z dzieckiem, urodzoną w łagrze dziewczynką Po kilku dniach wraz z nowo przybyłym konwojem przychodzi Stacha Guszpit, radość ze spotkania po tylu latach. Jest w obozie ksiądz - łagiernik, organizuje prowizoryczny ołtarz, codziennie odprawia mszę, spowiadamy się, komunikuje nas. Skąd ma komunikanty - nie wiemy, może mu pieką w kuchni obozowej, może dostarcza kierownictwo obozu, wszak jest wolne. Przeżywamy uroczyste chrzciny córeczki Krysi, cały obóz w tym uczestniczy, schodzą się wszyscy, pokój nie może wszystkich pomieścić, stoją więc na zewnątrz. Śpiewamy pieśni, radujemy się wspólnotą, możnością jawnej modlitwy i wolnością czekającą za progiem.
Konwoje przychodzą i odchodzą, bo co kilka dni na wieczornym apelu wyczytują nazwiska osób wyznaczonych do wyjazdu do Polski. Uważnie słucham, z bijącym sercem, bo może padnie moje nazwisko - jedni się cieszą drudzy są zawiedzeni, gdyż muszą czekać całą dobę do następnego komunikatu.
Wreszcie nadchodzi dzień - 8. IX. 1948. - stoimy znów na apelu i uważnie wsłuchujemy się w odczytywaną listę szczęśliwców jadących do Polski - jest, pada moje nazwisko, pada również nazwisko Stachy Guszpit, ale - jakaś pomyłka bo wyczytano Stanisław. Ta pomyłka kosztowała Stachę trzy miesiące dodatkowego pobytu w obozie bo tyle trwało wyjaśnianie przez władze sowieckie, czy Stanisław to Stanisława, czy to ma być mężczyzna na liście, czy kobieta. A więc nareszcie, za dzień, może dwa będę już w Polsce, zupełnie nie zastanawiam się gdzie się udam, co będę robić, gdzie zamieszkam. Na razie jest dziś - 9. IX. - żegnam Stachę i pozostających w obozie, ustawiam się w konwoju zmierzającym do stacji. Tam ładują nas do bydlęcych wagonów, zamykają i po jakimś czasie ruszamy. Jedziemy, stajemy, znowu jedziemy, jak to u ruskich. Wreszcie zatrzymujemy się, wielkie zasuwane drzwi zostają otwarte, bo oto znajdujemy się na polskiej granicy, ale jeszcze nie u celu podróży. Znikają ruscy strażnicy, czujemy powiew wolności, ale nie wolno jeszcze opuszczać wagonów. Znowu jedziemy, już nie zamknięci, wreszcie dojeżdżamy do jakiejś stacji - napis głosi, że to Biała Podlaska.
Na peronie stoi polski major w asyście wojskowej, wyładowujemy się, znowu tworzymy konwój i maszerujemy do polskich koszar, gdzie rozlokowują nas w części przeznaczonej dla powracających z obozów. Wielkie sale, piętrowe prycze, lokuję się jak zwykle na górnej. Tak to rozpoczynam nowy etap życia. Na terenie koszar jest punkt informacyjny, tu rodziny w Polsce przysyłają adresy swoje dla powracających stamtąd, tu poszukują swoich wśród łagrowiczów. Idę tam też, raczej wiedziona ciekawością, niż nadzieją że ktoś może mnie oczekiwać. A tu - niespodzianka, jestem na liście, poszukuje mnie mama Zosia, podaje swój adres. Mieszka w Gliwicach, pewnie z Joasią ale co robi, jak żyje, gubię się w domysłach. Jestem wzruszona, wszak rozstałyśmy się już tak dawno temu we Lwowie, kiedy ona wraz z Joasią przeprowadziła się do swojej przyjaciółki, niedaleko, róg Krasińskiego i Tarnowskiego, ja na górę do Babci - piętro wyżej. Na dole została ciocia Giga. Jak to się stało, nie doceniałam najwidoczniej szlachetności mamy.
Deklaruję więc gotowość wyjazdu do Gliwic, ale śpieszyć się nie muszę, nikt nie wygania, mogę tu być jeszcze kilka dni. Otrzymujemy jakie takie zaopatrzenie: wojskowe torby podróżne,a w nich mydło, dwie czekolady, cukierki, zapałki, płaszcz, sukienkę, sweter, koszulę, pończochy, parę obuwia, przybory do szycia, lusterko, siennik, przybory do jedzenia, a nawet kapelusz. Mam to wszystko wypisane na odwrocie Przepustki Nr 421531, wystawionej przez Państwowy Urząd Repatryjacyjny, Punkt Przyjęcia w Białej Podlaskiej, po przekroczeniu Punktu Odbiorczego w dniu 10. września 1948. roku. Dostajemy również 2000 zł i bezpłatny bilet kolejowy, ważny dwa tygodnie, uprawniający do jeżdżenia po całym kraju w poszukiwaniu rodziny lub miejsca osiedlenia. Po otrzymaniu pieniędzy pierwsze kroki kieruję do fryzjera na ścięcie warkoczy i pierwszą trwałą w życiu Jak ja pielęgnowałam swoje włosy przez całe lata pobytu w łagrach - wyczesywałam, by nie dopuścić do wszawicy, by mi ich na glacę nie ścięli. Teraz, wraz ze obcięciem warkoczy zakończył się mój okres dziewczyński, zaczynam następny, nie przeczuwając jaki będzie trudny, ciężki. Szykujemy się do wyjazdu "w Polskę", jedzie cała duża grupa. Najpierw jedziemy pociągiem do Warszawy, zatrzymujemy się na Pradze, skąd samochody PUR-u (Państwowy Urząd Repatryjacyjny) przewożą nas na warszawski Dworzec Główny. Trzeba czekać, bo takie mrowie łudzi, że samochody obracają kilkakrotnie. Przy dworcu praskim jest Biuro Ewidencji Ludności - idę tam by odszukać adres wujka Staszka, o którym miałam przekazaną wiadomość, że wrócił po paroletnim pobycie w Oflagu, że dom ich w Zalesiu pod Warszawą został zbombardowany, że nie wiadomo gdzie mieszkają. Odnajduję adres - ulica Belwederska, może się przyda. Organizuje się grupka osób, pragnąca przed rozjechaniem się do domów pojechać do Częstochowy, podziękować za przeżycie i cud ocalenia.
Przyjeżdżamy na Dworzec Główny, jest wczesne popołudnie. Pociąg do Częstochowy odjeżdża wieczór, mamy więc parę godzin czasu dla siebie. Nasze worki brezentowe oddajemy do przechowalni, umawiamy się na wieczorną godzinę i rozjeżdżamy się po Warszawie. Jakże czuję się samotna w wielkim mieście - zagubiona, zaniedbana. Mam na sobie zimowy płaszcz z wytartym futrzanym kołnierzykiem, przerobionym w czasie okupacji we Lwowie z tatusinego płaszcza - przebył ze mną wszystkie obozowe etapy, taki teraz wyświechtany, zniszczony. A tu wrzesień, słońce, ciepło - życie w miarę normalne. Jakoś dopytuję się o tramwaj, znajduję ulicę, niedaleko Belwederu - dzwonię. Otwiera mi Zbyszek, to znaczy domyślam się, że to on - bo widzieliśmy się jako dzieci, teraz już dorośli. On niema pojęcia kto przed nim stoi - objaśniam, więc wpuszcza mnie do mieszkania. Dowiaduję się, że wujostwo wyjechali do Zalesia, mam zatem na nich zaczekać. Pod wieczór przyjeżdża sam wuj, ciocia została jeszcze na noc. Od wuja dowiaduję się, że mama tydzień temu wyszła za mąż, nie mogę więc tam do nich jechać i zwalać im się na głowę. Wujek radzi, bym została, poczekała na przyjazd cioci, wówczas wspólnie naradzimy się co dalej. Nie jadę więc na dworzec, nie spotykam się z moją grupą, nocuję u wujostwa. Na drugi dzień, po powrocie cioci zapada decyzja - zostaję u wujostwa w Warszawie. Jedziemy z wujkiem na dworzec po mój worek, potem do PCK - po jakąś należną mi pomoc materialną, ale otrzymuję tylko po jednej puszce konserwy mięsnej i rybnej i kawałek mydła. W Caritasie Archidiecezji Warszawskiej otrzymuję koc wełniany, z którego w przyszłości uszyję sobie bardzo porządną ciepłą kurtkę. Dodatkowo jeszcze dostaję sweter, sukienkę, dwa ręczniki i nocną koszulę. Tak więc mój dobytek powiększa się.
Trzypokojowe mieszkanie wujostwa jest pomniejszone o jeden pokój, zajmowany przez jakiegoś oficera, jest to bowiem wojskowe mieszkanie służbowe. Wujek jest pułkownikiem, całe życie w czynnej służbie. Z tych dwóch pokoi jeden zajmują wujostwo, a drugi Zbyszek, który odstępuje mi go, sam rozkładając sobie na noc w kuchni łóżko składane. Oczywiście na dłuższą metę taka sytuacja nie może trwać, ale wuj ma nadzieję na wykwaterowanie lokatora i odzyskanie tego trzeciego pokoju. Tymczasem przeżywam pierwsze zetknięcie z cywilizacją: tapczan, pościel, koszula nocna, sedes, na którym można usiąść, talerz, nóż, widelec! Tam przez tyle lat - miska, drewniana łyżka, twarde nary, czasem siennik z pokruszoną słomą dziura w desce, albo tylko dół kloaczny i - inne takie przyjemności. Uczę się tylu rzeczy od nowa, obserwuję i doznaję niemiłego uczucia, kiedy ciocia tyle wierzchnich liści odrzuca z kapusty, by się dostać do tych czystych, zdrowych. Jak można - jak można wyrzucać coś co się nadaje do zjedzenia? Każdy oderwany liść wbija mi się w serce, "tam" tyle głodnych ludzi rzuciłoby się na te liście i jadło, jadło łapczywie. Ta niechęć do wyrzucania czegokolwiek z jedzenia została mi do dziś i na zawsze, jak również grymaszenie, że coś jest niedobre.
Zetknięcie z cywilizacją owocuje spaleniem czajnika elektrycznego, do którego nie wlewam wody. Wstyd mi - czuję się jak nierozgarnięta, ale spotykam się z wyrozumiałością i pobłażaniem i dzięki im za to. Idąc z ciocią ulicą spotykam koleżankę ze Lwowa, Zosię Serbeńską z mamą. Cieszymy się spotkaniem, zostaję zaproszona na herbatkę. Ciocia ubiera mnie w swoją ładną popielatą spódniczkę, bluzeczkę - odprowadza mnie, a potem przychodzi po mnie. Znajduję się w ładnym saloniku, Zosia gra pięknie na fortepianie, jeszcze we Lwowie uczyła się grać, a teraz przygotowuje się do Konkursu Szopenowskiego. Jakie to dla mnie wszystko nowe, ile muszę nadrobić, by się włączyć w nurt normalnego życia. Wszak jeszcze tak niedawno leżałam na narach, a pluskwy spadały z sufitu na głowę, bo cała reszta była schowana w sienniku, z którego wytrząsało się słomę aby się ich pozbyć. Szczury biegały po podłodze, buszowały po pryczach, nawet tych górnych, w poszukiwaniu chleba - potrafiły nawet wyciągnąć schowany pod siennikiem chleb tak cicho, że nie obudziły śpiącej. Widzę siebie, jak siedząc na górnej pryczy trzymam na podołku szmatkę z wyfasowaną garstką cukru i maczam w nim chleb, rozkoszując się jakie to dobre. A zdarza się to tak rzadko, jak rzadko również wydają nam w kantorze po parę rubli, jako zapłatę za pracę. Z góry obserwuję jak dziewczyny smażą ze zdobytej gdzieś mąki, na oleju spod traktora, placki - na piecyku "kozie" skądeś przytachanym. Smród i dym z tego spalonego oleju okropny, ale i to można zjeść jak głód doskwiera.
Jakże zdaję się niedopasowana do obecnej sytuacji, wyobcowana, zagubiona, jaką rację mieli starzy łagiernicy przestrzegający przed niemożnością włączenia się w nurt normalnego życia.
Wujostwo decydują, że skoro mam bezpłatny bilet kolejowy, którego termin jeszcze nie wygasł, powinnam to wykorzystać i pojechać do Gliwic, by podziękować mamie za chęć pomocy oraz do Wrocławia do wujostwa Aulichów. Jadę do mamy, niespokojna jak mnie przyjmie jej nowy mąż. Ku mej wielkie uldze pan Janusz wyjechał na kilka dni, więc jesteśmy same z mamą i Joasią. Jestem przyjmowana serdecznie, ale czuję się obco, tak trudno nawiązać bliższe kontakty po tylu latach.
Jadę do Wrocławia, gdzie wujostwo Frydkowie zajmują całą dużą willę w ładnej dzielnicy - Zaciszu, 6 pokoi, duży ogród - nie to co małe mieszkania w Warszawie czy Gliwicach. Bez mego udziału rozstrzygnięto za mnie mój los - zostaję we Wrocławiu, już nawet nie wracam po rzeczy, zostają mi przesłane pocztą. Zaczynam nowy rozdział życia u wujostwa, z którymi byłam najbardziej zżyta we Lwowie i których najbardziej lubiłam. Więc właściwie powinnam się cieszyć - ale czegoś mi żal - może tej opiekuńczości i troskliwości cioci Wisi? Może tej gotowości udzielenia mi pomocy wujka Staszka, której nigdy nie zapomnę. Jeszcze dziś - po tylu latach zastanawiam się jak potoczyłyby się moje losy, moje życie, gdybym została w Warszawie.
Coraz nas - Polek mniej, wraz z wyrokami przychodzą nakazy wyjazdu do innych obozów lub na zsyłkę. Nie ma już Stefy, a w końcu mam się rozstać z Wandzią Partyką, z którą dzielę koję, życie i wszystkie trudy obozowe. Wandzia otrzymuje zsyłkę gdzieś w Krasnojarskim Kraju - daleko, na czas nieokreślony. Zdawać by się mogło, że to lepsze niż obóz, bo wolność, większa swoboda, jedynie konieczność meldowania się w NKWD. Rzeczywistość okazuje się jednak całkiem inna. Rozstajemy się z żalem, płaczem, obiecując pisać i dzielić się przeżyciami. Listy od Wandzi przychodzą rzadko i są rozpaczliwe. Rzucono ją do jakiejś dziury na Syberii i powiedzieli: "radź sobie jak chcesz, tylko nie wolno ci się oddalać i co tydzień musisz się meldować". Znalazła się we wspólnym zbiorowisku w jakimś baraku, z legowiskiem na podłodze, nie mogąc znaleźć pracy, a więc bez pieniędzy, bez środków do życia. Pisze, że oddałaby wszystko, by znaleźć się z powrotem na koi przy mnie, gdzie miała zapewniony wikt (jaki - nie ważne, ale był), odzież na grzbiet, wyznaczony rytm życia i nie musiała się martwić o codzienny byt. Powoli listów co raz mniej, aż przestają w ogóle przychodzić, nie ma odpowiedzi na moje i nie wiem co się z Wandzią stało.
Tak więc nie ma Wandzi, Stefy ani żadnej z naszych polskich dziewcząt. Jestem sama, ale dobry Bóg zsyła mi Ninę - Ninę Sinnikową Sybiraczkę. Staje się dla mnie przyjaciółką siostrą opiekunką najbliższą mi istotą. Pojawiła się w obozie, jak to jest zwyczajne - etapy przychodzą i odchodzą i przylgnęła do mnie. Wysoka, smukła blondynka, półsierota. Ojciec - naczelnik jakichś łagrów na Syberii, macocha nie interesująca się jej losem. Nigdy żadnych paczek nie dostaje z domu, a chyba są nieźle sytuowani. Nina pracowała w sklepie z pieczywem, które było na kartki, a jej dobroć i zaufanie do ludzi powodowały, że czasami sprzedała chleb bez kartki z obietnicą jej zwrotu w krótkim czasie. Tymczasem kontrola wykazała brak kartek na 4 kilogramy chleba. Dostała za to wyrok czterech lat łagru. Kończy teraz swoją odsiadkę i jest już bezkonwojna. Chodzi na oddzielne prace i otrzymuje około pół litra mleka dziennie. Mleko to stawiamy na zsiadłe i jemy je posypane cukrem z jednej miski, drewnianymi łyżkami. Pierwszy raz jem mleko zsiadłe z cukrem, jak ono smakuje! W ogóle jemy z Niną zawsze wspólnie z jednej miski, dzielimy się wszystkim co mamy i czego nie mamy. Ona nie dostaje żadnych paczek z domu, a ja dostaję. Cieszy mnie kiedy paczka przychodzi i daję ją Ninie do rozpakowania. Ona z nabożeństwem wyjmuje i ogląda czyściutkie białe płócienne woreczki z kaszą ryżem, cukrem, makaronem itp. Ona ma chody w kuchni, więc niesie to do ugotowania, potem przynosi i jemy, jak zawsze z jednej miski, oczywiście. Dobrze mi z nią z reguły wraca wcześniej z roboty i czeka na mnie by razem iść do stołówki. Jest zawsze dobra, serdeczna i bardzo przywiązana do mnie. Nigdy w moim dalszym życiu nie było przy mnie osoby tak bezinteresownie oddanej. Oczywiście wyłączając Babunię i Anię, ale losy nas z Babunią rozdzieliły na zawsze, a Anię danem mi było zobaczyć dopiero wiele lat później. Niestety Ninka odchodzi, skończył się wyrok, czeka ją wolna zsyłka gdzieś na Syberii. Daję Nince adres Babci, by przez nią dowiadywała się o mnie. Ona też nie wie gdzie ją losy rzucą. Skontaktowała się rzeczywiście, napisała do Lwowa, potem korespondencja urwała się i pod podanym adresem nie było Niny. A ja po powrocie z łagrów, w czasach stalinowskich nie mogłam czynić żadnych poszukiwań ani prób nawiązania kontaktu. Taka jest Rosja - wielka, przepastna, człowiek nie stanowi o sobie, miotany w różne strony imperium na rozkaz władz - nic nie znaczy!
Smutno mi bez Niny. ale swój los trzeba ciągnąć dalej. Do przysyłanych paczek, Babunia z Anią wkładają czasem obrazek święty albo medalik, które rozdaję wkoło bo coraz więcej jest na nie chętnych i coraz większe zapotrzebowanie, proszę więc w listach o nie. Na szyjach więźniów pojawiają się wiszące na sznureczkach medaliki i przytwierdzone do nar oprawione w rameczki obrazki święte. To nasi mężczyźni, pracujący w warsztatach z kawałków drewienek robią ładne rameczki. Sama mam Matkę Boską w rameczce, przybitą na desce nad głową. Nawet Dusia Jarochina, którą kiedyś z etapem przygnano na Gładkowkę, ku mojemu przerażeniu prosi mnie o medalik i obrazek i zmienia się nie do poznania. Paczki wydawane są na wachcie i otwierane zawsze w obecności dyżurnej nadzorczyni kobiet. Przychodzi paczka, wzywają mnie na wartownię, tam przegląd, rewizja - są obrazki, przepuszczają je i pozwalają odejść. Obok mnie kroczy nasza nadzorczyni, tłumacząc że musi odprowadzić mnie do baraku bo zdarzają się napady i wyrywanie paczek. Jest już zupełny zmrok, po chwili dyżurna zwraca się do mnie bardzo cicho z prośbą abym podarowała jej obrazek Matki Boskiej, bo jej teść modli się do pustego kąta. Umawiamy się na wieczór następnego dnia, kiedy ona ma przyjść na rutynową kontrolę barku. Obrazek mam schowany w kieszeni i kiedy ona kończy obchód wychodzę za nią do ciemnej sieni i wsuwam jej go do ręki - bez słowa, cicho, pokryjomu. Jakaś radość wypełnia mi duszę - "oni" wierzą modlą się w ukryciu, skrywając swoje prawdziwe wnętrze, bo wszak za prawdę grożą straszliwe wyroki. Tymczasem powoli, działalność "religijna" rozwija się, aż przychodzi jej kres, bo nie mogło długo to trwać.
Pracujemy na polu, dzień ładny, słoneczny. Z oddali nadchodzi Kola - ugołowszczyk z wiadomością że przyjechały jakieś władze i przeprowadzają w całym obozie rewizje. Jesteśmy zestresowane, zaniepokojone bo choć od czasu do czasu zdarzają się "przewierki", ale nie na taką skalę. Wracamy po robocie do obozu, a tam Sodoma i Gomora. Wszystko powyciągane, powywracane, no i poginęły wszystkie medaliki, obrazki itp. Nie ma mojej Matki Boskiej w ładnej rameczce, przybitej do nary. Władze już odjechały, więc "biorę na odwagę" i idę do naczelnika obozu, urzędującego w oddalonym baraku. Czekam na posłuchanie, uzyskuję je i nie wiem czym to się skończy, pełna złych przeczuć, przygotowana na krzyk, przekleństwa itp. Tymczasem za biurkiem siedzi naczelnik o łagodnym obliczu i spokojnie tłumaczy mi, że nie tylko ja, ale przede wszystkim Babcia i Ciocia narażają się na posądzenie o wrogą religijną propagandę - co może się skończyć zasądzeniem, więzieniem bądź łagrem, a w najlepszym razie, zsyłką. Mam więc natychmiast napisać do nich by zaprzestały przysyłania dewocjonalii. Ja natomiast, w momencie zakończenia wyroku i opuszczenia łagru otrzymam wszystko z powrotem, bo jest to zdeponowane i przechowywane. Niestety nie danem mi było tego odzyskać, bowiem losy rzuciły mnie w dalsze łagry. Naczelnika wspominam z wdzięcznością, bo od jego postawy zależały moje oraz Babuni i Ani losy. Wszak rewizja w obozie była prawdopodobnie przeprowadzana przez czynniki zewnętrzne, musiał więc naczelnik użyć swojego wpływu, by nie nadano temu dalszego rozgłosu. Także pewnie i w swoim interesie to zrobił, by osłabić wrażenie, że coś niedobrego (w ich mniemaniu) dzieje się na terenie jego łagru. Udało się tak, jak przez dwa lata udawało się naczelnikowi gromadzić element "polityczny", a nie przestępczy. A jeśli nawet, od czasu do czasu kogoś tam przysłano, to ginął w masie i stawał się inny (przykład to Dusia Jarochina).
Życie na Gładkowce toczy się swoim trybem, a ja rejestruję zapamiętane wydarzenia, choćby te z karcerem. Jak już wspominałam, nasz agronom, były łagiernik, sprawdza czy w ziemi w czasie wykopków nie pozostają ziemniaki. Szerzy strach, ukazując się na polu - wysoki, chudy, z miarką w ręce. Obserwujemy za kim się zatrzyma, serce drży, ręce drżą nadzieja się tli, że może ominie. Czasem tak, czasem nie. Staje za delikwentem, rzuca miarkę na ziemię tworząc kwadrat 1 metr na 1 i każe kopać jeszcze raz w tym miejscu. Zawsze znajduje jakiś ziemniak, nieraz 2 lub 3, a przecież tak dokładnie się kopie - może ten pośpiech? No i ląduje się w karcerze, na betonie, o chlebie i wodzie, w całkowitych ciemnościach, w pojedynkę. Nie ma mycia, nie ma pryczy, w kącie "parasza" - a rano z powrotem do roboty. Ilość nocy zależy od ilości znalezionych ziemniaków, no i od łaski agronoma. Nie omija i mnie karcer. Ale najbardziej tkwi mi w pamięci wielka czarna postać krocząca po kartoflisku, budząca taki strach!
Życie w łagrze wyznaczają: praca i normy. W zależności od charakteru pracy, trudności z tym związanych i innych okoliczności, tylko "naczalstwu" wiadomych, ustalane są normy "wyrabotki" i przydziały chleba. Poza tym, każdy łagiernik ma swoją grupę zdrowotną ustaloną przez komisję lekarską, która od czasu do czasu przybywa do obozu, dokonuje przeglądu i weryfikuje grupę, Do grupy pierwszej należą silni, zdrowi mężczyźni, posyłani na najcięższe roboty. W tej grupie za wyrobienie normy otrzymuje się 950 gramów chleba. Niedługo cieszą się tym przydziałem, który w żaden sposób nie rekompensuje wydatkowanej energii. Tracą szybko siły w morderczej pracy, obniżają normy i spadają do niższej normy z mniejszym przydziałem chleba. lin mniejsze przydziały chleba, tym mniej sił do pracy i tak skutki i przyczyny doprowadzają do utraty zdrowia, coraz większej słabości, aż wreszcie do zasilenia szeregów ..dochodiagów" (tzw. "muzułmanów" w terminologii niemieckich obozów). Snują się po łagrze, żebrzą, a jeszcze gorzej gdy zamieniają resztki chleba na papierosy. To cienie ludzkie, umierające z głodu i wycieńczenia.
Druga grupa to kobiety i mężczyźni, stosunkowo mocni, wprawieni w trudzie i przydzielani do trudniejszych prac, za które otrzymują od 650 do 850 gramów chleba. Trzecia kategoria to przeważnie kobiety zgrupowane w brygadach przeznaczonych do nieco lżejszych prac, względnie obniżonych norm. Przydziały chleba dla tej kategorii wahają się od 350 do 550 gramów. Podobne ilości chleba otrzymują też osoby zatrudnione przy różnych pracach w obrębie łagru - porządkowe, warsztatowe, kuchnia, obsługa itp. Natomiast osoby, które nie pracują w ogóle - inwalidzi, chorzy, słabi, otrzymują tylko 250 gramów chleba, a to za mało by żyć i za dużo by umrzeć. Chleb jest ciężki, gliniasty, czarny, pieczony w foremkach, krojony na pajdy różnej grubości i ważony. Kto ich tam wie czy uczciwie ważony? Do tego dochodzi zupa trzy razy dziennie po pół litra - i to wszystko. Zup jest kilka rodzajów i w zależności od tego jest się bardziej lub mniej głodnym. Najlepsza jest "łapsza", to zupa makaronowo-ziemniaczana, nieco gęstsza i zawiesista, więc wypełnia w pewnym stopniu żołądek. Druga zupa to "uha" - rybno-ziemniaczana, też możliwa. Najgorsza jest zupa z zębu kukurydzianego, który nigdy się nie rozgotowuje, a zatem w czystej wodzie pływają twarde ziarna kukurydzy, opadające na dno miski - i to już jest głód. Wiosną i latem ratuje sytuację zbiór różnych ziół: lebiody, pokrzywy, szczawiu itp. przez kobiety inwalidki. Zielsko dodane do zupy trochę ją zagęszcza i witaminizuje organizm. Jadłospis jest nieurozmaicony bo przez 2-3 miesiące je się dzień po dniu tę samą zupę, w zależności od tego czym zostały zapełnione magazyny. Czasami, ale to bardzo rzadko otrzymujemy dodatkowo łyżkę kaszy, polanej lub nie, kilkoma kroplami oleju.
Mycie w obozie odbywa się w korytkach z kranikami z zimną wodą. Oczywiście najpierw trzeba wlać tę wodę wiadrem do górnego korytka. W lecie korytka wystawiane są na zewnątrz baraku, a w zimie do przedsionka. Raz na tydzień idzie się do "bani". To wielkie pomieszczenie z rzędami ławek dokoła i z wielką "pieczką" pośrodku, z beczką wrzącej wody. Na ławkach są drewniane cebrzyki, do których "bańszczyk", siedzący na piecu nalewa wrzącej wody. Jesteśmy nagie, więc wchodzenie po stopniach z cebrzykiem po wodę wywołuje u niego obleśne uwagi, niby to dowcipy. Jakież to upokarzające! Ale staram się nie myśleć, tylko myję się kawałkiem wyfasowanego pseudomydła, a resztę wody wylewam na głowę, na siebie. Wokoło pełno pary, gorąco, pocę się, ale to chyba dobrze. Po wyjściu z bani odbiera się swoje rzeczy, oddane do "prożarki", tj. do wyparzenia w celu ich odwszenia- taka jest procedura. Szuka się swoich rzeczy w stercie innych, są gorące a nawet niekiedy popalone i pokurczone, więc trudno je naciągnąć na siebie. Potem biegiem do baraku bo jest się pół mokrym, a w zimie mróz, śnieg, a jesienią deszcz, plucha. Od czasu do czasu przed wejściem do bani golą nas pod pachami i w kroczu, oczywiście - mężczyźni. Jest to tak wstydliwe, upokarzające, że nie mogę tego wyrazić. Wszystko to by zmniejszyć wszawicę, która panuje tu powszechnie i niepodzielnie: ubraniowa, głowowa, rzadziej łonowa; dlatego nas golą.
Mam zachowane długie włosy, plecione w warkocze, muszę więc się bardzo starać, bo przy dużej wszawicy ogolą głowę do skóry. Co dzień, po robocie rozkładam na kolanach ręcznik i gęstym grzebieniem wyczesuję włosy - długo i dokładnie, nie dopuszczając do rozmnożenia się wszy. Grzebienie przysyła mi Babunia, tak że zachowuję swoje warkocze przez całe lata pobytu w łagrach i ścinam je dopiero po powrocie do Polski.
Lato 1947 roku - jakże brzemienne w skutki. Już od wiosny Sasza Dumbadze straszy mnie, że tym razem od sianokosów się nie wywinę. Nie boję się bo wiem, że zrobi wszystko, by mnie uchronić. A jednak stało się inaczej. Lato tego roku jest mokre, brzydkie, deszczowe. Siano mokre, nie nadające się do koszenia, trzeba czekać na lepszą pogodę. W sierpniu wypogadza się i pod koniec miesiąca trzeba szybko kosić by zdążyć przed wykopkami i zimą, która już w październiku bywa w całej pełni. A zatem, kto żyw i jeszcze na nogach zostaje pchnięty na sianokosy - w tym oczywiście i ja. Tu Saszka już nic nie mógł zrobić. Na sianokosy nie jedzie się, tylko idzie kilkanaście kilometrów pieszo. Rozlewiska wód i bagien, trawa rośnie na tzw. "koczkach". Są to wysokie, a wąskie kępy traw - mnie sięgające do pasa. Stanąć na nich nie sposób, można jedynie brnąć w wodzie, przeciskając się między nimi. W takich warunkach bardzo ciężko jest kosić trawę kosą uniesioną wysoko w górę, zwłaszcza mnie, która jestem niska i mam krótkie ręce. Ale mus jest mus i choć barki bardzo bolą, kosić trzeba. Ścięta trawa pokrywa potem całe połacie koczek i trzeba ją ściągać grabiami na suchy brzeg rozlewiska, bo na mokrych koczkach nie wyschnie. Na przemian więc kosi się i grabi, co jest nieco lżejsze od koszenia bo mniej bolą ręce. Bardzo rzadko trafiają się łąki normalne, które jest lżej kosić i grabić. Już zaczynają się przymrozki nocne, rano bezmiar wód zamarznięty. Gdy wchodzimy na lód, trzeszczy i kruszy się. Koło południa lód topnieje, a pod wieczór atakują komary i słynne sybirskie muszki. Od komarów zabezpieczamy się nakomarnikami, chroniącymi twarz i oczy, choć brzęczenie ich i wirowanie wokół głowy może doprowadzić do obłędu. Nie można się opędzać bo ręce cały czas zajęte kosą lub grabiami i nie są niczym chronione, tyle że w ciągłym ruchu. Gorzej , gdy opada chmara muszek, przechodzą przez płótno nakomarnika, wciskają się do oczu, nosa, twarzy - wszędzie - koszmar!
Wieczorem wracamy do obozowiska, które wygląda jak za czasów piastowskich (tak sobie wyobrażam). Nad rozlewiskiem wód wznosi się wzgórze z płonącymi ogniskami. Przeprawiamy się do niego łodziami. Na szczytowym płaskowyżu rozstawione są szałasy z gałęzi, które stanowią nasze lokum, oraz kilka namiotów dla kierownictwa i konwojentów. Wszystko to okolone drutem kolczastym. Płynąc łodzią i patrząc na wzgórze wyobrażam sobie, że tam czekają na nas woje Mieszkowi, że czas cofnął się o 1000 lat. Z zadumy budzi mnie okrutna rzeczywistość.
W obozowisku, przebrani w suche rzeczy, siadamy szerokim, ale zgodnym kołem wokół ogniska, trzymając w rozpostartych rękach mokre spodnie by je trochę podsuszyć. Krąg jest duży, bo nas jest dużo, więc odległość od ogniska daleka, długo zatem, trzeba by było siedzieć, by rezultat suszenia był dobry. A tu oczy się kleją członki obolałe po całym dniu, więc rozchodzimy się do szałasów z niedosuszonymi rzeczami, wieszając je w środku na gałęziach. Rano, po całonocnych przymrozkach, na kość zamarznięte rzeczy wciągamy z trudem na siebie, płyniemy na swoje koczo-łąki, włazimy w zamarzniętą wodę, rozgrzewając się gdzieś koło południa, ale praktycznie nigdy nie wysychając. Aż dziw, że nie chorujemy ani na anginę, ani na stawy, nerki, pęcherz moczowy, kobiece choroby, grypy i wszystkie inne schorzenia. Pogoda dopisuje, w dzień dużo słońca, cieszymy się, że nie pada. Ale przedwczesna radość, bo oto dostaję gorączki. Sasza umieszcza mnie w namiocie sanitarnym - jak dobrze jest odpocząć, cicho, ciepło, półmrok, w dużym pomieszczeniu jest nas tylko kilka osób. Med-siostra przynosi jakieś tabletki przeciw gorączce, leżę, drzemię i rozkoszuję się chwilowym spokojem, bo brygady na robocie. Niestety - jakież brzemienne w skutki będzie to moje leniuchowanie - gdybym to przewidziała!
Otóż nadchodzi wiadomość, że do łagru przyjechała komisja zdrowotna na rutynowe badania, kwalifikujące do odpowiednich grup. Przeszłam już sporo takich komisji, które zawsze przydzielały mi trzecią grupę. Więc kiedy Sasza odradza mi kilkunasto kilometrowy marsz na Gładkowkę chętnie z tego korzystam, dziękując Bogu za jeszcze jeden dzień odpoczynku. Sasza obiecuje usprawiedliwić nas kilka osób przed komisją tłumacząc nieobecność chorobą. Och, gdybym wiedziała jakie będą tego skutki, to choćby na czworakach poszłabym do obozu. Wieczorem brygady wracają, a mnie dopada wiadomość, że wszyscy nieobecni otrzymują automatycznie drugą grupę. Czy to kara za niestawienie się? Na razie nie przejmuję się zbytnio tym. najwyżej przejdę do cięższych robót, albo narzucą mi wyższą normę. Jakże się mylę!
Koniec sianokosów, wracamy do łagru. Tu, po kilku dniach przychodzi rozkaz wymarszu i opuszczenia Gładkowki dla wszystkich posiadaczy od drugiej grupy wzwyż. Szok, rozpacz, obawa, lęk, niepewność. W wyznaczonym dniu wyprowadzają nas za zonę, ustawiają czwórkami - Sasza na przodzie jako brygadier, bierze mnie do pierwszej czwórki, obok siebie, a ja ryczę jak bóbr, żegnana łzami i błogosławieństwami moich towarzyszek niedoli. Moje "ciocie", od których zaznałam tyle dobroci, ciepła, serdeczności, już nigdy Was nie zobaczę i nikt mi Was nie zastąpi. One wiedzą, , siedząc już prawie 10 lat (aresztowane w czasach wielkiej czystki) co to znaczy nowy etap. Nowe nieznane, na pewno dużo gorsze od Gładkowki, bo to wyjątkowy łagier, wyjątkowe naczalstwo, wyjątkowi ludzie, wyjątkowa atmosfera! Opuszczam Cię Gładkowko, która byłaś mi domem, przytuliskiem przez ponad półtora roku. Dziękuję Bogu, że mogłam tu być; tę wyjątkową łaskę wymodliły mi na pewno Babunia i Ania.
Idziemy w nieznane, nie wiadomo dokąd, na jaką robotę, na jaką poniewierkę. Obawy okazały się słuszne, rzucono nas do ziemianek na skraju tajgi a tu już jesień, zimno, ziemia nocą podmarza, gliniane ściany i klepisko wiecznie wilgotne, przez mały otwór nawet w dzień nie dochodzi słońce, my zaś wczołgujemy się do nich jak psy. Pracujemy przy budowie przechodzącej przez tajgę linii kolejowej. Karczujemy drzewa, kopiemy rowy, z których ziemię nosimy na tworzący się nasyp kolejowy. Mężczyźni tę ziemię ubijają, formują nasyp, który powiększa się i wydłuża. Na nim układają podwożone progi, a na nie kładą szyny kolejowe. Szyny podwożą ciężarówki, my "baby" podchodzimy do nich, a "chłopy" kładą nam je na ramiona. Do jednej długiej szyny ustawia się nas 6 lub 8 kobiet. Idziemy wolno, uważając by nie potknąć się na wykrotach, bo nie daj Boże by szyna zsunęła się z ramion, przygniatając i łamiąc nogi. Niesiemy, wspinając się na nasyp, tam pracujący mężczyźni zdejmują szyny z naszych ramion, przytwierdzają do progów i ubijają wkoło ziemię. Paradoks jest w tym, że prace nie ustają w zimie, gdy ziemia jest zamarznięta na kość, a szyny i progi ubija się śniegiem i lodem. Przez zimę pociąg jakoś jedzie, ale z wiosną tańczy na szynach wśród topniejącego śniegu, trzeba więc szybko umacniać od nowa ziemią tory.
Zbliża się zima, więc opuszczamy Sołowiówkę (tak nazywa się teren, na którym są ziemianki), leżącą 7 km od Nabiereżnej. wielkiego obozu przesiedleńczego. Nabiereżna jest okropna, wielkie obozowisko, mieszanina ludzi, ras, kultur - szum, gwar, bałagan, rozgardiasz, chamstwo i złodziejstwo. Jestem sama, rzucona między obcych, nie mam do kogo się zwrócić, z kim pogadać, bardzo tęsknię za Gładkowką. Ponieważ obóz jest tzw. "pieresylnyj", więc żyję nadzieją, że może odeślą mnie z powrotem na Gładkowkę, a jeśli nie, to może trafię do jakiegoś lepszego miejsca niż to tutaj. Tymczasem mija listopad, grudzień, a ja ciągle tkwię tu w Nabiereżnej. Korespondencja z Babunią i Anią rwie się, bowiem listy ze Lwowa poszły do Gładkowki i zanim je odesłano trwało to długo - podobnie jak z paczką. Kiedy wreszcie je odzyskałam okazało się, że w paczce był list pisany po polsku, który zatrzymano do ocenzurowania. Ponieważ jednak w Nabiereżnej nie było tłumacza języka polskiego, więc gdzieś go odesłano. W Gładkowce byliby mi go oddali, bo mnie dobrze znali, bo było kulturalniej, praworządni ej, normalniej! Podobnie brak listów od Niny, która tak często pisała i napisała do Babuni pytając o mnie - czemu więc nie ma jej listów?
Zaczynam powoli przywykać, pogodzona z brakiem nadziei na nowy etap, przynajmniej przez okres zimy. Zbliża się Boże Narodzenie, Nowy Rok, mrozy około -40° C. Trudno mi jednak przywyknąć do ludzi, są niedobrzy, swarliwi, kłótliwi, wokół rozbrzmiewają okropne przekleństwa. Wspominam Gładkowkę - tam było "kulturno", spokojnie, w gronie ludzi życzliwych, dobrych, opiekuńczych. Z etapu gładkowskiego jest ze mną Nastia- bogomołka, cicha, dobra, spokojna, tylko bardzo słaba. A ja niedobra poganiam ją w robocie - pracujemy razem na trasie budowy kolei - chcąc dorównać i nie odstawać w pracy od tych silniejszych, ale to jest kosztem Nastieńki. Nie miałam względu na jej słabość, której przyczyną okazała się choroba płuc. A zatem na początku lutego 1948 odprawiono ją na etap do lżejszych lagrów, typu Gładkowka. I po co było zabierać stamtąd Nastię, nie dla niej te trudy, te prace na zimnie, mrozie, w deszczu, ten pobyt w ziemiance, zimnej i wilgotnej. Na odchodnym daję Nastii adres lwowski, by tam napisała gdzie jest i podała swój nowy adres bo poczta między łagrami bardzo źle kursuje. Nigdy jednak nie doszedł do Lwowa list od niej i nie wiem co się z nią stało. Ja otrzymuję dość regularnie listy od Babuni i Ani, czasami od Romy i Stasi oraz od Ninoczki z Syberii, która mi donosi, że pisze do Lwowa ale nie otrzymuje odpowiedzi. Bardzo smutne listy pisze Wandzia Partyka z Tiumeńskej "obłasti", jest jej tam ciężko, głodno, smutno i samotnie.
Rozpoczął się ostatni rok mojego wyroku; rozchodzą się pogłoski, że za każdy kwartał ubiegłego roku, a może tylko za ostatni kwartał, zdejmą z wyroku nawet dzień za dzień. Mam nadzieję, że za pierwszy kwartał tego, 1948-go roku również, może więc już w lecie wyjdę na swobodę i wrócę do Lwowa. Staram się nie myśleć, może to tylko mrzonki, przecież u nich nigdy nic się nie wie i nigdy nic nie jest na pewno. Tymczasem wzywają mnie do kantoru i wypełniają jakąś ankietę dotyczącą mojego rozkonwojowania. A więc jest nadzieja, że choć w jakimś procencie poczuję się wolna. I rzeczywiście na początku lutego zostałam rozkonwojowana. Polega to na tym, że mieszkam, śpię i stołuję się w zonie, natomiast pracuję poza zoną bez nadzoru konwojenta. Rozpoczynam nowy etap w łagiernym życiu, najbardziej burzliwy ale i ciekawy, obfitujący w coraz to nowe wydarzenia. Na początek otrzymuję polecenie stawienia się na koniuszni o godzinie 600 rano. Przychodzę nieco spłoszona, bo ja nigdy nie miałam do czynienia z końmi. Wita mnie kierownik, wysoki, postawny mężczyzna i prowadzi przed stajnię, z której wyprowadza konia. Koń jest nieduży, nieco osowiały, z wadą kończyny, a więc utykający i z tego tytułu wabi się "chromiec" bo jest chromy. Wytaczają mi sanie: niskie podwójne płozy połączone łańcuchem, które można rozsuwać na potrzebną długość. Kierownik przynosi uprząż, łącznie z dugą (taki wysoki drewniany kabłąk) i każe zaprzęgać. Nie mam pojęcia jak to się robi, stoję bezradna, ale on nie krzyczy tylko sam zaprzęga, instruując jak to się robi. Potem daje bat do ręki, każe chwycić za lejce, stanąć na saniach, jechać za innymi woźnicami i robić to co oni. Cały rząd sań kieruje się do lasu, gdzie drwale ścinają drzewa. Po odcięciu konarów i gałęzi ładują pnie na sanie rozciągnięte na odpowiednią długość i przymocowują je łańcuchami. Następnie jedziemy do tartaku gdzie wre praca. I tak cały dzień krążymy między lasem i tartakiem, zjeżdżając tylko na przerwę obiadową do koniuszni by wyprząc konie, nakarmić je i napoić. Sami siadamy, jemy przyniesiony ze sobą chleb i popijamy wodą z wiadra. Po tej chwili odpoczynku z powrotem zaprzęganie i jazda. Czekam z utęsknieniem końca dnia. Tymczasem przychodzi rozkaz jazdy na stację kolejową gdzie stoi pociąg ze skrzyniami dynamitu. Podjeżdżamy pod wagony, ładują nam na sanie po jednej skrzyni, stajemy z tyłu na płozach i wio! Jedziemy w głąb tajgi do składowiska dynamitu w prowizorycznych szopach. Moi współtowarzysze ostrzegają mnie, że muszę uważać aby koń nie zboczył chorą nogą poza utartą koleinę w miękki śnieg, bo upadnie. Jedziemy, już zapada zmrok, posuwamy się gęsiego przecinką leśną, wyjeżdżamy na polanę gdzie stoi barak. Zataczamy saniami koło i po zdjęciu ciężkiej skrzyni (moją zdejmują mężczyźni) należy ostrożnie wjechać w koleinę przecinki i do domu! Staram się jak najostrożniej kierować koniem ale bardzo trudno jest zrobić półobrót. Nagle noga konia zsunęła się z utwardzonej koleiny, wpadła w kopny śnieg i mój koń wywrócił się przyprzężony do sań. Zmartwiałam - co teraz będzie? Woźnice klną siarczyście, ale nie bezpośrednio na mnie. Złażą ze swoich sań, wyprzęgają konia, wspólnymi siłami dźwigają go, zaprzęgają do moich sań, wskakują na swoje, podcinają baty i gnają do zony. Z trudem dochodzę do siebie, znajduję się sama wśród tajgi, nie wiem czy w ciemnościach znajdę drogę i czy mojemu koniowi znowu coś się nie stanie. Ciemności rozświetla księżyc, polana oświetlona, trzeba wjechać w jedyną drogę, w czerń lasu. Lecz to nie ja kieruję koniem, tylko on wiezie mnie bezbłędnie, wyjeżdżamy z lasu i gnamy prosto do stajni. Jaki mądry ten koń, instynkt go nie zawodzi.
Pracuję jako "wozczyk" już kilka dni. Trzymam fason, sama zaprzęgam, mój konik jest spokojny, rozumiemy się. Dowiaduję się,'że kierownikiem tartaku jest Pers Alichan, ten sam, który wprowadzał nas w arkana pierwszej pracy, kiedy nasz transport przybył do Wierchoturii. To on oszczędzał Polaków, to on patrzył przez palce gdy obie ze Stacha Guszpit cały dzień piłowałyśmy jeden kloc drzewa. Dziwne, ale jakoś cieplej zrobiło mi się na sercu wiedząc, że on jest blisko. Moje przeczucie nie omyliło mnie, znowu mi pomógł!
Kierownikiem koniuszni jest wujek Sasza, starszy, dobry, porządny człowiek. Przyuważył mnie i już po kilku dniach awansował na "koniucha". Już nie muszę jeździć saniami, choć to mnie nie omija, ale generalnie pracuję na miejscu. Pracy nie ubywa, a nawet raczej przybywa, od rana do wieczora, daje satysfakcję i poszanowanie, atmosfera i stosunki są dobre. Oprócz kierownika jest nas troje: Kostia - nocny koniuch, ja - dzienny i Wołodia do pomocy. O szóstej rano przychodzę na koniusznię, wozczyki zaprzęgają swoje konie i wyjeżdżają na robotę. Zostają dwie klacze wyjazdowe i mój "chromiec", na stałe przypisany do mnie i ciągle potrzebny. Zostają też czasami dwa byki, bo i one chodzą do roboty w zaprzęgu, a kieruje nimi młoda dziewczyna, świetnie dająca sobie z nimi radę. One są okropnie uparte, jak się znarowią to wcale nie chcą ciągnąć - ona ich nie bije tylko stosuje perswazję i w końcu zawsze ją posłuchają. Po odjeździe koni biorę się do roboty - muszę oczyścić 24 boksy z nawozu i nieczystości. Boksów koni wyjazdowych nie ruszam, boję się ich, są bardzo narowiste, robi koło nich Wołodia, a czyści zgrzebłem sam wujek Sasza. Ładuję nawóz na taczki, wywożę na pole poza stajnię, przechylam, wygarniam łopatą i wracam po następny. Taczki z nawozem są ciężkie, koleiny w ziemi miękną, taczki grzęzną ręce stale wilgotne od gnoju, wiatr powoduje, że skóra pęka, tworzą się spierzchnięcia aż do ran. Co robić? - a no ruski lagrowy sposób: siusiać na własne ręce. Słucham - i rzeczywiście ciepły mocz łagodzi, goi, leczy.
Koło południa kończę z boksami i dalej - czeka mnie teraz bardzo trudne zadanie przywiezienia koniom wody do picia. Zaprzęgam mojego konia do beczkowozu, staję z tyłu za beczką i jadę na wieś do studni. Przy cembrowinie wisi drewniane wiadro, spuszczam je głęboko do studni, kręcę kołowrotem i wyciągam pełne wody, odpinam od łańcucha, włażę na stopień beczkowozu, podnoszę wiadro do góry i przez górny otwór wlewam wodę do środka. Aby zapełnić beczkowóz muszę tę czynność powtórzyć kilkadziesiąt razy. Doprawdy, jak mi się to udaje, skąd biorę siły - sama nie wiem. Samo wiadro jest ciężkie, a co dopiero z wodą; nie może być metalowe, bo straszny mróz i skóra z rąk by oblazła. Wracam na koniusznię, stawiam beczkowóz, wyprzęgam konia i razem z Wołodia napełniamy koryta końskie obrokiem, paszą, odliczając miarki według norm ilościowych. Zjeżdżają się woźnice na przerwę południową, wyprzęgają konie, prowadzają je do żłobów by się najadły a potem ja je poję. Chwila wytchnienia, wyciągamy swój chleb i wszyscy się posilamy. Po wyjeździe koni podwórze brudne, zagnojone, więc biorę wielką miotłę i zamiatam cały wielki plac. Teraz muszę powtórnie jechać po wodę aby konie miały co pić gdy zjadą po robocie do stajni. I tak dwa razy dziennie zmagam się z wiadrem, wodą i własnymi siłami. niewola, beznadzieja, poniżenie, bieda, a przecież tak się czekało z utęsknieniem końca wojny, wolnej Polski. Ona gdzieś tam jest - ale jaka? - ale bez Lwowa, Wilna i innych dawnych polskich terenów. Tęsknię do Moich, czekam na listy, choć wiem, że oprócz Babuni i Ani już nikogo nie ma we Lwowie, wszyscy wyjechali do Polski. One obie zostały by mi słać paczki, by nie stracić ze mną kontaktu i aby zabiegać u rosyjskich władz o moje uwolnienie. To nic nie daje - uwolnienie przyjdzie, ale swoją koleją rzeczy.
Już marzec, a mróz tęgi trzyma. Dostaję polecenie jazdy do męskiej zony, gdzie są różne warsztaty, gdzie wyrabiają wielkie gwoździe i śruby mające zastosowanie w przytwierdzaniu szyn kolejowych do drewnianego podłoża. Zaprzęgam chromca do sań i wio! Wjeżdżam przez bramę do obozu męskiego, a tam ku mojej ogromnej radości, spotykam naszych panów: Zbyszka Flasińskiego, Leszka Gryglaszewskiego i takiego starszego poczmistrza lwowskiego - radość obopólna ogromna. Dowiaduję się, że żona Zbyszka pracuje w urzędzie emigracyjnym we Lwowie, że kończy się repatryjacja i niedługo zamkną granicę. Ona odjedzie ze Lwowa ostatnim transportem, a Zbyszek ma nadzieję, że nas Polaków po skończonej odsiadce puszczą do Polski. Zbyszkowi ten dzień przypada trzeciego stycznia, a mnie dziewiątego stycznia 1949 roku. On mówi, że zaczeka na mnie tych parę dni i razem będziemy się przedzierać ku granicy. Trzeba tylko uszparować trochę grosza na bilety, bo przecież nikt nam nic nie da na drogę. Takie to nasze plany, nasze marzenia, a przecież mówią, że będą "zaczoty" tzn., że za każdy kwartał dobrej roboty zdejmą po kilka, czy kilkanaście dni. To wprowadzono od niedawna, wcześniej żadnych ulg nie było. Nic więc nie wiadomo kiedy kto wyjdzie stąd. Mogą nawet dołożyć, u nich nigdy nic nie jest pewne. Niemniej będę odkładać każdy grosz, który nam wypłacają od czasu do czasu, by coś uzbierać. Muszę szybko napisać do Babuni by wyjechały do Polski, żeby nie było za późno i żeby tam w Polsce czekały na mnie bo ja prędzej czy później na pewno do Polski dotrę....Niestety nie było siły by je o tym przekonać, uparcie powtarzały "my bez ciebie nie pojedziemy". Chciały mi słać paczki, a mnie do końca już niewiele zostawało, więc bez nich nie zginęłabym z głodu, zwłaszcza teraz gdy jako bezkonwojna mogłam iść do kantoru i kupić jakieś produkty. Nic nie pomagało - nie chciały mnie słuchać - jaka szkoda! Miałabym do kogo i do czego wracać i może szczęśliwiej potoczyłoby się moje późniejsze życie.
Tymczasem jestem w kuźni, umawiam się z "chłopakami", że nadchodzące Święta Wielkanocne spędzę z nimi, bo mnie wolno wjeżdżać na teren ich zony. Coś uszparujemy z paczek domowych, z czymś tam przyjdę do nich i razem zjemy śniadanie wielkanocne. Teraz ładują mi na sanie skrzynię z ćwiekami - wielkie to i ciężkie, bardzo obciążają sanie. Mam je przywieźć przez zamarzniętą rzekę na drugą stronę, gdzie pracują brygady budujące tory kolejowe przez. Układają progi, na nich szyny, które przytwierdzają tymi ćwiekami. Czekają na nie. Żegnam się z panami, wyjeżdżam poza łagier i poza osiedle, jadę pustkowiem, dojeżdżam do linii kolejowej, przebiegającej tą stroną rzeki. Muszę przeciąć linię, przejeżdżając przez szyny kolejowe. Sanie przechodzą szczęśliwie przez pierwszą szynę i raptem zaczepiają o drugą, coś wbija się pod nią. Koń szarpie, usiłuje dalej jechać, coś jednak trzyma. Koń staje się nerwowy, prze do przodu, ale szyna nie puszcza sań. Znajduję się w poprzek toru, koń kopytami bije w ziemię tuż poza drugą szyną. Usiłuję wycofać sanie do tyłu ciągnę z lejce, mocuję się z koniem, ale jestem za słaba by sobie z nim poradzić. Raptem dociera do mnie jakiś łoskot, patrzę w lewo, a tam z poświaty mgielnej wylania się pociąg towarowy (tam tylko takie jeżdżą), z tym, że lokomotywa nie ciągnie tylko pcha odkryte lory przed sobą więc maszynista nie może widzieć co dzieje się na torze. Szczęśliwie, na ostatniej lorze stoi mężczyzna, orientuje się w dramatycznej sytuacji i trzymając w ręce czerwoną szmatę energicznie wymachuje nią, dając znak maszyniście by zatrzymał pociąg. Pociąg zwalnia ale nie staje, bo przy takim mrozie i oblodzeniu szyn droga hamowania jest bardzo wydłużona i odległość coraz się zmniejsza. Już wiem, że pociąg nie zdąży zahamować, przez głowę przebiega myśl, że zabije mi konia, mnie nie, bo ja zdążę odskoczyć - ale konia tak! Ile dostanę za zabicie konia - 5 lat? Z mojej piersi wyrywa się krzyk, straszny nieartykułowany, nie krzyk - wrzask! Słyszę go, jakby nie był mój, jakiś obcy. Wtem, z wszechogarniającej poświaty mgielnej wyłania się człowiek, wysoki, z łomem w ręce, w lot ogarnia sytuację, odciąga jednym szarpnięciem konia nieco do tyłu, podważa żelaznym łomem sanie, przerzuca je poza tory i w tej chwili przejeżdża pociąg. Stoję tak oszołomiona, że nie mogę złapać tchu. Poznaję, to jeden z bezkonwojnych łagierników, ale skąd wziął się w tej pustce i w dodatku z łomem? Bez tego łomu, gołymi rękami, w ciągu kilku sekund nic by nie zdziałał. To cud, prawdziwy cud - to dobry Bóg zesłał mi go na ratunek! Oglądamy sanie, okazuje się, że pękła metalowa płoza z prawej strony sań, prawdopodobnie pod wpływem zderzenia z metalową szyną, przy takim mrozie. Odstająca metalowa listwa wbiła się pod drugą szynę. Żegnam mojego wybawcę, dziękuję, a on znika we mgle. Ja zaś zjeżdżam stokiem ku zamarzniętej rzece, przejeżdżam ją na drugą stronę i dojeżdżam do brygady. Wyładowują skrzynię i naprawiają sanie, przybijając metalową listwę do płozy. Tak szczęśliwie zakończyła się moja przygoda. Do dziś uważam to za cud Opatrzności!
Na tym nie kończy się pasmo niepowodzeń, chociaż zakończonych pomyślnie. Przeżywam znowu dramatyczne chwile. Zima powoli ustępuje. Tutaj mrozy długo trzymają wiosna przychodzi nagle, zima pospiesznie umyka dając fory ciepłemu ale krótkiemu latu, by potem ustąpić krótkiej jesieni i znowu długiej, mroźnej i śnieżnej zimie. Ciepłe podmuchy powodują pękanie lodów na rzece, której stan się podnosi, płyną nią wielkie odłamy kry. Ta niewielka, niezbyt szeroka latem Sośwa, teraz jest rozlana, ciemna, wzburzona.
Bardzo mnie męczy jeżdżenie do studni po wodę. Nie mam siły dźwigać ciężkiego wiadra z wodą, włazić z nim na beczkowóz i wlewać przez otwór do beczki. Próbuję usprawnić robotę, a zatem przelewam z wiadra wodę do czerpaka, który potem jednym zamachem podnoszę do góry i wlewam wodę do otworu. Muszę trafić bo inaczej woda rozlewa się i cały wysiłek na nic. Dochodzę już do wprawy i jakoś to idzie, ale ile zabiera czasu. Wpadam więc na genialny pomysł - rzeka już puściła, więc będę jeździć do rzeki i stamtąd czerpać wodę. Jaką jestem idiotką, pozbawioną wyobraźni i rozsądku - przekonuję się wkrótce. Kieruję się ku rzece, która płynie jarem, zbocze jeszcze oblodzone i śliskie, zjeżdżam kilkanaście metrów w dół obracam koniem i beczkowóz ustawiam kołami w kierunku rzeki. Tylne koła są lekko zanurzone w wodzie, sama stoję w niej, mając na nogach wysokie gumiaki i zaczynam wlewać czerpakiem wodę do beczkowozu. Z początku idzie dobrze, ale w miarę jak beczka napełniając się wodą staje się coraz cięższa, zaczyna staczać się ku rzece, ciągnąc konia, który na śliskiej nawierzchni nie jest w stanie utrzymać się. W lot oceniam sytuację, zaraz utopię beczkę w Taz z koniem! Przez głowę przebiega znów myśl - jaki będzie wyrok za utopionego konia? Podskakuję do niego, chwytam za uzdę, wbijam nogi w ziemię i ciągnę w górę - prosząc, błagając konia by wytężył siły i ruszył do przodu. Przemawiam do niego, niemal krzycząc, ciągnę ile sił, ale cóż tam moje siły wobec takiego ciężaru. Zwierzę jest jednak mądre, jakby wiedziało co mu grozi, wpiera się w ziemię, napręża, chrapy rozdęte i Wreszcie koła się zatrzymują. Potem powolutku, kroczek za kroczkiem, najpierw ja tyłem do drogi a przodem do konia, ciągnąc za uzdę, potem on zaprzęgnięty do beczkowozu, wydostajemy się na równy teren. Tulę łeb koński, dziękuję mu, śmieję się i płaczę, mówiąc sobie, że choćbym miała całe życie być woziwodą, to nigdy więcej nie pojadę nad rzekę, ale będę kręcić korbą wyciągając wiadra z wodą ze studni!
Jeżdżąc ciągle tym moim konikiem, bo nie tylko po wodę, ale często dokonując jakichś drobnych zleconych mi przewozów, spotykam kiedyś Hanalego, tego dobrego, poczciwego Persa, kolegę Alichana. a mego współtowarzysza niedoli z Gładkowki, z którym razem wyszliśmy z niej i losy nasze różnie się ułożyły. Okazuje się, że jest również rozkonwojowany i pracuje na "proizwodstwie" jako stróż nocny. Proizwodstwo to wielki, ogrodzony teren z warsztatami pracy (rodzaj przedsiębiostwa), między innymi z tartakiem, którym kieruje Alichan, dawny łagiernik, dziś już wolny, tyle że z rozkazem osiedlenia się tutaj, bez możliwości powrotu do rodzinnych stron. Takie są powszechne praktyki, prawie nikt nie wraca tam, skąd go zabrano. Ja też nie mam pewności czy pozwolą mi wrócić do Lwowa, albo wypuszczą do Polski, choć pocieszam się, że jako Polka będę łagodniej potraktowana. Na powrót do samego Lwowa małą mam nadzieję, podobno wolno będzie się osiedlić w obrębie 100 km od miasta. Bardzo mnie to trapi, bo gdzie się zaczepię, kto i gdzie mnie zatrudni, gdzie będę mieszkać? Piszę w listach do Ani by się rozglądnęła, popytała. Boże! - jeszcze jestem tu, a już myśli moje biegną ku niepewnej przyszłości, już się jej obawiam. Za ostatni kwartał zdjęto trochę dni i tak uzbierało się ich 63, a jak jeszcze popracuję jeden kwartał i znowu coś mi odpiszą to może jesienią skończy się mój wyrok. I co dalej?
Tymczasem w Sobotę Wielkanocną przed spodziewanym spotkaniem z panami na wspólnym spotkaniu, dopada mnie jeden z bezkonwojnych Rosjan, by mi oznajmić w imieniu Zbyszka Flasińskiego, że jutro spotkania nie będzie, bo oni wyjechali do Polski. Jestem zbulwersowana - z jednej strony radość, że coś się ruszyło w sprawie Polaków, że jest nadzieja wyjazdu do Polski - a z drugiej żal, że już nie zobaczę moich przyjaciół, że już teraz zostałam całkiem sama wśród obcych. Zasięgam języka, dowiaduję się, że z różnych innych łagrów powyjeżdżali Polacy, a co ze mną? Zapisuję się na audiencję do naczelnika obozu, dostaję się do niego i pytam kiedy ja i czemu nie ja? Odpowiedź prosta: "przyjdzie rozkaz odprawienia ciebie - pojedziesz". No i słusznie - trzeba czekać! Ale powoli mijają dnie, tygodnie i nic - cisza. Powoli tracę nadzieję i przestaję myśleć o wyjeździe. Widocznie taka moja "sudba" - przeznaczenie.
Pracuję bardzo ciężko od rana do wieczora, mam tak dużo zajęć, że czasem trudno wykroić czas na odpoczynek. Ale stosunki na koniuszni dobre, szef dobry, szanujemy się nawzajem, traktowana jestem jak gospodyni. Ruch wciąż tu duży, schodzą się woźnice, nawet czasami naczelnicy, gdy wyjeżdżają w teren swoimi wyjazdowymi końmi. To nie ja je zaprzęgam, są za wielkie, zbyt narowiste, chodzi koło nich sam wujek Sasza.
Niespodziewanie zachodzi w moim życiu zmiana - czy na lepsze? Dzięki wstawiennictwu Alichana zmienia się moja profesja, z koniuszego na telefonistkę, no to chyba awans społeczny? Przechodzę z koniuszni na "komutator". Jest to mała rozdzielnia telefoniczna, mająca swą siedzibę w baraku na terenie "proizwodstwa". Dyżur dzienny pełnią dwie telefonistki wolne, ja natomiast - nocny, od godziny 24-tej do 8-mej rano. Dziwię się po trosze, że do pewnych tajemnic państwowych dopuszczono więźniarkę. Czy to Alichan za mnie poręczył, czy opinia urobiona przez tyle lat łagiernej pracy - doprawdy nie wiem. Komutator nie łączy żadnych prywatnych rozmów, bo w ogóle nie wiem czy takie są prowadzone w eterze, łączy natomiast obozy między sobą i z naczalstwem w Soświe. Tu na Uralu to prawie same łagry, cała ich sieć i stąd masowe wędrówki łagierników, których przerzucają etapami z miejsca na miejsce. I właśnie rozmowy dotyczą przeważnie terminów etapów, miejsc itp. Wprawdzie łączenie rozmówców uniemożliwiało podsłuch, ale niekiedy nieopatrznie coś tam do mnie dolatuje. Jest to tabu, ani mi w głowie by komukolwiek powtórzyć. Za bardzo cenię sobie przyszłą wolność i obecne zajęcie, a swoją drogą nie mam tu nikogo z kim mogłabym i chciała pogadać.
Obóz muszę opuszczać do godziny 22-giej, a więc do rozpoczęcia dyżuru mam wolne dwie godziny. Kręcę się po proizwodstwie, najczęściej idę do kuźni, gdzie pracują więźniowie i gdzie jest ciepło, ogień płonie, można się zagrzać, a na zewnątrz zimna noc, wszak to wczesna uralska wiosna. Pewnego dnia spotykam Hanalego, który stróżuje nocą w stołówce dla naczalstwa. Zabiera mnie do stołówki, nalewa do miski trochę zupy, kroi chleb i pożywiam się. Sceneria jest tajemnicza, Hanali nie zapala światła, by nie zdradzić mojej obecności, wszak robi to po kryjomu - on już wolny, ja łagierniczka, a stołówka dla naczalstwa. Nie jest całkiem ciemno bo pod kuchnią pali się ogień, płomienie pełgają po kuchennym pomieszczeniu, jest ciepło, cichutko, spokojnie. Od tej pory, jeśli tylko Hanali ma dyżur, pukam cichutko do bocznych drzwi, uchylają się, wślizguję się do środka, siadam na stołku, a Hanali częstuje mnie. a to zupą, a to pierożkami, gorącym kipiatkom itp.
Praca przy komutatorze jest łatwa, siedzę cały czas wpatrzona, wsłuchana, z wieczora w sąsiedniej izbie stale ktoś się kręci, noc samotna. Nauczyłam się nie spać i jakoś łatwo mi to przychodzi, noc wreszcie mija i rano odchodzę do zony. Barak na ogół pusty, więźniarki na robocie, więc udaje mi się trochę pospać.
Niedługo tu zabawiam, na nocną zmianę zatrudniają wolną (widocznie taki rozkaz), a mnie przerzucają w tajgę, również do obsługi komutatora. Przez tajgę przechodzi linia kolejowa, wybudowana jak zwykle przez więźniów, wzdłuż niej na szerokości około 10 metrów ciągnie się nasyp, a na nim zbudowany szałas. Aby się do niego dostać trzeba wspiąć się na nasyp, przejść kilka kroków po desce i lekko się schylając wejść do środka. Panuje tu ciągły półmrok, wewnątrz są dwie prycze, w kącie przy wejściu, na prowizorycznym stoliku stoi komutator, przed nim zydel i to wszystko. Jest jeszcze "koza", czyli piecyk na drewno z małą płytą do gotowania i rurą wysuniętą na zewnątrz przez rozsunięte gałęzie szałasu. Miejsce to jest oddalone od Sośwy o 9 kilometrów a od najbliższego osiedla ludzkiego. około 3 kilometry. A więc kompletna pustka, wokół tajga, tory kolejowe, po których raz na kilka dni przejeżdża pociąg towarowy przewożący więźniów z łagru do łagru. Najczęściej są to otwarte lory, które niekiedy zatrzymują się przy nas. Wtedy ten i ów konwojent podskakuje do nas, a to napić się wody, a to zamienić parę słów, po prostu sami są żądni jakichś kontaktów. Oczywiście więźniom nie wolno zejść z wagonów, ale zamieniamy kilka słów, naturalnie z daleka.
Nasza ekipa składa się z czterech dziewcząt i kilku mężczyzn. Stanowimy brygadę, której zadaniem jest przeciągnięcie linii telefonicznej wzdłuż torów kolejowych. Brygadierem jest wolny mężczyzna, pewnie też były łagiernik po odsiadce, całkiem przyzwoity gość. Dziewczyny to: najstarsza z nas Zina, potem Kławdia, Luba, no i ja. Nasza czwórka podzielona jest na dwie grupy: jedna dwójka obsługuje komutator, zmieniając się co 12 godzin, druga dwójka dołącza do grupy męskiej, pracującej przy zakładaniu linii telefonicznej, która będzie łączyć obozy między sobą. Wszak tu na Uralu cała sieć łagrów jest połączona liniami kolejowymi i liniami telefonicznymi. My, dziewczyny zmieniamy się co tydzień; raz jedna dwójka obsługuje komutator, a druga dołącza do brygady, potem następna. Linię telefoniczną ciągniemy z Sośwy, tam nasza baza, a więc 9 kilometrów od nas. By dołączyć na czas do zespołu musimy wstać bardzo wcześnie i przecinką kolejową, idąc po progach pokonujemy ten dziewięciokilometrowy odcinek. Wieczorem po zakończonej robocie znowu pokonujemy tę drogę, by wrócić do naszego szałasu. Czasami, gdy jesteśmy bardzo skonane nie wracamy do siebie, tylko w rozdzielni telefonicznej w Soświe kładziemy się na podłodze w izbie przylegającej do tej, w której pracuje telefonistka przy komutatorze. (Ta sama rozdzielnia, w której pracowałam). Tak przesypiamy noc, bez mycia, bez jedzenia, chyba, że kawałek chleba przyniesiemy ze sobą. Praca w brygadzie jest bardzo ciężka, aczkolwiek największy ciężar biorą na swe barki mężczyźni. Zakładamy linię telefoniczną wzdłuż linii kolejowej, lecz by mogła powstać trzeba najpierw postawić słupy, na których będzie się rozpinało druty telefoniczne. Na razie słupy rosną w tajdze, trzeba więc umieć wybrać odpowiednie - proste, wysokie, zdrowe, odpowiedniej grubości. Brygadier z mężczyznami wybiera takie i teraz rozpoczyna się normalna procedura, taka jak przy "lesopowale". A więc podpiłowanie, podrąb, nadpiłowanie z drugiej strony, zwalenie drzewa, odpiłowanie grubych konarów, odrąbanie drobniejszych, okorowanie pnia za pomocą tzw. "szkurowek", co już zawsze należy do nas bab. Słup leży na ziemi gotowy, a teraz trzeba go postawić. W tym celu trzeba wykopać dół - głęboki a stosunkowo wąski, podnieść drzewo i osadzić w tym dole. To wcale nie jest takie łatwe i takie proste, w ruch idą łopaty, sznury, liny, mięśnie i skupiona uwaga, by słup nie runął i nie przygniótł. My dziewczyny stoimy i patrzymy pełne niepokoju, bo cóż w tym momencie po nas. Kiedy już słup stoi, trzeba go dobrze zasypać ziemią, ubić ją i utwardzić. I tak powoli, dzień po dniu wyrasta rząd słupów, a w miarę ich przybywania, odległość od naszego szałasu maleje i skraca się droga, którą musimy pokonywać rano i pod wieczór. Kiedy wszystkie słupy już stoją ciągniemy wielki bęben z nawiniętym kablem, co wcale nie jest takie łatwe bowiem nawierzchnia ziemna od torów do tajgi pełna jest wykrotów, pni po wyrębie drzew, krzaków i innych roślin. Wszak ta droga kolejowa to dzieło nasze, więźniów, którzy wdzieramy się w tajgę, robimy przecinkę, usuwając część drzew, pni, zostawiając resztę na poboczu. Często grunt skalisty rozsadzany jest dynamitem, wszak to Ural, góry z jego częścią azjatycką. Już bęben dociągnięty do słupa, wchodzi nań za pomocą przytwierdzonych do butów haków jeden z mężczyzn, przykręca urządzenie, przez które przeciąga kabel, umocowuje i schodzi na dół, a my dalej pchamy i ciągniemy kabel na bębnie. I tak rośnie las słupów i powstaje linia telefoniczna.
Kierownik naszego zespołu zleca mi od czasu do czasu inną pracę, a mianowicie pranie swojej odzieży, poczynając od bielizny po bluzy, spodnie, kurtki itp. Biorę tobół z rzeczami, dostaję do ręki kawałek mydła, szarego, okropnie śmierdzącego, dechę drewnianą i idę nad rzekę. Wyszukuję miejsce względnie kamieniste, na którym rozkładam rzeczy, zanurzam w wodzie, nacieram mydłem i walę dechą z jednej i z drugiej strony, tak jak to robią tamtejsze kobiety. Klęczę na ziemi, utytłana gliną, piachem, usiłując przywrócić jakiś przyzwoity kolor pranej odzieży. Myślę przy tym, że moja mama to się pewnie w grobie wywraca, patrząc z góry i co by powiedział tatuś o swojej córce "starościance"?
Ten okres mego życia obfituje w bardziej lub mniej dramatyczne przeżycia, ale i czasem nawet przyjemne. Nasza egzystencja opiera się na przydziale żywności, wydawanej w łagrze raz na tydzień. Dzienny deputat wydawany w obozie dla stacjonarnych więźniów jakoś musiał wystarczyć, ale przydzielony na 7 dni był zjadany w ciągu czterech do pięciu dni - no bo jak się oprzeć? A i tak zawsze jest mało. Pozostałe dni bez chleba, a często i bez zupy, bo już nie ma z czego ugotować - są bardzo głodne. Ratujemy się zbierając w tajdze jagody, poziomki, ożyny, no i grzyby. Dziewczyny solą je, układają w garnku i po kilku dniach są gotowe do jedzenia. Pierwszy i ostatni raz w życiu jem surowe solone grzyby - nawet niezłe, a w każdym razie trochę zaspakajają uczucie głodu. Owoców leśnych jest dużo i są bardzo dorodne więc się nimi też ratujemy. Czasami odwiedzają nas chłopcy - bezkonwojni, jak się im uda znaleźć czas po robocie, a nawet konwojenci, bo to też na ogół młodzi, biedni chłopcy rzuceni w tajgę do pilnowania więźniów, najczęściej też za jakieś "przewinienia". My w tym szałasie na skraju tajgi żyjemy tak daleko od ludzi, naczalstwa, kierownictwa, że oni czują się bezpiecznie urywając się w przerwach od swoich obowiązków. Jeśli mamy "wychodnoj" dzień, to dwie z nas zostają w szałasie przy telefonie, a dwie idą w las. Jak się trafi jakiś chłopak to można iść głębiej, bo jest wtedy bezpieczniej. Idziemy więc we trójkę, jest piękny letni dzień, na chwilę zapominam, że jestem łagierniczką a wyobrażam sobie, że jestem wolna, młoda, idę przez las z parą przyjaciół, jest dobrze, miło, cicho, pięknie. Zbieram jagody, podziwiam piękną urałską przyrodę, staram się żyć tylko tą chwilą, dopóki rzeczywistość nie przywróci mnie do opamiętania.
Zbliża się koniec tygodnia, w którym my z Ziną obsługujemy na zmianę komutator, a Kławdia z Lubą pracują w brygadzie. Od dwóch dni nie mamy nic do jedzenia, ani kawałka chleba, ale pocieszamy się myślą, że dziś jest dzień odbioru przydziału i dziewczyny po pracy przyniosą go i posilimy się. Jest już pod wieczór a ich jeszcze nie ma, gdy raptem telefonują, że owszem przydział odebrały, ale są tak zmęczone całodzienną pracą, że zostają w Soświe na noc i przyjdą dopiero jutro. Uderza to w nas jak grom, zwłaszcza w Zinę, która jest większa, więcej potrzebuje zjeść i źle znosi głód. Konsternacja - patrzę na Zinę i w jednym momencie postanawiam pójść do Sośwy i przynieść jedzenie. Muszę jednak zostawić Zinę samą i pokonać drogę dziewięciu kilometrów w jedną i drugą stronę po progach kolejowych przez tajgę. Na razie jest jeszcze względnie jasno - biegnę cały czas, bliżej Sośwy odbijam od torów leśną przecinką do drogi, potem przez most na rzece i już jestem na miejscu. Dziewczyny są zdziwione widząc mnie, dają mi worek z żywnością, zostawiając sobie tylko chleb na rano. Zarzucam worek na plecy, a waży sporo, przecież to przydział na cztery osoby na cały tydzień - i ruszam w drogę powrotną. Jest już ciemno, robi się noc. Przechodzę przez most, kieruję się w prawo, idąc wzdłuż rzeki. Po lewej stronie mam ścianę lasu, po prawej majaczą słabe światła domów Sośwy i łagru, które mijam i nic już prócz księżyca nie rozświetla ciemności. Hen w dali przede mną jest mała wioska, od strony której rozlega się nagle krzyk kobiety "spasajtie", tzn. "ratujcie", raz, potem drugi i trzeci - wreszcie milknie i znów zalega cisza. Serce ściska się strachem. Na razie przestrzeń rzeki, w której odbija się światło księżyca sprawia, że nie jest tak bardzo ciemno i mogłabym iść dużo dalej jej brzegiem w kierunku wioski i od niej odbić torami kolejowymi ku naszemu szałasowi, ale ten krzyk paraliżuje mnie, przeraża to coś, co się za nim kryje. Muszę zmienić kierunek, wejść w tajgę, przecinką leśną dojść do torów kolejowych i iść po progach do nas. Na przecięciu drogi z przecinką stoi barak, zrobiony ze starego wagonu kolejowego, w nim składowane są narzędzia pracy brygad obozowych, a całości pilnuje stróż. Znam go, to bezkonwojny łagiernik - my się tu wszyscy znamy. U niego w baraku jest aparat telefoniczny, muszę zadzwonić do Ziny. Pukam mocno, budzi się, otwiera rozespany, zdziwiony i zaniepokojony widząc mnie. Tłumaczę skąd się tu wzięłam i proszę by mi udostępnił telefon. Dzwonię do Ziny i umawiamy się, że wyjdzie mi naprzeciw, choć opuszczenie komutatora jest bardzo ryzykowne. Wprawdzie nocą telefony są rzadko, ale może zdarzyć się pech gdy jej nie będzie, a o konsekwencjach opuszczenia komutatora nawet lepiej nie myśleć. Dziękuję - trochę uspokojona i pocieszona puszczam się w dalszą drogę. Wchodzę w przecinkę, którą szczęśliwie docieram do torów. Idę po progach, a odgłos moich kroków odbija się głośnym echem w tej ciszy nocnej. Wcale mnie to nie uspokaja, a wręcz odwrotnie - bo zdradza moją obecność. Po obu stronach mam tajgę, a tylko linia kolejowa jest widoczna przede mną na kilka metrów w tej międzyleśnej przestrzeni, dalej głęboka ciemność. Po jakimś czasie słyszę z daleka odgłos kroków, ogarnia mnie niepokój, wszak nie wiem czy to Zina, czy ktoś inny. Gdy kroki stają się wyrazistsze, zmniejsza się między nami odległość, wołam Zinę - odpowiada mi - serce tłucze się z radości -już nie jestem sama, już jesteśmy dwie, po chwili spotkanie i szczęśliwy powrót do "domu" - do szałasu!
Mija kilka dni i znów wplątuję się w dramatyczną sytuację. Jedna z dość licznych grup więźniów, gnana pieszo torami kolejowymi, zatrzymuje się na polanie wokół naszego szałasu na krótki odpoczynek. Wśród nich jedna z więźniarek odznacza się postawą, szlachetnością, schludnością. Okazuje się, że jest rodem z Wilna. Taszczy ze sobą walizę - "czemodan" - ruski, drewniany, dość ciężki. Widać, że jest bardzo zmęczona, a do Sośwy jeszcze 9 kilometrów. Proponuje mi zapłatę za poniesienie walizki, na co godzę się chętnie. Zarobię kilka rubli na podróż powrotną do Lwowa, w związku z kończącym się wyrokiem. Zarzucam sobie czemodan na ramię i ruszam nie czekając na wymarsz etapu, zwłaszcza, że nie wolno bratać się z nimi - tu wszystko jest zawsze podejrzane. Dźwigam drewnianą walizkę, wrzynającą mi się kantami w ramię, przerzucam na drugie, chwilami niosę w ręce. Jakoś dochodzę do mostu na Soświe, czekam na etap, oddaję bagaż, odbieram zapłatę i kieruję się w drogę powrotną. Dzień jest ładny, słońce świeci, przecinką dochodzę do torów, wracam do naszego "domu". Po chwili słyszę kroki za sobą - dopędza mnie znajomy chłopak bezkonwojny i idzie koło mnie. Co tu robi, dokąd zmierza - nie pytam, może do jakiejś brygady pracującej, w każdym razie poczułam się bezpieczniej, bo nie jestem sama. Jakże się mylę! Nagle - chwyta mnie za rękę, szarpie, ciągnie na pobocze torów, rzuca na ziemię, usiłuje zedrzeć mi spodnie - szarpiemy się, próbuję się wyrwać, ale on silny, dobiera się do mnie - zaczynam strasznie krzyczeć i w tym nadludzkim krzyku wołam Matkę Boską, wzywam Ją na ratunek. I wtedy reakcja jest natychmiastowa, chłopak zrywa się, co ja czynię również, prosi bym nikomu nie mówiła co próbował zrobić i ucieka. Jestem okropnie zmęczona, powoli wracam do równowagi, wiem, że nikomu o tym w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, bo chłopakowi za usiłowanie gwałtu groziłby kilkuletni wyrok. Milczę - nic nie daję po sobie poznać, milczę już zawsze, bo tak obiecałam.
Jest jeszcze pełnia lata, ale tu jest ono krótkie, zima przyjdzie nagle, a my zamarzniemy w szałasie. Na wcześniejsze opuszczenie łagrów już tracę nadzieję, już nie myślę nawet, żyję dniem dzisiejszym. Ponieważ przeciągnęliśmy już linię telefoniczną od Sośwy do nas, więc zanim rozpoczniemy dalej, musimy zbudować sobie chatę. Rozpoczynamy budowę całą brygadą, tj. pięciu mężczyzn i my "baby" do pomocy. Wykopujemy dość głęboki rów, w który wpuszczamy wykarczowane i obrobione przez nas drzewa, pocięte na odpowiedniej długości kłody, układając jedne na drugie, tworząc czworobok, wznoszący się coraz wyżej. Na rogach kłody łączone są na styk ankrami. I tak w niedługim czasie rośnie nasz domek. Szczeliny między kłodami wypełniamy darnią, upychamy mocno, by zimno nie wciskało się szparami. Na koniec układa się spadzisty dach z desek przyciętych w tartaku. Uszczelniamy go i obkładamy kwadratami wyciętej z ziemi darni. Wkrótce dom jest na ukończeniu, ma nawet dwie izby: W jednej są dwie drewniane prycze, w drugiej jedna, a po przeciwnej stronie półka z komutatorem i przed nią stołek. Drzwi nam zbito z desek w tartaku, ale jeszcze nie są zawieszone na hakach, stoją oparte od wewnątrz na podłodze, a ponieważ chata jest wpuszczona niżej w ziemię, więc na razie górą jest dość duży otwór.
Pracuję stale na parę z Ziną. Ona ma chłopaka, taki bezkonwojny z Sośwy, więc często znika zostawiając mnie samą. Jeśli to jest dzień to mi to nie przeszkadza, daję sobie radę przy komutatorze, nie boję się. Lecz kiedy zostawia mnie samą na całą noc, to już dużo gorzej. Od jakiegoś czasu domyśliłam się, że kręci romans z chłopakiem ze wsi - to niedobrze. Po pierwsze nie wolno nam łagiernikom nawiązywać bliższych kontaktów z wolnymi, po drugie w niepisanym kodeksie honorowym łagiernika nie toleruje się zdrady, zwłaszcza ze strony kobiety - może być srogo ukarana przez swego partnera, aż do zabicia włącznie. Nikt o jej zdradzie nie wie, ja jej nie wydam, ale boję się co będzie dalej.
Jestem sama, dziewczyny zostają na noc w Soświe, Zina zmywa się na randkę z tym wiejskim chłopakiem. Noc ciemna, deszczowe krople uderzają po deskach dochodzących do naszej chaty od brzegu nasypu, siedzę na zydlu przy aparacie telefonicznym, rozświetlonym jedynie nikłym światłem z "koptiłki", wokół ciemno, głucho, za progiem rozciąga się tajga. Jakże jestem samotna, staram się nie rozważać swojej sytuacji. Nagle - słyszę kroki, odbijają się echem po deskach, coraz wyraźniejsze, ktoś idzie, zatrzymuje się przy domku i czyjaś głowa majaczy w otworze utworzonym z niezawieszonych drzwi. Trudno rozpoznać w mroku kto to, ale głos zdaje się znajomy, poznaję - to partner Ziny, ten z Sośwy. Pyta o Zinę, tyle kilometrów przeszedł by się z nią zobaczyć, a jej nie ma. Co robić - kłamię na poczekaniu, że poszła do Sośwy razem z dziewczynami, bo tam dzisiaj pracowała i tam została na noc. Wierzy mi, ale nie odchodzi, wręcz przeciwnie, wchodzi do środka, siada na pryczy oznajmiając, że poczeka na Zinę, bo wszak prędzej, czy później i tak musi wrócić. Siedzi, a ja proszę Boga , by ktoś zadzwonił, by on widział że jestem bardzo zajęta, ale niestety nocami jest mało rozmów. Boję się, on wielki chłop, sam ze mną a nuż nie doczekawszy się Ziny zechce dobierać się do mnie, po to przecież przyszedł. Modłę się gorąco, przerażona zaistniałą sytuacją. Wreszcie on podnosi się i oznajmia, że idzie się położyć do naszej drugiej izdebki. Po chwili słyszę jego chrapanie. Oddycham z ulgą nadsłuchując ciągle czy aby się nie obudził, a z drugiej strony czuję się trochę bezpieczniej w tej pustce, w ciemnościach nocy, z drugą żywa istotą. Czekam świtu, oby jak najprędzej; wreszcie zaczyna się powoli rozjaśniać, on ciągle śpi, a ja wybiegam na tory, spoglądając na drogę prowadzącą ze wsi, by nadchodzącej Zinie dać znać by się ukryła, póki on jest. Nie daj Boże, by wyszedł i zobaczył, że Zina wraca od strony wsi, a nie od strony Sośwy. Tory kolejowe parę metrów od nas skręcają w prawo do Sośwy, prosto odbija droga przez las do wsi. Zina nie nadchodzi, biegam od komutatora do drogi, zachowuję się cicho, by mój towarzysz, budząc się nie zorientował się, że mnie nie ma przy aparacie. Słońce już wzeszło, on się budzi i nie doczekawszy-się Ziny odchodzi, bo musi iść do roboty, a długa droga przed nim. Oddycham z ulgą, a kiedy Zina wreszcie przychodzi relacjonuję jej przebieg tej nocy - ku przestrodze. Ale nie pytam więcej o nic, nie chcę wiedzieć, to jej problem.
Zostaję zawiadomiona przez naszego kierownika, że mam się stawić u naczelnika łagru w wyznaczonym dniu. Staję przed obliczem wyżej wymienionego, by usłyszeć oświadczenie, że "twoja kara pozbawienia wolności zostaje zamieniona na deportację ze Związku Radzieckiego i przewiezienie do Polski". Ale - mam prawo nie zgodzić się, pozostać w obrębie Związku Radzieckiego i tu odbyć moją karę do końca - tzn. wybrać życie w "raju". Jak najgrzeczniej oznajmiam (by nie drażnić i by nie cofnięto decyzji), że jednak decyduję się na deportację do Polski. Wobec tego mam na razie wracać do siebie i czekać na zawiadomienie o konkretnym terminie wyjazdu. Wracam pełna euforii - a więc i mój czas nadszedł, a już straciłam nadzieję. Uświadamiam sobie jakim ciosem dla Babuni i Ani będzie wiadomość, że jadę do Polski, a nie do Lwowa, gdzie One zostają i że teraz będziemy znowu rozdzielone nie wiadomo na jak długo. Potem okaże się, że z Babunią na zawsze, a z Anią spotkamy się po długich latach. A tak je prosiłam, tak błagałam w listach, by jechały do Polski i tam na mnie czekały. Może moje życie potoczyłoby się inaczej gdybym miała do kogo wracać i to do osób, które kochały mnie ponad życie!
Tymczasem w podnieceniu oczekuję wezwania, rozdając moim dziewczynom resztki tego co posiadam, łącznie z ciułanymi pieniędzmi na podróż. Zostawiam sobie niezbędne minimum, bo wszak nie wiem jak długo będzie trwała podróż i gdzie osiądę. Ale wiem i wierzę, że jednak mnie w Polsce będzie zawsze lepiej niż im tu w Związku Radzieckim. Nie wiem wprawdzie jaka jest ta Polska, jak się w niej żyje, gdy Lwów, Wilno i całe nasze kresy oderwano od Niej!
Wreszcie nadchodzi upragniony dzień, wędruję świtem starą drogą do Sośwy, by rano stawić się w męskiej zonie łagru, gdzie urzęduje naczelnik. Jestem na razie sama, ale po chwili wyprowadzają z baraku mężczyznę, w którym rozpoznaję starszego lwowskiego poczmistrza z mego etapu, aresztowanego wraz z synem. W którymś momencie rozdzielono ich i on nie wie gdzie jest syn, czy w obozie, czy może już w Polsce. Pod eskortą jego konwojenta jesteśmy prowadzeni na stację, gdzie stoi pociąg zestawiony z wagonów osobowych, ale całkowicie okratowanych. Wprowadzają nas do wagonu, mnie do jednego przedziału, jego do drugiego. Przedział całkowicie pusty, okno zabite deskami, przez szpary w których przesącza się nikłe światełko, ale na zewnątrz dojrzeć nic nie można. Również zakratowane drzwi zamknęły się za mną i jedynie przez nie dochodzi do przedziału trochę światła z korytarza, ale i tam wszystkie okna są okratowane, trudno oddzielić noc od dnia.
Jest noc, kiedy budzi mnie zgrzyt otwieranych drzwi i do przedziału wpuszczają sądząc po sylwetce, jakąś kobietę. Kładzie się na sąsiedniej ławce i jakiś czas tkwimy w ciszy i w ciemnościach. Potem powoli nawiązuje się rozmowa, a z niej dowiaduję się, że moją współtowarzyszkę na skutek jej choroby przetransportowują z północnych łagrów, gdzie klimat ostry, bardziej na południe. Aż się dziwię - od kiedy to Rosja troszczy się o swoich łagierników? Ona dowiaduje się ode mnie, że jestem Polką ze Lwowa. To wzbudza jej zainteresowanie, bowiem po zajęciu naszych terenów przez bolszewików, ona wraz z mężem, wyższym oficerem wojskowym stacjonowali we Lwowie, mieszkając na przydzielonej kwaterze prywatnej. Od słowa do słowa okazuje się, że tą kwaterą był pokój w mieszkaniu moich wujostwa - Aulichów, przy ul. Dąbrowskiego. Bywałam tam często i przypominam sobie tę parę spotykaną tam. Nie do wiary, że w tej bezkresnej Rosji, gdzieś - hen za Uralem, po tylu latach można się spotkać. Oczywiście, po wybuchu wojny niemiecko-bołszewickiej oni zniknęli ze Lwowa, a z opowiadań mojej towarzyszki wynika, że pracując w sztabie dotarli aż do Berlina, gdzie po zakończeniu działań wojennych, posądzeni o szpiegostwo - jak to często, niemal nagminnie było, z wysokimi wyrokami wylądowali w łagrach, oczywiście rozdzieleni, do dziś nic o sobie nie wiedząc. Takie to losy ludzkie i tak dziwnie przeplecione z moimi. Rozpamiętując je, czuję do mojej towarzyszki ciepłą sympatię. W Swierdłowsku nas rozdzielają i już nie wiem jakie są dalsze losy tej pary. Jestem w więzieniu, cela strasznie przepełniona, siedzę na górnej pryczy, szerokiej - dużo nas, jedna przy drugiej, ani jednej Polki. Czekam na dalszy los, gdzie, kiedy i co ze mną dalej będzie. Po około siedmiu dniach wywołują mnie i znowu prowadzą na stację, wsadzają do pociągu - jedziemy. Mija kilka dni, w których pociąg raz jedzie, raz stoi, to znów jedzie, wreszcie zatrzymuje się na jakiejś bocznicy kolejowej, prowadzą mnie do zamkniętej kibitki, gdzie bardzo wąską szparą między deskami, mogę coś tam na zewnątrz dostrzec. Widzę duże miasto, ulice, przechodniów, później dowiaduję się, że to Moskwa. Przejeżdżamy ze wschodniej strony Moskwy na zachodnią - znowu na bocznicę kolejową - gdzie stoi taki sam osobowy okratowany pociąg, na razie tylko wagony, bez lokomotywy. Wprowadzają mnie do jednego z nich, otwierają drzwi przedziału i wpychają do niego. Stoję, bo ani ruszyć się nie ma gdzie, taki tłok, tyle twarzy, otacza mnie szum głosów, widzę 3-piętrowe półki po obu stronach wąskiego przejścia. Na półkach siedzi mnóstwo kobiet, same młode. Jedna z nich wskazuje mi najwyższą półkę po prawej stronie, pod samym sufitem - jest wolna. Wdrapuję się na nią jest bardzo wąska, mogę tu tylko leżeć, bo mam sufit nad głową muszę bardzo uważać by nie spaść. Za to mogę patrzeć z wysokości co się dzieje i przysłuchiwać się rozmowom. Jestem nagabywana - kto, dokąd, skąd? A kiedy dowiadują się, że jestem Polką i wracam do Polski, rozwiązują się im języki i już nie boją się mówić to i owo o sobie. Okazuje się, że są to studentki Politechniki Leningradzkiej oskarżone o zawiązanie jakiejś "białej organizacji" i z wyrokami 20 do 25 lat jadą na Sybir. Opowiadają że wizytował ich Politechnikę nasz premier Cyrankiewicz i proszą by przekazać mu pozdrowienia i powiedzieć, że "studentki leningradzkie jadą na Sybir". Pierwszy raz słyszę to nazwisko, nie wiem co się w Polsce dzieje, ani jaka ta Polska.
Na drugi dzień wyprowadzają mnie do innego pociągu i znowu sama dojeżdżam do Orła - tam przeprowadzają mnie do więzienia utworzonego z części koszar wojskowych. Cela duża, nary piętrowe, leżymy na nich pokotem, ja oczywiście jak zawsze na górnych. W dzień wyprowadzają wszystkich więźniów do roboty, ja zostaję sama. Okropnie jest siedzieć samej cały dzień, obijać się po pustej celi, gdzie oprócz nar nie ma nic. Na drugi dzień zgłaszam dyżurnej konwojentce chęć przystąpienia do jakiejkolwiek pracy. Uwzględnia moją prośbę i oto wychodzę na teren koszro-więzienia by ścinać motyczką chwasty na ścieżkach, grabić, wynosić na wysypisko śmieci. Jest ładny dzień, świeci słońce, trawa zieleni się wśród nielicznych drzew, wokół pusto, ani żołnierzy, ani więźniów, cisza. Nikt mnie nie pilnuje, może tylko śledzi z okna - nie wiem, jest mi to obojętne, praca mnie cieszy. Po kilku dniach znowu jadę, tym razem jest nas w przedziale kilka kobiet, żadnej z nich nie zapamiętuję. Wysiadamy - tworzy się konwój, prowadzą nas do obozu, jesteśmy w Brześciu nad Bugiem - a więc tam po drugiej stronie jest Polska, a przecież tu też kiedyś, jeszcze kilka lat temu - była Polska.
Obóz polski - podlegający polskiej władzy wojskowej - duży teren otoczony drutami, kilka murowanych budynków z otwartymi pomieszczeniami. Pokoje (bo to już można powiedzieć - nie cele) puste, materace na podłogach, koce i nic więcej. Poruszamy się swobodnie, odwiedzamy się, odszukujemy znajomych - jest tu Krysia Szargut z dzieckiem, urodzoną w łagrze dziewczynką Po kilku dniach wraz z nowo przybyłym konwojem przychodzi Stacha Guszpit, radość ze spotkania po tylu latach. Jest w obozie ksiądz - łagiernik, organizuje prowizoryczny ołtarz, codziennie odprawia mszę, spowiadamy się, komunikuje nas. Skąd ma komunikanty - nie wiemy, może mu pieką w kuchni obozowej, może dostarcza kierownictwo obozu, wszak jest wolne. Przeżywamy uroczyste chrzciny córeczki Krysi, cały obóz w tym uczestniczy, schodzą się wszyscy, pokój nie może wszystkich pomieścić, stoją więc na zewnątrz. Śpiewamy pieśni, radujemy się wspólnotą, możnością jawnej modlitwy i wolnością czekającą za progiem.
Konwoje przychodzą i odchodzą, bo co kilka dni na wieczornym apelu wyczytują nazwiska osób wyznaczonych do wyjazdu do Polski. Uważnie słucham, z bijącym sercem, bo może padnie moje nazwisko - jedni się cieszą drudzy są zawiedzeni, gdyż muszą czekać całą dobę do następnego komunikatu.
Wreszcie nadchodzi dzień - 8. IX. 1948. - stoimy znów na apelu i uważnie wsłuchujemy się w odczytywaną listę szczęśliwców jadących do Polski - jest, pada moje nazwisko, pada również nazwisko Stachy Guszpit, ale - jakaś pomyłka bo wyczytano Stanisław. Ta pomyłka kosztowała Stachę trzy miesiące dodatkowego pobytu w obozie bo tyle trwało wyjaśnianie przez władze sowieckie, czy Stanisław to Stanisława, czy to ma być mężczyzna na liście, czy kobieta. A więc nareszcie, za dzień, może dwa będę już w Polsce, zupełnie nie zastanawiam się gdzie się udam, co będę robić, gdzie zamieszkam. Na razie jest dziś - 9. IX. - żegnam Stachę i pozostających w obozie, ustawiam się w konwoju zmierzającym do stacji. Tam ładują nas do bydlęcych wagonów, zamykają i po jakimś czasie ruszamy. Jedziemy, stajemy, znowu jedziemy, jak to u ruskich. Wreszcie zatrzymujemy się, wielkie zasuwane drzwi zostają otwarte, bo oto znajdujemy się na polskiej granicy, ale jeszcze nie u celu podróży. Znikają ruscy strażnicy, czujemy powiew wolności, ale nie wolno jeszcze opuszczać wagonów. Znowu jedziemy, już nie zamknięci, wreszcie dojeżdżamy do jakiejś stacji - napis głosi, że to Biała Podlaska.
Na peronie stoi polski major w asyście wojskowej, wyładowujemy się, znowu tworzymy konwój i maszerujemy do polskich koszar, gdzie rozlokowują nas w części przeznaczonej dla powracających z obozów. Wielkie sale, piętrowe prycze, lokuję się jak zwykle na górnej. Tak to rozpoczynam nowy etap życia. Na terenie koszar jest punkt informacyjny, tu rodziny w Polsce przysyłają adresy swoje dla powracających stamtąd, tu poszukują swoich wśród łagrowiczów. Idę tam też, raczej wiedziona ciekawością, niż nadzieją że ktoś może mnie oczekiwać. A tu - niespodzianka, jestem na liście, poszukuje mnie mama Zosia, podaje swój adres. Mieszka w Gliwicach, pewnie z Joasią ale co robi, jak żyje, gubię się w domysłach. Jestem wzruszona, wszak rozstałyśmy się już tak dawno temu we Lwowie, kiedy ona wraz z Joasią przeprowadziła się do swojej przyjaciółki, niedaleko, róg Krasińskiego i Tarnowskiego, ja na górę do Babci - piętro wyżej. Na dole została ciocia Giga. Jak to się stało, nie doceniałam najwidoczniej szlachetności mamy.
Deklaruję więc gotowość wyjazdu do Gliwic, ale śpieszyć się nie muszę, nikt nie wygania, mogę tu być jeszcze kilka dni. Otrzymujemy jakie takie zaopatrzenie: wojskowe torby podróżne,a w nich mydło, dwie czekolady, cukierki, zapałki, płaszcz, sukienkę, sweter, koszulę, pończochy, parę obuwia, przybory do szycia, lusterko, siennik, przybory do jedzenia, a nawet kapelusz. Mam to wszystko wypisane na odwrocie Przepustki Nr 421531, wystawionej przez Państwowy Urząd Repatryjacyjny, Punkt Przyjęcia w Białej Podlaskiej, po przekroczeniu Punktu Odbiorczego w dniu 10. września 1948. roku. Dostajemy również 2000 zł i bezpłatny bilet kolejowy, ważny dwa tygodnie, uprawniający do jeżdżenia po całym kraju w poszukiwaniu rodziny lub miejsca osiedlenia. Po otrzymaniu pieniędzy pierwsze kroki kieruję do fryzjera na ścięcie warkoczy i pierwszą trwałą w życiu Jak ja pielęgnowałam swoje włosy przez całe lata pobytu w łagrach - wyczesywałam, by nie dopuścić do wszawicy, by mi ich na glacę nie ścięli. Teraz, wraz ze obcięciem warkoczy zakończył się mój okres dziewczyński, zaczynam następny, nie przeczuwając jaki będzie trudny, ciężki. Szykujemy się do wyjazdu "w Polskę", jedzie cała duża grupa. Najpierw jedziemy pociągiem do Warszawy, zatrzymujemy się na Pradze, skąd samochody PUR-u (Państwowy Urząd Repatryjacyjny) przewożą nas na warszawski Dworzec Główny. Trzeba czekać, bo takie mrowie łudzi, że samochody obracają kilkakrotnie. Przy dworcu praskim jest Biuro Ewidencji Ludności - idę tam by odszukać adres wujka Staszka, o którym miałam przekazaną wiadomość, że wrócił po paroletnim pobycie w Oflagu, że dom ich w Zalesiu pod Warszawą został zbombardowany, że nie wiadomo gdzie mieszkają. Odnajduję adres - ulica Belwederska, może się przyda. Organizuje się grupka osób, pragnąca przed rozjechaniem się do domów pojechać do Częstochowy, podziękować za przeżycie i cud ocalenia.
Przyjeżdżamy na Dworzec Główny, jest wczesne popołudnie. Pociąg do Częstochowy odjeżdża wieczór, mamy więc parę godzin czasu dla siebie. Nasze worki brezentowe oddajemy do przechowalni, umawiamy się na wieczorną godzinę i rozjeżdżamy się po Warszawie. Jakże czuję się samotna w wielkim mieście - zagubiona, zaniedbana. Mam na sobie zimowy płaszcz z wytartym futrzanym kołnierzykiem, przerobionym w czasie okupacji we Lwowie z tatusinego płaszcza - przebył ze mną wszystkie obozowe etapy, taki teraz wyświechtany, zniszczony. A tu wrzesień, słońce, ciepło - życie w miarę normalne. Jakoś dopytuję się o tramwaj, znajduję ulicę, niedaleko Belwederu - dzwonię. Otwiera mi Zbyszek, to znaczy domyślam się, że to on - bo widzieliśmy się jako dzieci, teraz już dorośli. On niema pojęcia kto przed nim stoi - objaśniam, więc wpuszcza mnie do mieszkania. Dowiaduję się, że wujostwo wyjechali do Zalesia, mam zatem na nich zaczekać. Pod wieczór przyjeżdża sam wuj, ciocia została jeszcze na noc. Od wuja dowiaduję się, że mama tydzień temu wyszła za mąż, nie mogę więc tam do nich jechać i zwalać im się na głowę. Wujek radzi, bym została, poczekała na przyjazd cioci, wówczas wspólnie naradzimy się co dalej. Nie jadę więc na dworzec, nie spotykam się z moją grupą, nocuję u wujostwa. Na drugi dzień, po powrocie cioci zapada decyzja - zostaję u wujostwa w Warszawie. Jedziemy z wujkiem na dworzec po mój worek, potem do PCK - po jakąś należną mi pomoc materialną, ale otrzymuję tylko po jednej puszce konserwy mięsnej i rybnej i kawałek mydła. W Caritasie Archidiecezji Warszawskiej otrzymuję koc wełniany, z którego w przyszłości uszyję sobie bardzo porządną ciepłą kurtkę. Dodatkowo jeszcze dostaję sweter, sukienkę, dwa ręczniki i nocną koszulę. Tak więc mój dobytek powiększa się.
Trzypokojowe mieszkanie wujostwa jest pomniejszone o jeden pokój, zajmowany przez jakiegoś oficera, jest to bowiem wojskowe mieszkanie służbowe. Wujek jest pułkownikiem, całe życie w czynnej służbie. Z tych dwóch pokoi jeden zajmują wujostwo, a drugi Zbyszek, który odstępuje mi go, sam rozkładając sobie na noc w kuchni łóżko składane. Oczywiście na dłuższą metę taka sytuacja nie może trwać, ale wuj ma nadzieję na wykwaterowanie lokatora i odzyskanie tego trzeciego pokoju. Tymczasem przeżywam pierwsze zetknięcie z cywilizacją: tapczan, pościel, koszula nocna, sedes, na którym można usiąść, talerz, nóż, widelec! Tam przez tyle lat - miska, drewniana łyżka, twarde nary, czasem siennik z pokruszoną słomą dziura w desce, albo tylko dół kloaczny i - inne takie przyjemności. Uczę się tylu rzeczy od nowa, obserwuję i doznaję niemiłego uczucia, kiedy ciocia tyle wierzchnich liści odrzuca z kapusty, by się dostać do tych czystych, zdrowych. Jak można - jak można wyrzucać coś co się nadaje do zjedzenia? Każdy oderwany liść wbija mi się w serce, "tam" tyle głodnych ludzi rzuciłoby się na te liście i jadło, jadło łapczywie. Ta niechęć do wyrzucania czegokolwiek z jedzenia została mi do dziś i na zawsze, jak również grymaszenie, że coś jest niedobre.
Zetknięcie z cywilizacją owocuje spaleniem czajnika elektrycznego, do którego nie wlewam wody. Wstyd mi - czuję się jak nierozgarnięta, ale spotykam się z wyrozumiałością i pobłażaniem i dzięki im za to. Idąc z ciocią ulicą spotykam koleżankę ze Lwowa, Zosię Serbeńską z mamą. Cieszymy się spotkaniem, zostaję zaproszona na herbatkę. Ciocia ubiera mnie w swoją ładną popielatą spódniczkę, bluzeczkę - odprowadza mnie, a potem przychodzi po mnie. Znajduję się w ładnym saloniku, Zosia gra pięknie na fortepianie, jeszcze we Lwowie uczyła się grać, a teraz przygotowuje się do Konkursu Szopenowskiego. Jakie to dla mnie wszystko nowe, ile muszę nadrobić, by się włączyć w nurt normalnego życia. Wszak jeszcze tak niedawno leżałam na narach, a pluskwy spadały z sufitu na głowę, bo cała reszta była schowana w sienniku, z którego wytrząsało się słomę aby się ich pozbyć. Szczury biegały po podłodze, buszowały po pryczach, nawet tych górnych, w poszukiwaniu chleba - potrafiły nawet wyciągnąć schowany pod siennikiem chleb tak cicho, że nie obudziły śpiącej. Widzę siebie, jak siedząc na górnej pryczy trzymam na podołku szmatkę z wyfasowaną garstką cukru i maczam w nim chleb, rozkoszując się jakie to dobre. A zdarza się to tak rzadko, jak rzadko również wydają nam w kantorze po parę rubli, jako zapłatę za pracę. Z góry obserwuję jak dziewczyny smażą ze zdobytej gdzieś mąki, na oleju spod traktora, placki - na piecyku "kozie" skądeś przytachanym. Smród i dym z tego spalonego oleju okropny, ale i to można zjeść jak głód doskwiera.
Jakże zdaję się niedopasowana do obecnej sytuacji, wyobcowana, zagubiona, jaką rację mieli starzy łagiernicy przestrzegający przed niemożnością włączenia się w nurt normalnego życia.
Wujostwo decydują, że skoro mam bezpłatny bilet kolejowy, którego termin jeszcze nie wygasł, powinnam to wykorzystać i pojechać do Gliwic, by podziękować mamie za chęć pomocy oraz do Wrocławia do wujostwa Aulichów. Jadę do mamy, niespokojna jak mnie przyjmie jej nowy mąż. Ku mej wielkie uldze pan Janusz wyjechał na kilka dni, więc jesteśmy same z mamą i Joasią. Jestem przyjmowana serdecznie, ale czuję się obco, tak trudno nawiązać bliższe kontakty po tylu latach.
Jadę do Wrocławia, gdzie wujostwo Frydkowie zajmują całą dużą willę w ładnej dzielnicy - Zaciszu, 6 pokoi, duży ogród - nie to co małe mieszkania w Warszawie czy Gliwicach. Bez mego udziału rozstrzygnięto za mnie mój los - zostaję we Wrocławiu, już nawet nie wracam po rzeczy, zostają mi przesłane pocztą. Zaczynam nowy rozdział życia u wujostwa, z którymi byłam najbardziej zżyta we Lwowie i których najbardziej lubiłam. Więc właściwie powinnam się cieszyć - ale czegoś mi żal - może tej opiekuńczości i troskliwości cioci Wisi? Może tej gotowości udzielenia mi pomocy wujka Staszka, której nigdy nie zapomnę. Jeszcze dziś - po tylu latach zastanawiam się jak potoczyłyby się moje losy, moje życie, gdybym została w Warszawie.