Gotfryd Karol Edgar Aulich (1896-1972)
Rodzicami ojca byli Ernest Aulich ożeniony z Marią z domu Fierich.
Gotfryd urodził się 11 kwietnia 1896 r. w Złoczowie.
Świadectwo chrztu Gotfryda
Gotfryd Aulich.
W latach 1903 - 1906 uczęszczał do szkoły podstawowej we Lwowie.
W latach 1906 - 1914 uczęszczał do szkoły średniej we Lwowie. 28 lipca 1914 r. rozpoczęła się pierwsza wojna światowa, wypowiedzeniem wojny Serbii przez Monarchię Austryjacko-Węgierską.
Poznaje w tym czasie swą pierwszą miłość, której wizerunek zachował nie tylko w sercu. Niestety trwało to krótko, gdyż zmarła ona tragicznie. 3 września 1914 r. jedzie do Wiednia gdzie na Uniwersytecie rozpoczyna studia na Wydziale Filozoficznym. 2 kwietnia 1915 r. zostaje powołany do wojska i skierowany do szkoły oficerskiej drugiego regimentu artyleryjskiego. Równocześnie jako wolny słuchacz dalej kontynuuje studia uniwersyteckie. 14 września 1915 r. skierowany do posiłkowego batalionu w Krakowie.
Dyplom ukończenia Akademii Wojskowej dla oficerów rezerwy
29 maja 1916 r. zostaje skierowany do Regimentu 30,5 cm Moździerzy Baterii nr 4, która wyrusza do Triestu a następnie bierze udział w ofensywie włoskiej pod Asyżem.
1916 r. zostaje nominowany na stopień chorążego.
Nominacja na chorążego
2 sierpnia 1917 r. zostaje odznaczony "Signum laudis" z wieńcem.
W grudniu 1917 r. ranny zostaje przewieziony do szpitala wojskowego we Wiedniu, a następnie przebywa na leczeniu w szpitalu wojskowym we Lwowie do 9 stycznia 1918 r.
W październiku 1918 r. zostaje odznaczony "Karl's Truppenkreuz"
W sierpniu 1917 r. nadany został jemu medal "Za zasługi"
Nadanie ojcu medalu "Za zasługi"
Gotfryd 1918 r.
9 stycznia 1918 r. ze swoim batalionem zostaje przeniesiony do Krakowa celem utrwalenia stanu Monarchii Austro-Węgierskiej.
26 listopada 1918 r. trafia do Lwowa celem zdławienia ukraińskiej rebelii.
Ranny w walkach zostaje skierowany do szpitala na leczenie, gdzie poznaje pielęgniarkę wolontariuszkę, Kazimierę Raczyńską w której się zakochuje.
Kazimiera Raczńska
7 stycznia 1919 r. zostaje przez komisję wojskową naczelnego dowództwa na Galicję wschodnią uznany za niezdolnego do dalszej służby wojskowej.
1919 - 1921 r. podejmuje studia na Akademii Handlowej we Lwowie.
Od 1 listopada 1920 r. do maja 1921 r. odbywa 6 miesięczną praktykę w Galicyjskim Londyńskim Kredytowym Bankiem Wymiany we Lwowie.
1 maja 1921 r. rozpoczyna pracę w Polskim Banku Przemysłowym,
18 kwietnia 1922 r. we Lwowie bierze ślub z Kazimierą z domu Raczyńską.
Gotfryd i Kazimiera 1922 r.
Matka moja Kazimiera urodziła się 8 marca 1898 r. w Tarnopolu, jako córka Władysława Raczyńskiego i Marii z domu Siła-Nowickiej.
Brała udział w walkach z Ukraińcami w obronie Lwowa. Została odznaczona medalem zasługi w obronie Lwowa (tego odznaczenie też już nie mam a nazwę może nie podałem właściwą). W walkach tych brał też udział jej brat Stanisław Raczyński. Po zamążpójściu pracowała w zakładzie dentystycznym. Mieszkali początkowo w Batorówce, gdzie 22 stycznia 1923 r. urodził się ich pierworodny syn Jerzy Edgar, oraz 3 grudnia 1931 r. drugi syn Jan Maria Aleksander. Od tej chwili Matka moja porzuciła pracę zawodową i zajęła się jedynie wychowaniem dzieci i prowadzeniem domu. Oprócz tych zajęć udzielała się w różnych organizacjach społecznych i kościelnych.
W roku 1932 w okresie wielkiego kryzysu gospodarczego został sprzedany nasz dom rodzinny, a za uzyskane pieniądze można było kupić pudełko zapałek.
Cała rodzina uległa w związku z tym rozsypce. Rodzice moi przenieśli się z dziadkami do domu położonego przy ulicy Dąbrowskiego 18 gdzie zamieszkiwaliśmy do chwili opuszczenia Lwowa to jest do 1946 roku.
1924 r. Dziesięciolecie matury mego ojca
1936 r. Pożegnanie dyrektora oddziału BGK dr Kazimierza Platowskiego
Babka Marianna zmarła tu w 1935 r., natomiast dziadek zachowujący zawsze dryl wojskowy zasnął w 1939 r.
We wrześniu 1939 roku u nas w domu było pełno uchodźców z zachodniej i centralnej Polski.
Ponadto do domu dokwaterowano nam wojskowego Rosjanina który potem sprowadził swą rodzinę, to jest żonę, dwoje dzieci oraz babkę. Pomimo to, iż mój ojciec nie służył w wojsku polskim lecz jedynie był zaewidencjonowany jako oficer rezerwy oraz otrzymał we wrześniu kartę przejścia w stan spoczynku, los jego był przesądzony -w ewidencji którą posiadali Rosjanie był na liście oficerów i jako oficer miał być aresztowany, a my jako rodzina wywiezieni do Rosji. W tej sytuacji ojciec aby utrzymać dom a równocześnie zejść z oczu nowej władzy rozpoczął pracę jako drwal na lwowskiej Pohulance przy wyrębie lasu.
Nie zdało to się na nic gdyż po 8 miesiącach został zatrzymany przez NKWD. I tu na całe szczęście przyszedł nam z pomocą mieszkający u nas kapitan Us. Dzięki błaganiom i łzom mojej matki dał się przebłagać i wyciągnął mego ojca z transportu. Natomiast nad nami wisiała wciąż groźba wywózki na Sybir. Mimo tych zagrożeń udało się nam szczęśliwie doczekać do wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej. Po wybuchu jej w dniu 22.06.1941 r., oraz po zajęciu Lwowa przez Niemców, sytuacja nasz uległa całkowitej zmianie. Wkraczające do Lwowa wojska niemieckie były przez wszystkich oczekiwane jako wyzwoliciele spod strasznego terroru rosyjskiego. To uczucie było jeszcze wzmocnione przez odkrycie, że przed odejściem Rosjanie wymordowali w bestialski sposób wszystkich więźniów. Odzyskaliśmy wreszcie samodzielnie nasze mieszkanie, ojciec rozpoczął pracować w Landeswirtschaftsbank we Lwowie. Aby złagodzić trudne warunki aprowizacyjne i ochronić nasze mieszkanie przed częściowym zajęciem przez wojsko, matka oraz mój brat rozpoczęli pracę w Instytucie Weigla, który produkował szczepionki przeciw tyfusowi. Miało to dobre i złe strony. W pierwszym rzędzie na drzwiach naszego mieszkania była wywieszka, że mieszkanie to jest zagrożone tyfusem, co powodowało, że nie groziło nam żadne dokwaterowanie Niemców, którzy bali się panicznie tyfusu. Ponadto matka i brat dostawali dodatkowe kartki żywnościowe do sieci sklepów Meinla, co znacznie polepszało sytuację żywnościową naszej rodziny. Ta sytuacja na początku kiedy jeszcze nie pracowali była do tego stopnia trudna, że jadło się ugotowane obierki ziemniaków wyżebrane z kuchni polowej, oraz jako dodatek do tych obierków była lebioda (pokrzywa) zebrana na łące. Ponadto cała nasza rodzina była szczepiona przeciw tyfusowi. Mimo tych szczepień właściwie wszyscy prędzej czy później zapadaliśmy na tak zwany paratyfus charakteryzujący się łagodnym przebiegiem tej choroby. Ponieważ matka i brat karmili wszy, to w końcu odbiło się to im na zdrowiu i długi okres potem musieli się leczyć. Okres okupacji niemieckiej pomimo kilku rewizji udało się jakoś przeżyć szczęśliwie.
W 1944 r. zaczęły się znowu bombardowania Lwowa przez samoloty rosyjskie, lecz mimo strachu kamienica nasza nic nie ucierpiała. Dużym zagrożeniem w okresie zbliżania się wojsk rosyjskich do Lwowa była działalność nacjonalistycznych grup ukraińskich oraz oddziałów wojskowych SS Haliczyna. Pragnę tu podkreślić, że większość ludności Lwowa pochodzenia ukraińskiego zachowywała się poprawnie. Przykładem tego niech będzie fakt, że gdy Lwów był już bezpośrednio ostrzeliwany przez artylerię rosyjską, nacjonaliści ukraińscy starali się wywołać panikę wśród Polaków namawiając ludzi do ucieczki z miasta kierując uciekinierów na drogi będące pod stałym obstrzałem rosyjskim. Organizacja AK działająca na terenie Lwowa temu się przeciwstawiała lecz sporo ludzi otumanionych nieprawdziwymi opisami zachowań bolszewików dało się namówić i dużo z nich w tej ucieczce zginęło. Natomiast nasz dozorca - Ukrainiec, razem z ojcem zbudowali schowek dla mężczyzn, aby mogli oni spokojnie i bezpiecznie przetrwać działania wojenne. Wojska rosyjskie wkraczające do Lwowa znacznie różniły się od oddziałów rosyjskich wkraczających do Lwowa w 1939 r. Natomiast praktyka działania ich była podobna. Nasze oddziały AK po wkroczeniu Rosjan naturalnie założyły opaski biało-czerwone i spodziewały się chyba gratulacji ze strony Rosjan. Ci jednak, pseudosojusznicy bazując na naszej naiwności polecili się zgłosić wszystkim AK-owcom na wyznaczone miejsca, gdzie następnie byli aresztowani i zesłani na Sybir. Tak między innymi nasza kuzynka Basia Raczyńska parę lat spędziła na zsyłce w bezkresnej tajdze w ziemiance gdzie obsługiwała linię telefoniczną. Dzięki temu, że mogła przynajmniej telefonicznie rozmawiać z ludźmi nie zwariowała, a po paru latach udało jej się wrócić do Polski. Dla rodziców był to ciężki czas, w którym musieli zadecydować czy repatriować się do Polski czy też zostać we Lwowie. To zagadnienie podzieliło społeczność polską na dwa obozy, podobnie jak to się miało i u nas w rodzinie. Stryj Witold był zdecydowanym przeciwnikiem wyjazdu, wierząc że zachód i Ameryka spowodują iż Lwów powróci do Polski, a więc wyjazd traktował jako zdradę interesów polskich. Druga grupa uważała że stan obecny będzie trwał długo i dla polaków tutaj nie ma perspektyw. Była też grupa osób którzy słuchali i jednych i drugich lecz nie mogli podjąć żadnej konkretnej decyzji, do tej grupy należała moja ciotka Jadwiga Raczyńska, która nigdy w życiu nie potrafiła podjąć jakiejś decyzji. Mój ojciec biorąc pod uwagę nas dzieci, zdecydował się repatriować do Polski. W przypadku pozostania we Lwowie stalibyśmy się obywatelami rosyjskimi, mój brat byłby powołany do wojska rosyjskiego a ja uczęszczałbym w dalszym ciągu do szkół rosyjskich a potem naturalnie odbyłbym służbę też w wojsku rosyjskim. Ponadto udało się zorganizować transport byłych kolegów ojca z Banku Gospodarstwa Krajowego, którego nowe oddziały powstały w wyzwolonej Polsce i który zabiegał o podjęcie przez nich pracy w nowych miejscach. Początkowo miały być to Gliwice, lecz po przyjeździe na miejsce i zobaczeniu tego zadymionego miasta zdecydował się na jazdę do Wrocławia razem z szeregiem swoich kolegów. Po podjęciu decyzji o wyjeździe, mieszkanie nasze zmieniło się w pobojowisko.
Trzeba było posegregować rzeczy, które należało zabrać, inne jako mniej potrzebne sprzedać, a jeszcze inne jak rodzinne antyki przekazać ludziom którzy zostawali we Lwowie. Ostatecznie rzeczy do zabrania ulokowaliśmy w 58. skrzyniach drewnianych, w tym jedną skrzynię stanowiło pianino (cholernie ciężkie). Pianino to pozwolono zabrać gdyż matka uzyskała zaświadczenie że jest to jej warsztat pracy. Po kilku dniach spędzonych na rampie dworca towarowego 16 października 1955 r. opuściliśmy nasz Lwów. Z krótką przerwą na przeładunek w Gliwicach dotarliśmy 11 listopada do Wrocławia. Mimo katastroficznych opowieści o zniszczeniach tego miasta, widok z wagonu po przybyciu na dworzec Wrocław Nadodrze napawał optymizmem.
Nasz wagon stanął na wiadukcie i widok oświetlonych ulic latarniami gazowymi, co pewien czas turkot tramwaju oraz widok nielicznych przechodniów jakoś bardzo przypominał nasz Lwów. Następnego dnia ojciec ze swymi kolegami udali się do istniejącego tu już Banku Gospodarstwa Krajowego, gdzie przywitano ich entuzjastycznie.
Wrocław 1945 rok.
Na początek, abyśmy mogli wyszukać sobie jakieś mieszkanie, ulokowano nas i pozostałe rodziny na pierwszym piętrze hali bankowej. Każda rodzina obudowała się swymi skrzyniami, urządziła legowiska, no i na maszynkach spirytusowych rozpoczęto gospodarzyć. Natomiast na parterze tego budynku położonego przy ulicy Zamkowej egzystował normalny bank.
Trasa od dworca Nadodrze do banku nie obfitowała w jakieś szczególne koszmarne ruiny.
Widać było zniszczenia pojedynczych domów ale do tego byliśmy w miarę przyzwyczajeni.
Natomiast po zapadnięciu zmroku miasto radykalnie zmieniało swój spokojny wygląd i zaczynały się rozboje, strzelanina, pożary i zabójstwa. W tym czasie było jeszcze dużo Niemców, Polaków było mało, a ponadto dużo było Rosjan, oraz niedobitków Werwolfu.
Ta taka mieszanka sprawiała, że poruszanie się po zmroku było bardzo niebezpieczne jak również przebywanie samemu w mieszkaniach opuszczonych. W tym czasie pieniądze zbytnio się nie liczyły, ojciec wciąż dostawał jakieś walory za które specjalnie nic kupić nie było. Sytuację ratowały paczki z UNRRY, które dostawaliśmy co tygodnia. Każdy z nas po otrzymaniu paczki wybierał jakieś jemu podchodzące specjały, natomiast matka szybko starała się resztki paczek zmagazynować aby można było spokojnie przeżyć następny tydzień.
Szukaniem mieszkania zajmował się ojciec (pomimo swej pracy biurowej), odbywało się to w ten sposób, że udawał się do pobliskiego Urzędu Miejskiego gdzie podawano mu adresy zwolnionych przez Niemców mieszkań, wręczano klucze, które w przypadku rezygnacji z mieszkania trzeba było oddać. Ojciec z matką odbywali te wycieczki. Ja brałem w nich też z bratem parę razy udział. We wspomnieniach utrwaliły się mnie dwa takie mieszkania. Jedno było na ulicy Kościuszki (Tauencjen Str.). Drogę tą trzeba było przejść na piechotę gdyż komunikacji miejskiej w tym kierunku jeszcze nie było, mijaliśmy liczne domy wypalone. Dom w którym było proponowane nam mieszkanie był starą kamienicą 4. piętrową. Mieszkanie było na trzecim piętrze, po otwarciu jego zastaliśmy skromnie umeblowane mieszkanie z ciemnym korytarzykiem, kuchnią węglową oraz z pełnym wyposażeniem w stare garnki, pościel itp. Ja bobrując po szafach znalazłem radio Telefunken do składania.
Chciałem go wziąć, gdyż żadnego radia myśmy wtedy nie mieli, ale ojciec polecił mi to zostawić, abym się nie zmęczył niesieniem jego w czasie drogi powrotnej. Drugie mieszkanie utkwiło mi w pamięci, gdyż był to dom stojący na bocznej ulicy Grabiszyńskiej (Adler Str.). Do tego domu szliśmy około 1,5 godziny w godzinach południowych, idąc ścieżką wydeptaną w morzu gruzów, nikogo nie napotkawszy w czasie tej wędrówki. Była to okazała kamienica, jedna jedyna w tym morzu gruzów, bez wody (studnia na ulicy była jeszcze zaminowana) i światła. W kamienicy tej mieszkali jeszcze Niemcy, którzy uskarżali się że co rusz jacyś rabusie grabią ich nocą. Ten stan spowodował u mojej matki załamanie psychiczne.
Stwierdziła ona kategorycznie, że nie będzie mieszkać w tych gruzach i namawiała ojca do wyjazdu gdzieś indziej. Od tego czasu ojciec raczej sam poszukiwał mieszkania dla nas.
Ostatecznie znalazł razem ze swymi kolegami bankowymi domek w niezniszczonej dzielnicy Zacisze. Decyzję o wyborze tego domu spowodował napis nad drzwiami "Johanna", co przypominało mu jedną z naszych prababek. Inni jego koledzy też znaleźli domki i zdecydowali się tutaj zamieszkać. Dzielnica była ładna, lecz minusem jej było dalekie położenie od miejsca pracy oraz sklepów. Ponieważ domek wytypowany przez ojca był tylko uszkodzony przez pocisk artyleryjski, więc remont oraz malowanie nie trwały zbyt długo, tak więc już w marcu sprowadziliśmy się do naszego nowego domu. Większość mebli była z niego już uprzednio wyszabrowana, natomiast pozostało na miejscu pianino równie dobre jak to co przywieźliśmy. Meble do domu matka zakupiła za drobne pieniądze od wyjeżdżających Niemców. Ojciec miał kawał drogi do pracy, co przy bardzo mizernej komunikacji miejskiej stanowiło to duży kłopot. Na szczęście ponieważ w dzielnicy naszej zamieszkiwała prawie cała kadra kierownicza, więc problem ten rozwiązano w ten sposób, że stara niemiecka ciężarówka typu Hanomag przywoziła i odwoziła codziennie pracowników. Ten początkowy okres był dla wszystkich radosny i szczęśliwy. Pomimo że jedzenia było mało, inne dobra materialne specjalnie nie były w cenie, natomiast pieniędzy i alkoholu nie brakowało, więc większość szukała swego szczęścia w libacjach alkoholowych. Ojciec mój specjalnie nie pił (nigdy go nie widziałem podpitego), ale inni ostro dawali do wiwatu. Jedna taka libacja omal nie skończyła się bardzo tragicznie gdyż samochód odwożący pracowników do domu na rynku koło ratusza na śliskiej nawierzchni przewrócił się. Nic poważnego nikomu się nie stało poza stłuczeniami, połamanymi żebrami i rękoma. Na szczęście szpital Bethesda mieszczący się w piwnicach ratusza, był prawie w zasięgu ręki. Niestety większość poszkodowanych była w takim stanie, że dopiero po paru okrążeniach ratusza ojcu udało się sprowadzić towarzystwo do drzwi szpitala. Pozostałą ocalałą grupę po podniesieniu samochodu kierowca dowiózł szczęśliwie na naszą dzielnicę Zacisze, ale tu ojciec stwierdził, że kierowca również nie potrafi ustać na nogach. Samochód pozostawiono u nas w domu, razem z kierowcą który do rana otrzeźwiał. Od tego czasu zawsze sprawdzano przed powrotem do domu czy kierowca jest w stanie utrzymać się na nogach. Z czasem komunikacja się poprawiła i dojazdy do pracy odbywały się już bądź środkami komunikacji miejskiej, bądź nielicznymi samochodami prywatnymi i służbowymi. Z czasem bank przeniesiony został na plac Kościuszki, do okazałego dawnego budynku banku niemieckiego, który miał cały środek wysadzony w powietrze, gdy grupka Rosjan starała się dotrzeć do skarbca. Ojciec, który nie należał do partii, nie mógł w tym okresie zostać dyrektorem, więc dochrapał się tylko stanowiska prokurenta. Po przejściu na emeryturę bardzo się załamał. Widząc to umożliwiłem mu pracę na uczelni przy porządkowaniu naszej katedralnej biblioteki. To spowodowało u niego dojście do jakiej takiej równowagi psychicznej. Niestety choroba związana z zanikiem mięśni, mimo dużych starań lekarzy, czyniła dość szybkie postępy. Siłą swej woli dotrwał do 50. rocznicy swego ślubu, na którą przyjechała cała pozostała nasza rodzina. Dnia 22 kwietnia 1972 r. zasnął w spokoju.
Złote wesele rodziców
Klepsydra Gotfryda Aulicha
Grobowiec moich rodziców
Rodzina mojej matki
Władysław i Maria Raczyńscy.
Ojciec mojej matki urodził się w Białej koło Czortkowa 26.06.1856 r. jako syn Leopolda i Anny Raczyńskich. Babcia Maria z domu Siła Nowicka, urodzona w Balicach Podgórnych.
Świadectwo chrztu dziadka Władysława Raczyńskiego.
Z pamiątek po nim pozostały świadectwa szkolne, oraz nominacje w pracy.
Dziadek Władysław po ożenieniu się pracował w Tarnopolu, gdzie mieli w niedalekiej okolicy swe dobra uzyskane w wianie mojej Babki. Po przejściu na emeryturę sprzedali je i przenieśli się do Lwowa, nabywając willę przy ulicy Tarnowskiego 84 (obecna Kutuzowa) która stała się od tej pory domem rodzinnym Raczyńskich. Dziadek zmarł 27 lutego 1940 r. przeżywszy 84 lata.
Z tego grona: Janek urodzony 26.05.1887 r. - wojskowy, ożeniony z Anną, mieli córkę Marysię. W 1939 roku wzięty do niewoli, zginął w Katyniu.
Stanisław urodzony 01.01.1890 r. ?wojskowy, więziony w czasie II wojny światowej w Oflagu, po wojnie powrócił do kraju pracując w sztabie WP w randze pułkownika, zmarł w Warszawie. Był żonaty z Jadwigą z domu Szadejko, mieli syna Zbyszka.
Tadeusz urodzony 11.10.1892 r. dr praw początkowo radca ministerialny w MSW Warszawa, następnie starosta powiatowy w Wysokim Mazowieckim a następnie w Chorochowie. Uwięziony przez bolszewików w 1939, wywieziony do Kijowa rozstrzelany. Był ożeniony z Marią Emilią Pilecką. Miał z nią córkę Basię. Po śmierci Marii ożenił się z Zofią z domu Płońską, z którą miał córeczkę Joasię.
Feliks urodzony 20.11.1893 r.- dyrektor fabryki papierosów w Kołomyji, po repatriacji osiadł pod Krakowem, gdzie zmarł 22 września 1972 r. Żonaty z Jadwigą z domu Lityńska zmarłą 1 marca 1962 r. Mieli oni dwie córki Alinę i Ewę.
Jadwiga urodzona 20.09.1896 r. księgowa niezamężna, zamieszkiwała do końca życia w domu rodzinnym na Tarnowskiego, nie opuściła Lwowa, zmarła w 1988 roku, pochowana w grobowcu rodziny Niementowskich.
Kazimiera urodzona 03.03.1898 r. moja matka, zmarła we Wrocławiu w roku 1978
Zygmunt Raczyński urodzony 05.04.1900 r. major WP -sędzia wojskowy, na emeryturze prawnik prowadzący własną kancelarię adwokacką, żonaty, bezdzietni. Zmarł w Szczawnie Zdroju.
Janina urodzona 23.10.1905 r. Wyszła za mąż za Mariana Golczewskiego, nauczycielka szkoły muzycznej, zmarła w Szczecinie. Mieli dwu synów Jacka i Mareczka. Mareczek zmarł po urodzeniu, natomiast Jacek zmarł w Szczecinie 17-ego lipca 2002 r.
Trochę tych dokumentów Raczyńskich pozwoliłem sobie tu umieścić, gdyż właściwie z całej plejady ich przodków nie został dzisiaj nikt, a resztki ich dokumentów zgromadziłem jako cenną dla nas również pamiątkę, której nie mam już nawet komu przekazać. W pamięci mojej natomiast zachowuję ciepłe wspomnienia tego gwarnego i uroczego domu, w którym spędzałem część mego dzieciństwa.
Nasz dom przy Dąbrowskiego zachował tradycję "Batorówki" pełniąc rolę domu rodzinnego. I tak w okresie przedwojennym przebywały okresowo z nami Alina, Ewa, Basia Raczyńskie będąc uzupełnieniem siostrzanym naszej gromadki, jak również dziadkowie Aulichowie jak również jakiś czas babcia i ciotka Pileckie.
Ponieważ losy Basi Raczyńskiej były od zarania splątane trwale z naszymi losami postanowiłem dołączyć otrzymane w dniu moich 80-tych urodzin, Jej wspomnienia dotyczące "wycieczki na Ural".